Niewidzialne ubóstwo
Aż 2,5 miliona Polaków w 2023 roku doświadczyło skrajnego ubóstwa. Z kolei ponad 17,3 mln żyło poniżej minimum socjalnego. Takie wstrząsające dane płyną z najnowszego raportu "Poverty Watch 2024. Monitoring ubóstwa i polityki społecznej przeciw ubóstwu w Polsce 2023-2024", opublikowanego przez Polski Komitet Europejskiej Sieci Przeciwdziałania Ubóstwu (EAPN Polska). Ale w naszym społeczeństwie są także osoby, których instytucje odpowiedzialne za pomoc nie widzą.
Nie dostrzegają ich też bliscy. Mimo że żyją w trudnych warunkach materialnych, nie są postrzegane jako biedne: mają dach nad głową, nie są skrajnie niedożywione, nie chodzą w podartych ubraniach. W domu jest prąd, woda, ciepło, telewizor. Nie kwalifikują się do pomocy społecznej. Ale jednak nie zaspokajają podstawowych potrzeb życiowych. I każdego dnia muszą wybierać. Zdarza się, że ukrywają swoją sytuację. Obawiają się stygmatyzacji.
Politycy zapewniają, że w tym roku kryteria dochodowe, które decydują o przyznaniu pomocy społecznej, zostaną zmienione na korzyść osób potrzebujących. Mimo to, wciąż będą one musiały zmieścić się w ściśle określonych granicach dochodowych.
A co z osobami, które wymykają się sztywnym ramom, narzuconym wymaganiom i tabelkom? Co z niewidzialnymi ubogimi?
Zapętlenie
Niewidzialne ubóstwo czasem przychodzi znienacka. I trudno je zmierzyć. Wystarczą niskie zarobki, brak stabilnego zatrudnienia, choroba, wynajem mieszkania albo nieprzewidziana sytuacja losowa, żeby odczuć niedostatek. Ale nie zostać oficjalnie uznanym za osobę ubogą.
Wystarczy być samodzielną matką mieszkającą na stancji, seniorem, którego lwią część emerytury pokrywają koszty leczenia czy studentem, który musi się utrzymać w wielkim mieście. I stwarzać pozory zwykłego życia. Tak jak niespełna 60-letnia Ewelina. "Za dużo, żeby umrzeć. Za mało, żeby żyć" – pisze do mnie.
Dom, w którym mieszka ze swoją mamą, może budzić zazdrość. Urządzony ze smakiem, komfortowy. Pamięta jeszcze stare, dobre czasy, choć Ewelina zapewnia, że i tak aranżowała go po kosztach.
Ewelina
Ewelina tłumaczy dalej, że nawet gdyby udało jej się pozbyć domu, to po poniesieniu wszelkich kosztów starczyłoby co najwyżej na pokój z kuchnią. Nie wie, jak w takich warunkach miałaby zamieszkać z mamą, która jest osobą z niepełnosprawnością.
Dom jest chociaż dostosowany do jej potrzeb. Nawet gdyby zamieszkały na parterze, musiałyby pokonać schody. Jak miałaby znosić swoją mamę? Chory kręgosłup by jej chyba pękł. A mamę trzeba ciągle wozić po lekarzach.
Zapętlenie – tym słowem Ewelina określa swoją sytuację. Chociaż w domu mają trzy źródła dochodu: jej pensja, renta i emerytura mamy. Nieraz już usłyszała, że w d*** jej się poprzewracało. Bo jakby tak na nią popatrzeć, to przecież wszystko ma. Ale boi się jutra.
– Przyjdzie moment, że odłączą mi gaz, odłączą mi prąd. Przez ten chory kręgosłup wylądowałam w szpitalu. Teraz jestem na zwolnieniu lekarskim. Jak wracam ze sklepu, to już ciągnę nogę za sobą – opowiada.
– Przyjdzie moment, że odłączą mi gaz, odłączą mi prąd. Przez ten chory kręgosłup wylądowałam w szpitalu. Teraz jestem na zwolnieniu lekarskim. Jak wracam ze sklepu, to już ciągnę nogę za sobą – opowiada.
Po lekach na kręgosłup przytyła.
Ewelina
Kiedyś Ewelina, u boku zaradnego i pracowitego męża, żyła jak pączek w maśle. Potem zaczęły spadać na nią nieszczęścia: najpierw śmierć taty, potem choroba męża, a na końcu pandemia, która zrujnowała życie jej syna. Ona też podupadła na zdrowiu.
Od ośmiu lat jest wdową. Na jej barkach spoczywa opieka nad domem i mamą, która porusza się na wózku inwalidzkim. Ma też niewielką hodowlę psów. Wszystkie są championami. Wyhodowała nawet zwycięzcę świata. Ale to jest mniej ważne od tego, że czworonogi ratują jej życie. Pieniądze ze sprzedaży szczeniaków to szansa na zrobienie opłat. Ale jest jeszcze inna korzyść.
– Nawet jak człowiek wpada w wielki dół, to musi do tych psów wstać, pobawić się z nimi, pójść na spacer. Wie pani, ile to jest serotoniny i oksytocyny, jak człowiek się przytula do psa? – pyta.
– Nawet jak człowiek wpada w wielki dół, to musi do tych psów wstać, pobawić się z nimi, pójść na spacer. Wie pani, ile to jest serotoniny i oksytocyny, jak człowiek się przytula do psa? – pyta.
Ewelina szansy na miłość już nie widzi. – Który mężczyzna radzący sobie w życiu przyjdzie do kobiety z kredytem frankowym, chorym kręgosłupem, chorą matką, do takiej, która ma kupę roboty na podwórku, w domu i jeszcze pięć psów? - wylicza szereg przeszkód do stworzenia związku.
I dodaje: – Poza tym mój zmarły mąż ustawił wysoko poprzeczkę, czy ktoś mu dorówna?
Pytam, co by zrobiła, gdyby miała nieograniczone finanse. – Pochodziłabym z mamą po specjalistach, ale prywatnie. Teraz też jeżdżę, ale to guzik daje, bo mama jest starsza, więc lekarze patrzą na nią z pobłażaniem. A jak się prywatnie pójdzie, to jest inne traktowanie. Jak kiedyś poszłam z nią do neurochirurga, to się zaraz znalazło miejsce na operację kręgosłupa, dzięki czemu nie sika w pampersy. Mama waży 100 kg, gdybym jeszcze miała ją przewijać, sama na wózku bym wylądowała – mówi.

Fot. Adam Staśkiewicz / East News
Leki jej mamy kosztują ponad 700 zł miesięcznie. Ewelina przekonuje, że jedyne czego pragnie, to poczucie bezpieczeństwa. I prywatnej rehabilitacji dla siebie i mamy. Nawet gdyby jakimś cudem doświadczyła nagle dobrobytu, zapewnia, że nie uderzyłaby jej woda sodowa do głowy. Określa siebie słowem: wyważona.
Nic się nie należy
Z początkiem roku ponad milion osób będzie mogło skorzystać z renty wdowiej. Wśród nich nie będzie Eweliny. Świadczenie jej się nie należy, bo ani ona nie jest w wieku emerytalnym, ani jej mąż tego nie dożył. W ogóle nic jej się nie należy. Nawet opiekunka, która od czasu do czasu zajęłaby się jej schorowaną mamą, żeby Ewelina mogła wyjść i pozałatwiać swoje sprawy. Bo Ewelina nie jest biedna z definicji.
– W urzędzie gminy usłyszałam, że państwa nie interesuje, że mam kredyt frankowy. Potrzebuję niewielkiej pomocy, jakiejś dopłaty do prądu, niech to będzie chociaż 200 zł miesięcznie. To przecież o wiele mniej niż mieszkanie, o które mogłabym się ubiegać, gdybym była bezdomna – zauważa.
Kiedy znajomi pytają ją, co słychać, obraca wszystko w żart. – Bo co mam im powiedzieć? Od ludzi nieszczęśliwych się ucieka. Ile to można słuchać ode mnie, że ciągle dostaję po łbie? Kiedyś byłam uśmiechnięta. I cholernie szczęśliwa. Wtedy ludzie do mnie ciągnęli – wspomina.
Zastanawia się, jak żyją ci, którzy mają mniej niż ona. Bez prądu, bez gazu, nie jedzą?
– Mama jest cały czas w domu, więc zużywa i wodę, i prąd. Nie odetnę jej przecież tego. Dom trzeba też ogrzać, przecież nie będzie siedzieć w zimnie. Tylko jeszcze nie wiem, za co – rzuca.
Pierś z kurczaka
– Zdarzało się, że ze znajomymi ze studiów gdzieś nie poszłam, bo bałam się, że to za dużo będzie mnie kosztować – mówi Milena, 20-latka, studentka drugiego roku pielęgniarstwa. – Trochę też wstydzę się tego, jak chodzę ubrana, chociaż jestem czysta, schludna – dorzuca.
Zaraz dodaje, że na szczęście ona i jej chłopak są domatorami, więc tak naprawdę nie potrzebują wychodzić na miasto. A w zaprzyjaźnionym lumpeksie można kupić wszystko po 5 zł. Buty na zimę za to znalazła pod choinką. Nie jest więc źle. Są tacy, co na pewno mają gorzej.

Fot. Arkadiusz Ziółek / East News
Milena jest w spektrum autyzmu, od półtora roku pobiera rentę, ma też stypendium dla osób z niepełnosprawnością. Dlaczego wybrała pielęgniarstwo? Kiedy była dzieckiem i mocno płakała, starsza siostra pokazywała jej swoją książkę od biologii.
– Oglądałam grafiki rozwoju płodu i uspokajałam się momentalnie. Fascynowało mnie od zawsze ludzkie ciało – tłumaczy.
To właśnie siostra przetarła jej szlaki i jako pierwsza skończyła pielęgniarstwo. I wyemigrowała za chlebem. Milena nie wie, jaki los ją czeka. Komu będzie w przyszłości niosła pomoc? Dzieciom, osobom starszym, a może każdemu po trochu? Na razie jest tu i teraz. Nie wybiega w przyszłość.
Chociaż czasem się zamartwia. Czy będzie kiedyś na swoim? Na razie ze swoim chłopakiem, Piotrem, wynajmują mieszkanie. On jeszcze uczy się w technikum mechanicznym, ale zrobił sobie uprawnienia elektryka i pracuje. Musi, bo sama stancja kosztuje ich 2 tys. zł, nie licząc mediów, prądu czy wody. Mieszkają w województwie mazowieckim, gdzie Milena studiuje. Jest przyjezdna, pochodzi z małej wioski.
Nie należy jej się pomoc materialna. Co ciekawe, nie dlatego że nie jest z definicji uboga. Sytuacja jest bardziej kuriozalna, niż się wydaje.
– Okazało się, że jestem...za biedna na stypendium socjalne. Na uczelni powiedziano mi, że brakuje mi 200 zł do dochodu, żebym mogła dostać stypendium dla najuboższych. To jest absurdalne – wyznaje.
Milena musi leczyć się prywatnie. Wizyta u psychologa raz w tygodniu to 200 zł, u psychiatry zostawia 250 zł raz w miesiącu. Leki, które przyjmuje na stałe, wynoszą ją 500 zł miesięcznie.
Milena
A ucinają cały czas. Najczęściej na jedzeniu. – Najwięcej jemy makaronu, ryżu z sosami. Jak pomyślę, że mam wydać 20 zł na pierś z kurczaka, a to starczy na jeden czy raptem dwa obiady, to serce mi się kraje. Jak kupię kurczaka, to nie wiem, czy starczy mi na coś innego – mówi.
Waży każde słowo. Brzmi smutno. Pytam, czy dorosłość ją rozczarowała. – Bardziej przygniotła mnie ilość obowiązków. To, że trzeba zapłacić rachunki o czasie, że jeśli nie kupię jedzenia, to ono nie pojawi się magicznie w lodówce, tak jak to było w domu – mówi.
Ale tam też nie było dobrze. Tata Mileny także jest na rencie, choruje neurologicznie. Mama pracuje na magazynie, dostaje najniższą krajową.
Z oszczędności Mileny nic nie zostało. Miała wypadek, trzeba było kupić nowe auto. Po tym zdarzeniu nasiliły jej się stany lękowe. Milena wie, że to oznacza jeszcze więcej pieniędzy na terapię.
Ich też system nie widzi
Marcelina, samodzielna pracująca mama: – Opłaty za stancję pochłaniają ogromną część mojej wypłaty, a zdolności kredytowej nie mam. Każdego dnia boję się, co będzie jutro. Ubrania kupuję tylko synowi. W domu prażymy popcorn, włączamy film w telewizji i wyobrażamy sobie, że jesteśmy w kinie.
Wiktor, rozwodnik na rencie: – Żona po rozwodzie kazała mi się wynieść z domu, w którym mieszkaliśmy z jej rodzicami. Porozumieliśmy się w sprawie alimentów. Płacę za stancję, daję na córkę tyle, ile mogę i kupuję leki. Od trzech lat żyję z przyzwyczajenia.
Kamila, studentka z Warszawy: – Płacę 1300 zł za pokój, który ma 5 metrów. W drugim miesiącu pracy do przepracowania dano mi zaledwie 72 godziny, chociaż obiecywano etat. Zarobiłam 2 000 zł, ale na życie zostało mi tylko 700 zł. Kiedy byłam chora, to moja mama też musiała wybierać między jedzeniem a lekami. Pomocy socjalnej nigdy nie dostała. Jedynie czasem alimenty od mojego ojca: raz było to 100 zł, a innym razem...nic.
Kamila, studentka z Warszawy: – Płacę 1300 zł za pokój, który ma 5 metrów. W drugim miesiącu pracy do przepracowania dano mi zaledwie 72 godziny, chociaż obiecywano etat. Zarobiłam 2 000 zł, ale na życie zostało mi tylko 700 zł. Kiedy byłam chora, to moja mama też musiała wybierać między jedzeniem a lekami. Pomocy socjalnej nigdy nie dostała. Jedynie czasem alimenty od mojego ojca: raz było to 100 zł, a innym razem...nic.
Nikola, studentka z Gdańska: – Chłopak mnie zostawił z dnia na dzień, wynajmowaliśmy razem kawalerkę. Wstydzę się powiedzieć rodzicom, że po opłatach za wynajem, komórkę i czesne zostało mi 400 zł na życie. Chodzę w markowych ciuchach i nikt na ulicy nie powiedziałby, że mogę mieć takie kłopoty.
Instytucje nie działają
O komentarz do tematu poprosiliśmy prof. Paulę Pustułkę, socjolożkę i badaczkę społeczną z Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu SWPS w Warszawie, kierowniczkę ośrodka badawczego Młodzi w Centrum LAB.
Jakie czynniki sprawiają, że ubóstwo bywa niewidoczne, niewidzialne, niedostrzeżone nawet przez najbliższych?
Prof. Paula Pustułka: – Przede wszystkim są to czynniki kulturowe i społeczne, które wskazują na to, że ubóstwo i bieda w Polsce są bardzo mocno tabuizowane. Nie mówi się wprost o zarobkach, więc w przypadku kłopotów tym bardziej zataja się problemy finansowe. Ze względu na mobilność przestrzenną i demografię kraju, w Polsce spada znaczenie solidarności rodzinnej, podczas gdy rytm życia wyznaczają takie zjawiska jak komercjalizacja i komodyfikacja życia rodzinnego. W dobie indywidualizmu każdy o swoich finansach myśli jednostkowo.
Chodzi tu o to, że finanse osobiste i sytuacja materialna były kiedyś przedmiotem wspólnej działalności rodzin. Gospodarowały one razem, zarządzały ziemią i dywersyfikowały sposoby wspólnego pozyskiwania zasobów i kapitału. To wymagało rozmowy, dzielenia się przemyśleniami.
Panował też inny klimat społeczny. Na przykład w latach 90-tych wszystkim było źle, panowało wysokie bezrobocie. A jeszcze wcześniej mieliśmy państwo socjalistyczne, które niedostatecznie dobrze traktowało zwykłych ludzi, szczególnie pracowników. Obywatelki i obywatele byli w opozycji do państwa, więc nasza trudna sytuacja ekonomiczna była przedmiotem rozmów krytycznych, tematem łączącym rodziny, znajomych czy grupy sąsiedzkie. Byliśmy razem w opozycji wobec niewydolnego ekonomicznie i gospodarczo państwa. A co za tym idzie, istniała większa wspólnota, współodpowiedzialność i pomaganie sobie w ramach bliskich więzi.
A jak jest teraz?
Dziś rządzi nami rynek, a koniunktura gospodarcza postrzegana jest jako dobra. Jeśli jednak nie radzimy sobie, stajemy w opozycji nie tylko do tych, którzy mają lepszą sytuację, ale także do naszej wizji samego czy samej siebie. Zastanawiamy się, dlaczego nam idzie gorzej. Pojawia się silna stygmatyzacja i wstyd, a także niechęć do mówienia o problemach finansowych.
Rynek wspiera myślenie o osobistej odpowiedzialności, co oznacza, że musimy poradzić sobie sami, zamiast prosić o pomoc czy komunikować nasze trudności najbliższym. Jednostki słabiej radzące sobie stają się "mięsem armatnim" i pożywką dla patologii rynku finansowego. Popadają w długi związane z wysoko oprocentowanymi, nieregulowanymi pożyczkami, kredytami i chwilówkami. Ich sytuacja pogarsza się, a one same nie mogą wyjść z błędnego koła.
Jakie są jeszcze - oprócz wspomnianych zadłużeń - konsekwencje ukrywania problemów finansowych?
Zaczynamy oszczędzać na podstawowych potrzebach, starając się za wszelką cenę nie pokazać na zewnątrz, że sobie nie radzimy. Stosujemy strategię ukrywania, a w kwestiach niewidocznych jeszcze bardziej zaciskamy pasa. Najczęściej odbija się to na naszym zdrowiu.
Przestajemy korzystać z profilaktyki, oszczędzamy na lekach. Problemy się pogłębiają, a w pewnym momencie – ponieważ więzi rodzinne w Polsce nadal są silne – te sprawy zaczynają wychodzić na jaw. Zwykle dzieje się to wtedy, gdy kryzys, zarówno zdrowia psychicznego, jak i fizycznego, staje się bardzo poważny i łączy się z niewydolnością ekonomiczną.
W jaki sposób można zminimalizować problem niewidzialnego ubóstwa?
Młode osoby, które badamy, są zdania, że państwo nie działa, że nie jest dla nich widocznym aktorem społecznym w procesie wspierania jednostek. O ile osoby ze starszych pokoleń państwo jeszcze dostrzegają, o tyle nie widzą w nim swojego sojusznika, a raczej skorumpowanego przeciwnika.
W sytuacji, gdy wszystko jest tak mocno sprywatyzowane, a odpowiedzialność przerzucana na jednostki, osoby gorzej radzące sobie lub napotykające wyzwania nawet nie myślą o tym, że państwo może pełnić jakąkolwiek rolę pomocową. Panuje przekonanie, że instytucje nie działają, MOPS-y są przeciążone lub dostępne tylko dla osób będących w krytycznej sytuacji.
Chodzi o to, aby odczarować myślenie o instytucjach jako dostępnych tylko dla tych najbardziej wykluczonych i potrzebujących. Brakuje programów, które byłyby skierowane do osób dotkniętych niewidzialnym ubóstwem. Państwo się do tego nie poczuwa. To trochę samospełniająca się przepowiednia, bo ta część społeczeństwa jest w dużej mierze niewidoczna.
Oczywiście jest to również kwestia nie tylko psychologicznych kwestii takich jak wstyd, ale też obawy strukturalne. Tu mamy na przykład ryzyko stygmatyzacji społecznej w lokalnej społeczności czy dostępności usług, zwłaszcza w małych miejscowościach, ale to także efekt wycofania się państwa i samorządów z działań wspierających.
Powinny istnieć programy, które edukowałyby i monitorowały wychodzenie osób doświadczających niewidzialnego ubóstwa. Mam wrażenie, że to duża niezagospodarowana przestrzeń w systemie na poziomie makro.
Wydaje mi się, że nie mamy też narzędzi do rozmowy na ten temat w rodzinach, ale trzeba próbować. Pytać osoby z naszego bliskiego otoczenia, jak się mają, pomagać im i oczywiście działać, czyli wpływać na samorządy i – docelowo – państwo.
Aleksandra Tchórzewska
East News / Andrzej Zbraniecki, Arkadiusz Ziółek, Adam Staśkiewicz
Autorzy artykułu:
Podobają Ci się moje artykuły?
Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Sprawdź, jak to działaKwota napiwku