Tajemnicą poliszynela w środowisku weterynaryjnym zdaje się proceder naciągania właścicieli zwierząt na długotrwałą, uporczywą terapię, która tylko przedłuża cierpienia pupili.
Tajemnicą poliszynela w środowisku weterynaryjnym zdaje się proceder naciągania właścicieli zwierząt na długotrwałą, uporczywą terapię, która tylko przedłuża cierpienia pupili. Fot. Anna Bedyůska / Agencja Gazeta
Reklama.

Przyrzeczenie Lekarza Weterynarii


"Jako lekarz weterynarii przyrzekam, że w zgodzie z mym powołaniem, w trakcie pełnienia obowiązków zawodowych będę postępował sumiennie i zgodnie z aktualną wiedzą weterynaryjną, strzegł godności zawodu, przyczyniał się w miarę możliwości do postępu nauk weterynaryjnych, a także wykonywał obowiązki wynikające z przepisów prawa oraz zasad Kodeksu Etyki Lekarza Weterynarii". Czytaj więcej


Po pierwsze zarobić?
Przysięgę takiej treści co roku składa kilkuset nowych lekarzy weterynarii, ale nie wszyscy te słowa rozumieją tak, iż ich powołaniem jest przede wszystkim ograniczanie cierpień zwierząt. Coraz więcej właścicieli czworonogów i innych "braci mniejszych" - jak mawiał o zwierzakach Św. Franciszek z Asyżu - uskarża się, że dla weterynarza powołaniem okazuje się głównie mnożenie majątku.
I nie chodzi bynajmniej o to, że lekarze weterynarii odmawiają tym, którzy nie mają zbyt wiele na leczenie swoich przyjaciół. Przywykliśmy, że nawet schroniska i fundacje zajmujące się opieką nad bezdomnymi zwierzętami rzadko znajdują weterynarzy, którzy decydują się na wolontariat. Zwykle ukłon w ich stronę polega na otwieraniu rachunku, na spłatę którego opiekunowie bezdomnych psów, czy kotów szukają wśród ludzi dobrej woli.
Gorzej, gdy lepszemu zarobkowi służy po prostu przedłużanie cierpień zwierząt. Są bowiem lecznice, w których uporczywa terapia prowadzona na umierających zwierzakach to ulubiony sposób na podreperowanie budżetu. I zadowolenie farmaceutycznych partnerów. W internecie nie brakuje licznych utyskiwań na to, że choć stare lub schorowane zwierzę słania się i jęczy, to weterynarz przy każdej wizycie przekonuje, że trzeba walczyć dalej i dalej.
Uporczywa terapia to tajemnica poliszynela
I zapisuje coraz to nowe leki, na refundację których w przypadku zwierząt nie ma przecież co liczyć. Każde kolejna wizyta z psem, kotem, czy popularnymi gryzoniami mającymi na karku wiele już lat życia lub zmagających się z nowotworem, to oprócz leków też co najmniej kilkadziesiąt do nawet kilkuset złotych za same wysiłki lekarza.
Odczucia ludzi zmęczonych chorobą czworonożnych przyjaciół, która potrafi nieźle spustoszyć portfel mogą być jednak przesadne i krzywdzące dla medyków. W rozmowie z naTemat potwierdza je jednak Agnieszka, młoda lekarz weterynarii z Trójmiasta, która pierwsza zainteresowała naszą redakcję tym zjawiskiem.
- To, że najlepiej zarabia się na osobach, które przychodzą leczyć stare, umierające psy i koty widziałam już podczas pierwszych praktyk jakie odbywałam w moich rodzinnych stronach - wspomina Agnieszka. I opowiada, jak cierpiące i kwalifikujące się według weterynaryjnych standardów do eutanazji zwierzaki utrzymywano przy życiu miesiącami. - Tylko dlatego, by zarobić. Bo tu nie wchodzi w grę żadna klauzula sumienia. Po pierwsze, wreszcie przychodzi bowiem czas na zabieg. Po drugie, z tymi, którzy stanowczo domagają się uśpienia schorowanego zwierzaka nie ma dyskusji - wspomina swoje pierwsze praktyki.
Jak mówi młoda lekarz weterynarii, choć już wcześniej słyszała o takich zachowaniach kolegów po fachu, wówczas miała nadzieję, że to odosobniony przypadek w skali całego środowiska. Niestety okazało się, że w pracy jaką znalazła po zakończeniu studiów również panują takie zwyczaje. - W trakcie szkolenia wprowadzającego mnie w funkcjonowanie lecznicy jeden z szefów otwarcie "szkolił", że klientów z umierającymi zwierzętami nigdy nie powinno się żegnać po pierwszej wizycie i należy walczyć o przedłużenie życia ich pupilów. "By oni mieli czas się pożegnać, a my szansę zarobić za danie im tego czasu" - cytuje słowa szefa.
Rozpaczający na widok konającego przyjaciela ludzie są bowiem najłatwiej podatni na to, by nie dyskutować o cenie. Otrzeźwienie przychodzi najczęściej dopiero po tym, gdy wydane przez tygodnie, albo i miesiące pieniądze na nic się zdały. Albo wówczas, gdy właściciel postanowi zmienić lekarza.
Nie zapłacisz za kolejną wizytę, Ty bezduszna...?
- Chomik moich córek cierpiał na straszną chorobę skóry. Zamiast sierści miał jedną wielką ranę, która krwawiła i zachodziła ropą. Widzieliśmy, że strasznie cierpi. Małe całymi dniami płakały, a ja jeździłem non-stop do lecznicy. I szczerze mówiąc sądziłem, że przy pierwszej wizycie po pojawieniu się krwawienia będę musiał córkom przekazać smutną wiadomość - wspomina Marek, były klient jednej z trójmiejskich klinik weterynaryjnych.
Okazało się jednak, że weterynarz dostrzegał szansę na ratowanie chomika jego rodziny aż przez dwa miesiące. W ciągu których choroba ustępowała tylko trochę i co najwyżej na kilka dni. Sąsiad Marka już doradzał mu, by oszczędził dzieciom takich obrazków i uśmiercił zwierzę na własną rękę, ale on ufał profesjonaliście.
Po tych miesiącach zdecydował się jednak skonsultować w innymi miejscu. - Stamtąd nasz Maxi już nie wyszedł. A ten drugi lekarz słysząc, kto zajmował się zwierzakiem wcześniej zapytał tylko o to, jakim preparatem go leczono dotąd i czy nie rzuciło mi się w oczy, że tamta lecznica jest wręcz wyklejona materiałami promocyjnymi producenta tego leku - opowiada mój rozmówca.
Podobne doświadczenia ma Kasia, która przed kilkoma miesiącami musiała rozstać się ze swoim 12-letnim labradorem. U psiego staruszka dwa lata przed śmiercią wykryto nowotwór, który coraz silniej wyniszczał jego organizm. - Ostatnie pół roku wglądało tak, że on słaniał się na nogach całymi dniami i co chwila pędziliśmy do weterynarza. Kiedy zaczął kaszleć taką krwawą flegmą, uznaliśmy, że czas poprosić o uśpienie - wspomina cierpienia swojego przyjaciela sopocianka.
Jednak kiedy weterynarz usłyszał tę prośbę wpadł w szał i zwymyślał Kasię i jej partnera od najgorszych. - Choć pies ledwo chodził, jęczał całymi nocami i pluł krwią, on po kilku miesiącach wizyt nawet co kilka dni zaczął zarzucać nam, że chcemy "szybko wyrzucić psa na śmietnik" - żali się. Po obsztorcowaniu właścicieli lekarz zaordynował więc zwiększoną dawkę podawanych od dawna leków przeciwbólowych, zainkasował kolejne ponad sto złotych i odesłał psa do domu.
Gdzie pupil mojej rozmówczyni na kilka godzin co prawda stanął na nogi i zachowywał się jak dawniej, ale po kilkunastu godzinach od wizyty u lekarza znowu bardzo osłabł. - Dobrze, że pogorszyło mu się nad ranem, gdy nie było mojego chłopaka i nie miałam jak zawieźć go znowu do weterynarza. Tak po kilku godzinach pojękiwania zasnął na zawsze i wreszcie przestał się męczyć. Być może gdyby znowu trafił do lecznicy, to byśmy mu te męki tylko przedłużyli - wspomina Kasia.
"Stronić od skandali"
Co na takie zachowania same kliniki weterynaryjne? Okazało się, że przygotowanie tego materiału będzie wiązało się z jednymi z największych trudności w zdobyciu komentarza fachowca z jakimi przyszło mi się zmierzyć w życiu. Przez kilka ostatnich dni próbowałem zdobyć komentarz największych i cieszących się najlepszą renomą lecznic i gabinetów weterynaryjnych. Najpierw tych z Trójmiasta i Warszawy, a potem z Krakowa. Spróbowałem jeszcze w Poznaniu...
Absolutnie nikt nie chciał jednak znaleźć czasu na taką rozmowę. Po kilkudziesięciu telefonach nawet "off the record" udało mi się wyciągnąć od kilku weterynarzy jedynie tyle, że nie chcą oceniać kolegów po fachu, w środowisku które skupia zaledwie kilkanaście tysięcy osób. I "woli stronić od skandali".