Krzysztof Bielecki jako 20-latek stworzył pierwszą grę miejską w Polsce.
Olga Wyszkowska
07 czerwca 2014, 08:48·15 minut czytania
Publikacja artykułu: 07 czerwca 2014, 08:48
To był rok 2005. Dwa lata później został wyróżniony za swoją działalność na rzecz stolicy przez Życie Warszawy. Dziś, jako 29-latek, ma w swoim dorobku wiele polskich i zagranicznych projektów zrealizowanych w przestrzeni miejskiej oraz dwie książki poświęcone tej tematyce. Prowadzi też wykłady i konsultacje dotyczące miejskich gier, a z pogrywania z Warszawiakami i czytelnikami swoich książek, uczynił swoisty pomysł na biznes.
Reklama.
Olga W: Skąd pomysł, aby zająć się grami miejskimi?
Krzysztof B: Zaczęło się od mody na flash mob, która pojawiła się u nas w 2003 r. Było to działanie na pograniczu gry i teatru. Nieznani sobie ludzie umawiali się w określonym miejscu i jak w psychodramie, wchodzili w pewne role. Nikt z obserwatorów nie wiedział, kto jest wtajemniczony, a kto nie, było więc zabawnie. Niestety zabawa skończyła się, kiedy flash moby podchwyciły media, skomercjalizowały to zjawisko i cała ta otoczka tajemnicy została rozwiana. Zastanawiałem się wtedy, czy jeszcze kiedyś jeszcze doświadczę czegoś podobnego. Postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce i sam coś takiego stworzyć. I tak powstał mój pierwszy projekt Urban Playground.
Na czym ten projekt polegał?
Zrealizowałem go w Warszawie, w grudniu 2005 r. Pomysł był taki: na pewnym wycinku miasta ustawiliśmy aktorów, do których uczestnicy gry mieli dotrzeć dzięki różnym odnalezionym wskazówkom. Każdy z aktorów miał przy sobie konkretne słowo. Dopiero suma tych słów tworzyła fabułę. Ten projekt okazał się ogromnym sukcesem. Jego pierwsze klony pojawiły się już po miesiącu i cały rok 2006 upłynął w Polsce pod znakiem gier miejskich. Zresztą, do dzisiaj są one bardzo popularne, a wymyślony przeze mnie mechanizm przyjął się na tyle mocno, że w Polsce stał się synonimem gry miejskiej w ogóle. Według raportu Komisji Europejskiej, jesteśmy jedynym krajem w którym gry miejskie stały się ulubioną formą rozrywki młodzieży, obok clubbingu, wyjść na miasto itp. Jestem przekonany, ze to zasługa strategii, którą obrałem.
Jaka to była strategia?
Obawiałem się, że gry miejskie spotka podobny los jak flash mob, dlatego zamiast walczyć z komercjalizacją, postanowiłem w pełni wykorzystać potencjał gier miejskich w każdej z faz, od undergroundowej - do komercyjnej. Oczywiście zawsze grubą kreską odcinałem projekty robione dla zabawy, od tych na zamówienie. Dodatkowo, zamiast walczyć z konkurencją, mocno ją wspierałem, konsultując różne projekty, przez co rozbudowywałem rynek, na którym byłem liderem. Często też odsyłałem klientów do konkurencji, bo pracy było zawsze więcej niż mocy przerobowych.
To już jest biznes. Przynosi dochody?
Ja nie mam z tym problemu, ale jako pomysłodawca mam trochę uprzywilejowaną pozycję. Myślę jednak, że jeśli ktoś po przeczytaniu tego tekstu, chciałby w to wejść, musi mieć świadomość, że jest to gęsty rynek, ale przy dużej kreatywności, zlecenia na pewno znajdzie. Najważniejsze jest świadome zbudowanie swojej marki. Można iść w jakość - robić większe, spersonalizowane zlecenia. Można iść w ilość, czyli taśmowo sprzedawać ten sam projekt. Można też szukać czegoś pomiędzy. Ja np. zrobiłem taki modułowy system, który pozwala mi konstruować gry, które za każdym razem są inne, ale tak jakby budowane z tych samych klocków.
Jakie komercyjne projekty masz na swoim koncie?
Jest ich wiele. Jednym z nich jest np. bardzo ciekawy projekt dla dzielnicy Śródmieście. Przedstawiciele władz dzielnicy wyznaczyli geograficzny środek miasta i chcieli to ludziom zakomunikować w ciekawy sposób. Zapytali - czy mam jakiś nietuzinkowy pomysł. Takie geograficzne poszukiwanie skojarzyło mi się to z wyprawami na biegun.
Powiedziałem: zróbmy więc ekspedycję do środka Warszawy. Niech ludzie wezmą udział w grze. Kierując się wskazówkami, będą szukali aktorów ukrytych w miejscach, z których dzielnica jest dumna, ale nie takich oklepanych i przewodnikowych, lecz np. na dachu budynku PASTy, w domu kultury. Słowa, które uczestnicy gier tam odnajdą będą się kojarzyły z geograficznym środkiem miasta. Im więcej miejsc dowiedzą gracze, tym łatwiej będzie ten środek znaleźć. Kto do niego dotrze, będzie mógł wbić swoją flagę w wielką styropianową kolumnę, uściśnie dłoń burmistrza Moim zdaniem była to lepsza promocja niż notka prasowa.
Robiłem też projekt dla skandynawskiej firmy, która chciała zintegrować swoich pracowników z kilku różnych państw i postanowiłem wykorzystać tu aspekt wielokulturowości. Wskazówki były w różnych językach i gracze musieli się ze sobą skomunikować i wzajemnie je sobie tłumaczyć.
Czy już wtedy myślałeś, że może to być Twój zawód?
Na początku w ogóle nie myślałem o tym w kontekście pracy zawodowej. Robiłem to dla zabawy. W 2006 r. odezwało się do mnie Muzeum Powstania Warszawskiego z prośbą o stworzenie gry miejskiej. Wtedy po raz pierwszy - ku mojemu zdziwieniu, dostałem za to pieniądze. Miało to dla mnie pewien symboliczny wymiar. Skończyłem wtedy 2. rok psychologii. Na 3. roku zatrudniłem się jeszcze w GFK Polonia przy badaniach i zrozumiałem, że korporacyjne struktury trochę mnie ograniczają i, że nie jest to coś, co chciałbym robić. Postanowiłem zaryzykować, postawić wszystko na jedną kartę i wymiksowałem się stamtąd. Zachowałem sobie długopis. Przepraszam. Nie jeden. Znowu przepraszam, mogę oddać. I cukier z pomieszczenia do robienia focusów.
W każdym razie to był moment, w którym zająłem się wyłącznie grami i książkami. Dalej realizowałem projekty niezależne - robione dla siebie, dla ludzi tego miasta, dla eksperymentowania, pojawiły się też projekty komercyjne, będące odpowiedzą na brief klienta. Obecnie prowadzę również konsultacje w zakresie gier miejskich, bo często firmy mają swoje zaplecze kreatywne, zasoby informacyjne i historyczne, ale nie mają takiego know how. Im się nie opłaca wykładać 30 tys. zł na grę na zewnątrz albo 8 tys. na grę seryjną, skoro mogą za znacznie mniejszą kwotę skonsultować projekt i zrealizować go samodzielnie.
Poza grami miejskimi, tworzysz również książki.
Tak. Mój pierwszy projekt - Ubran playground, miał 12 części łączących się w jedną zakręconą fabułę. W pewnym momencie stwierdziłem, że fajnym zamknięciem dla tego projektu byłaby książka - taki zbiór prawdziwych komentarzy uczestników, zdjęć i podsumowanie opowiadania, które łączyło grę w całość. Wyszła z tego ponad 500-stronicowa kniga, która obecnie jest źródłem inspiracji dla wielu twórców gier. Ponieważ została całkiem ciepło przyjęta, stwierdziłem, że warto spróbować również tego kierunku, do którego zawsze mnie ciągnęło, czyli fabuły. Miałem całkiem fajny materiał, bo w 2009 r. pojechałem w spontaniczną podróż do Chin, z której codziennie blogowałem.
Pomyślałem, żeby to, co jest wadą tego tekstu przekuć w zaletę - niech to będą takie nieoszlifowane zapiski z podróży, gdzie bywają pewne luki. Okrasiłem to różnymi zdjęciami i dodałem wskazówki dla podróżników zaszyfrowane w kodach 2d, których wtedy u nas nie było (teraz też ich nie ma, bo okazały się żałosnym pomysłem, ale wtedy nikt jeszcze o tym nie wiedział). Skontaktowałem się też z osobami, które poznałem w trakcie podróży i poprosiłem, żeby opisały wydarzenia ze swojej perspektywy. To też było ukryte w foto kodach.
Czyli to taka książka-gra.
Ja żywię się interakcją. I pizzą, sushi i herbatą. A doświadczanie świata, próbowanie nowych rzeczy i poznawanie ludzi sprawia mi ogromną radość. Wiem, że to, co robię, to też jest praca, ale nie myślę o tym w tych kategoriach i nie chodzi mi tutaj o taki wytarty slogan, że praca powinna być przyjemnością. Często przyjemność jest pracą. Często robiąc grę miejską za darmo albo pisząc książkę, męczę się bardziej niż przy zleceniu komercyjnym, a nie mam z tego żadnych pieniędzy, a czasami wręcz dopłacam. Gdzieś tam praca i rozrywka się u mnie wymieszały.
Trzeba przyznać, że to dość nietypowy pomysł na karierę. A co dla Ciebie w ogóle oznacza to słowo - kariera? Masz z nim pozytywne, czy negatywne skojarzenia?
Słowo samo w sobie ma neutralny charakter, ale mi kojarzy się raczej negatywnie. Z wyścigiem szczurów - karierą, jako nadrzędnym celem życia. To słowo zostało zabite przez korporacyjną kulturę. Wolę pojęcie - rozwój zawodowy, aczkolwiek nie neguję wyboru innych - jeśli ktoś jest typem pędzącego szczura, nie będę mu tej karmy podjadał, niech sobie pędzi.
A widzisz dzisiaj jakieś ograniczenia dla kariery w Polsce?
Ograniczeniem jest patrzenie na innych. Podążanie cudzymi szlakami, które czasami są niepowtarzalne. Jak ja zacząłem studiować, była moda właśnie na korporacyjną karierę. Teraz jest moda na startupy, wszyscy startują małe biznesy, doją Aniołów biznesu. Może to jest dobre tu i teraz, ale ludzie często bezrefleksyjnie podążają za innymi, bo się naczytają biografii Steve'a Jobsa. Nie mówię, że to jest złe, bo wiele z tych osób odnosi fajny sukces, ale samego patrzenia na innych i bezrefleksyjnego kopiowania wzorców jestem przeciwnikiem.
Ty nie kopiujesz, tylko wyznaczasz nowe trendy. Skąd u Ciebie takie podejście "out of the box"?
Niektórzy myślą, że oryginalność to negowanie tego, co robią wszyscy. To błąd! Moje alternatywne rozwiązania nie są desperacką próbą robienia czegoś inaczej niż wszyscy. To raczej efekt ciągłego zapotrzebowania na stymulację i ogromna otwartość. Taką mam osobowość. Lubię, jak się dużo dzieje, jak coś się zmienia. Mam też dużą determinację i nastawienie na osiągnięcie celu. Nie zawsze odnoszę sukces, a do pewnych rzeczy, np. do śpiewania na karaoke, nigdy się nie przekonam, bo się do tego nie nadaję.
To porozmawiajmy o sukcesach. Z czego jesteś najbardziej dumny?
Jestem dumny z osiągnięcia w życiu harmonii, a moim największym sukcesem jest to, że cały czas szukam dalej. Po projekcie Urban Playground, myślałem, że nie uda mi się tego przeskoczyć. To samo było po wydaniu pierwszych książek. Okazało się jednak, że następna - mój debiut fabularny, czyli "Defekt pamięci", stała się jeszcze większym sukcesem. Niektórzy ludzie wręcz polecają ją sobie zamiast narkotyków, bo ponoć daje podobny efekt, a jest legalna i zdrowsza. Moim zdaniem nie jest więc ważne wyznaczanie odległego celu i cieszenie się z jego osiągnięcia, a ta droga, którą przemierzamy. Chyba ukradłem jakiś cytat Dalajlamie hahah. Przepraszam. Ale natura ludzka jest taka, że zawsze chcemy więcej, dlatego warto cieszyć się tym, czego doświadczamy w danym momencie życia i dbać o to, żeby każda chwila była jak najciekawsza.
Nazwałbyś siebie człowiekiem sukcesu?
Tak. Nie ma co się tego wstydzić. Wydaje mi się, że osiągnąłem sukces nie tylko w kategoriach zawodowych, ale też w kategoriach życiowych. Bo każdy mój sukces - kreatywny, zawodowy, czy towarzyski (ludzie mnie nie nienawidzą i to też jest jakiś sukces hehehe) - współistnieje harmonijnie z całą resztą. Nie jest kosztem czegoś. Paradoksalnie, moim największym życiowym sukcesem nie są więc ani gry miejskie, ani książki, z których wciąż jestem dumny, ani wykłady, które prowadziłem na UW i miło wspominam, tylko codzienność. Ważne jest, żeby odpowiadając sobie na pytanie: Czy, gdybym mógł przeżyć ten dzień jeszcze raz, przeżyłbym go dokładnie tak samo, jak najdłużej wahać się przed odpowiedzią.
A co rozumiesz przez pojęcie sukces?
Dla wielu miarą sukcesu jest porównanie z czymś innym. Dla kogoś sukcesem będzie zostanie szefem wielkiej korporacji, a dla kogoś innego - osiągnięcie życiowej harmonii. Dla mnie ważne jest, żeby żyć własnymi, a nie cudzymi marzeniami i dążyć do stanu równowagi. Sukcesem, popularnością, pieniędzmi bardzo łatwo jest się zachłysnąć. Łatwo też osiąść na laurach. Łatwo się zaszufladkować i robić do końca życia jedną rzecz, z której nas ludzie kojarzą. Najtrudniejsze jest więc znalezienie w życiu balansu. Żeby nie poświęcać za dużo czasu na pracę, kosztem innych sfer życia. Ja oczywiście nie urodziłem się z tą równowagą, na początku zaniedbywałem pewne rzeczy, ale z czasem udało mi się ten balans osiągnąć.
A jak widzisz siebie za 15 lat?
Staram się nie planować za daleko, bo patrząc za bardzo przed siebie, można się potknąć o kamień, który leży tuż przed nami. Moje plany wykraczają o kilka miesięcy wprzód, a nie o kilka lat. Nie jest to wyrazem mojej beztroski. Po prostu - im dalej, tym mniejszą mamy nad tym kontrolę. Więc zamiast wyznaczać cel za 10 lat, trzeba skoncentrować się na bieżących, mierzalnych celach.
Robiłeś kilka gier miejskich za granicą. Często podróżujesz?
Jak najbardziej. Lubię poznawać nowych ludzi, nowe miejsca. Jak jadę w określone miejsce, żeby się zchillować, to przyjemniej jest w dużej grupie znajomych - poleżeć sobie nad morzem i pić wodę gazowaną. Z cytryną. Albo bez. W dalekie podróże wolę wyprawiać się sam, żeby móc infiltrować dany kraj samodzielnie. Moją ulubioną destynacją jest Tokio, byłem tam już cztery razy i myślę, że mi się nie znudzi. Zwiedziłem tam już to, co miałem zwiedzić, teraz jeżdżę tam po to, żeby doświadczać miasta - wejść sobie do ulubionej knajpki, tu się czegoś napić, tam zjeść. Także w podróży polecam improwizację, bo wtedy przytrafiają się najciekawsze historie.
Dzisiaj możliwość podróżowania jest dla nas tak oczywista, że nie wyobrażamy sobie, że mogło być inaczej, a przecież, nie tak dawno temu - w PRL-u, mieliśmy zamknięte granice i ograniczone możliwości wyjazdu. Pamiętasz coś z tamtych czasów?
Wiem, że teraz modne jest udawanie, że się coś z tego okresu pamięta, ale ja niestety nie mam żadnych żywych wspomnień. Moje wspomnienia są wspomnieniami przedszkolaka. Pamiętam więc panią z przedszkola.
Może zatem jest coś, z czym PRL Ci się kojarzy?
Pierwsze skojarzenia to takie relikty PRL-u, które poznawałem jako dziecko, np. reklamówki Baltony czy Peweksu. Te rzeczy dla moich rodziców były takim symbolem luksusu, a dla mnie miały raczej symboliczny wymiar, którego nie rozumiałem.
A jak Twoi rodzice wspominają tamtą epokę?
Są świadomi wad tamtego systemu, ale nie zapominają o zaletach. Pewne rzeczy wspominają z nostalgią, inne przeklinają. Wtedy z jednej strony wyklinało się niedostępność pewnych towarów, z drugiej strony bardziej doceniało się to, co się posiadało, to wszystko nie tonęło w takim konsumpcjonizmie. A to, co było złe, to wiadomo - mniejsze możliwości, mniejsza elastyczność.
Pytanie teoretyczne. Co Ty byś zrobił, będąc na miejscu rodziców, w latach ich młodości, kiedy, jak mówisz były mniejsze możliwości?
Myślę, że nie zdecydowałbym się na wyjazd albo na inną karierę, bo gdyby tak było, współcześnie też bym to zrobił. Nie wiadomo, jak by mnie wtedy ukształtował ten świat. Jeśli poszedłbym w antypartyjną aktywność, to pewnie zrobiłbym coś, co przebiłoby Pomarańczową Alternatywę, a gdyby mnie bardziej partyjne struktury przyciągnęły, to pewnie byłbym pierwszym sekretarzem.
Takie pytania są niebezpieczne, bo ludzie zbyt często odpowiadają na nie przez pryzmat tego, co wiedzą dzisiaj. A żyjąc w czasach indoktrynacji, mogliby znaleźć się po drugiej stronie barykady. My teraz też mamy indoktrynację, innego rodzaju. Rośnie pokolenie, któremu bardzo się wpaja prounijność. My mamy jeszcze w głowie pytania, czy to jest dobre, czy złe, oni nie będą już tego kwestionować. Tak samo uważam, że ludzie, którzy w czasach PRL-u byli propartyjni nie są złymi ludźmi, byli wierni wartościom, w które wierzyli. My teraz ich oceniamy, a być może za parę lat przyjdzie rewolucja, nastąpi kolejne przewartościowanie i to nasze oceny będą krytykowane.
A czy jest coś, co Ty byś zrobił, będąc wtedy na miejscu rodziców, czego oni nie zrobili?
Trzeba było zatrzymać winyle z tamtych czasów hehehe. A serio mówiąc - czy ja bym zrobił coś inaczej? Pewnie tak. Ja mam mocną świadomość zmienności tego świata, bardzo lubię utrwalać chwilę tu i teraz. Nie skąpiłbym pewnie na analogową rolkę filmu i zrobiłbym masę czarno-białych zdjęć na ulicach. Lubię dokumentować codzienność. Teraz mam ponad 10 tys. zdjęć w komórce.
Czy rodzice wtedy zrobili coś, czego Ty byś nie zrobił?
Wydaje mi się, że dobrze rozegrali swoje życie. Mój tata rozwijał się jako chirurg, wykorzystywał możliwości wyjazdów zagranicznych, moja mama mu towarzyszyła, więc z ich perspektywy - zrobili wszystko, jak należy.
A co Twoim zdaniem było wtedy miarą i wartością sukcesu?
Świat wtedy wyglądał zupełnie inaczej. Miarą sukcesu nie było wtedy wyjście z masy, a raczej pięcie się w pewnej hierarchii. Kariera była pojmowana w konwencjonalny sposób. Osoba, która robi Start up, wtedy zostałaby uznana za odrzutka i wroga systemu. Wtedy cały system był hierarchiczny, każdy rozwój był podążaniem ustalonymi ścieżkami - szkoła-liceum-studia. Studia gwarantowały pracę, praca gwarantowała płacę.
Ludzie spędzali całe życie w jednym zawodzie, a często i w jednej firmie. Teraz jest inaczej, ale wielu ludzi jest przesiąkniętych starym sposobem myślenia. Rodzice, babcie, dziadkowie wpajają młodym pokoleniom tę strategię, która jest nieadekwatna do obecnej rzeczywistości. Mówią: Idź na studia, znajdziesz pracę! Przez to wiele osób myśli, że faktycznie tak będzie, ma bardzo roszczeniową postawę. Myślą, że po studiach cały świat stoi przed nimi otworem, a prawda jest taka, że studia oczywiście są fajne i warto je traktować w kategoriach samorozwoju, ale gdzie jest tak, że studia są gwarantem pracy? Nie ma już kolejek przy Uniwersytecie.
Mówisz o innym modelu kariery, a jakie według Ciebie były wtedy ograniczenia i możliwości?
Ograniczenia wiązały się z hierarchicznym systemem, wpływem władzy i wyżej postawionych osób na te, które były niżej, ale możliwości dawała klarowność tej struktury. Jeśli ktoś chciał się w tej strukturze rozwijać, robić karierę, to miał czytelną drogę, żeby to osiągnąć. Wiedział, że może np. wstąpić do partii albo wyrobić większą normę w zakładzie. Wydaje mi się więc, że był to świat mniej chaotyczny i drogi były bardziej czytelne.
A jak jest dzisiaj, mamy w Polsce wolność? Nie mamy ograniczeń?
Pełnej wolności oczywiście nie mamy, ale na pewno jest więcej swobody niż kiedyś, szczególnie w kwestiach prawnych. Oczywiście wiele rzeczy jest zbyt kontrolowanych. Nie jestem zwolennikiem skrajnego liberalizmu, ale pewne rzeczy bym zdecydowanie poluźnił, np. wszelkie formalno-administracyjne struktury. Funkcjonuje u nas wiele mechanizmów i praw, które są reliktami i nie przystają do obecnych czasów.
Obowiązujące u nas do nie dawna prawo dotyczące zbiórek publicznych było z lat 20-tych czy 30-tych. Ludzie nie mogli zrobić sobie zbiórki pieniędzy na Kickstarterze, bo było to nielegalne. Przez długi czas obowiązywał też zakaz robienia zdjęć w miejscach publicznych. Aktualna jest kwestia zgromadzeń publicznych. Jak chcemy coś zrobić na mieście, to musimy to zgłosić do odpowiednich instytucji, dostać pozwolenie, a prawda jest taka, że, gdyby ktoś chciał zrobić zgromadzenie, które zagrażałoby miastu, zrobiłby to bez pozwolenia. Mamy więc sporo absurdalnych przepisów. Zakaz spożywania alkoholu na placach, skwerach i parkach to też takie absurdalne, stosunkowo nowe prawo, robi się z tego owoc zakazany. Jest sporo takich nadmiernych komplikacji, wolności powinno być więcej.
Jak zdefiniowałbyś pojęcie wolności w Polsce?
Ja w Polsce czuję się wolny i swobodny, ale nie tak jak bym chciał. Pamiętam, jak dostałem pierwszy dowód osobisty, pomyślałem: O kurcze, jestem w jakimś Matriksie, jestem zaczipowany, wszyscy mnie widzą i już do końca życia będę miał ten papierek! Często nie widzimy więc naszej wolności ani ograniczeń, dopóki nie skonfrontujemy się z jakąś ścianą lub czyimś wspomnieniem sprzed lat, gdzie ktoś uświadomi nam, że kiedyś nie mógł zrobić tego, co my możemy teraz. Bo wolność to nie tylko prawo, ale też możliwości. Jak mogę iść do sklepu i mam wiele produktów do wyboru, to jest to pewna wolność konsumencka. Wolność trzeba postrzegać na wielu poziomach, nie tylko na poziomie zbrojeniowo-konstytucyjnym. Wolność nie jest też czymś danym raz na zawsze. Jeśli Internet zostanie ocenzurowany, stracimy pewną część wolności.
W jaki sposób korzystasz ze swojej wolności?
Wolność jest dla mnie takim standardem, że nawet tego na co dzień nie widzę i nie doceniam. Jak sobie pomyślę, ilu rzeczy bym nie mógł robić w innych warunkach, a nawet w innym kraju teraz, to doceniam to, co mam. Stosunkowo niezbyt często zastanawiam się też, czy to, co zrobię, może wiązać się z jakimiś problemami. Większość rzeczy, które robię, jest legalna, a to, co nie jest legalne, nie wiąże się z dramatycznymi konsekwencjami. Jestem więc świadom, że korzystam z wolności w sposób nieświadomy.
Wspomniałeś, że wolność to nie tylko prawo, ale też możliwości. Młodzi ludzie mają dziś możliwość wyboru kraju, w którym chcą mieszkać i często z niej korzystają, uciekając za granicę. Jak myślisz, dlaczego?
Zawsze nam się wydaje, że trawa jest bardziej zielona u sąsiada. Możemy mówić o tym w kontekście uciekania za granicę, zmiany jednej pracy na drugą, zmiany relacji - zakończenia związku z jedną osobą dla drugiej, zmiany starego mieszkania na nowe, większe. To jest charakterystyczne dla naszego pokolenia, ale nie tylko dla Polaków.
Często też ludzie patrzą, że komuś się coś udało i bezrefleksyjnie to kopiują. Są np. osoby, które po otwarciu granic przeniosły się na nowe rynki i odniosły sukces, wiele osób popłynęło za nimi i się rozczarowało, bo nie było to takie Eldorado, jak im się wydawało.
Wyjazd nie jest receptą na sukces, ślepe pozostawanie w kraju, jeśli za granicą ktoś ma realne perspektywy, też nie jest mądre. To samo dotyczy powrotu.
A Ty, myślałeś o tym, żeby wyprowadzić się z Polski?
O takim permanentnym wyjeździe z kraju, a nawet z Warszawy - nie, bo mam w sobie taki rodzaj lokalnego patriotyzmu. Jest to coś na poziomie emocjonalnym, kwestia zżycia się z jakimś miejscem, sentymentu, dobrego samopoczucia. Gdyby pojawił się taki temat, który wymagałby ode mnie wyprowadzenia się na stałe, zdecydowanie bym taką możliwość odrzucił. To tak, jakby ktoś mi zaoferował coś cennego w zamian za wyrzeczenie się swojej tożsamości, stanie się zupełnie inną osobą, wyrzeczenie się znajomych. Zawsze jest to rachunek zysków i strat. Nie znaczy to jednak, że zamykam się na wszystko, co się dzieje poza Warszawą. Uwielbiam podróżować, jest to dla mnie najlepsza forma relaksu.
Ale po każdej podróży jednak wracasz do kraju.
Nie chcę szerzyć poligamii, ale uważam, że można mieć kilka takich ukochanych miejsc w mieście, w kraju, a nawet na świecie. To, że mam silny związek emocjonalny z miejscem pochodzenia wcale nie znaczy, że nie mogę szczególną sympatią czy miłością darzyć innych miejsc.
Czy to, że jednak mieszkasz tutaj, jest zatem wyborem patrioty czy pragmatyka?
To jest zdecydowanie wybór emocjonalny. To tak, jakby rozmawiać z kimś o związku i zapytać, dlaczego jest z tą osobą, a nie inną. Usłyszelibyśmy pewnie o takich rzeczach, jak wsparcie, poczucie bezpieczeństwa, wspólne miłe wspomnienia. Pewnie też kwestia przyzwyczajenia i zachowania pewnego status quo. Mamy coś bardzo dobrego i być może moglibyśmy wyobrazić sobie lepszą relację, ale po co rezygnować z czegoś, co jest bardzo dobre, dla czegoś, co jest niepewne? Oczywiście wielu ludzi tak robi, ma pełno romansów i wiele skoków w bok, ale to już należy sobie w duchu odpowiedzieć, co jest dla nas słuszne.
A co oznacza dla Ciebie to słowo: ojczyzna?
Wydaje mi się, że jest to pojęcie bardzo czytelne i klarowne, bo łączy w sobie aspekt geograficzny z aspektem tożsamości kulturowej i z aspektem emocjonalnym. Wiele pojęć, o których się mówi w kontekście wolności, narodowości, patriotyzmu, mogę rozumieć, ale mogę ich nie czuć, ale pojęcie "ojczyzna" czuję, bo najbardziej wpisuje się w ten emocjonalny charakter.
Z czego, jako Polak, jesteś najbardziej dumny?
Jestem dumny z usilnych prób zachowania polskiej tożsamości na przestrzeni wieków. Pewne, wpajane nam na lekcjach historii, fakty, stały się częścią naszej mitologii. Część z tych rzeczy jest za granicą kompletnie nieznana, część jest znana dobrze. Nie ma jednej rzeczy, z którą mógłbym się za granicą obnosić na zasadzie: u nas jest coś lepszego niż u was, ale nie ukrywam, że są takie drobne przyjemności, które widać w interakcji z obcokrajowcami, kiedy okazuje się, że mamy coś, co może się danej osobie spodobać. To są rzeczy, których na co dzień nie doceniamy. Moja znajoma z Wielkiej Brytanii powiedziała mi np. że uwielbia Warszawę i chętnie by tu zamieszkała, bo świetnie się tu spaceruje. Miło usłyszeć, że z czyjejś perspektywy tak to wygląda.
A co w Polsce chciałbyś zmienić?
Chciałbym, żeby Polacy byli bardziej otwarci. Wydaje mi się, że wiele osób jest negatywnie i podejrzliwie nastawionych do innych i z góry zakłada, że oni są ich przeciwnikami. Ja lubię zagadywać przypadkowych ludzi na ulicy. Np. na przystanku. Wtedy oczywiście wszystkie kobiety myślą, że je podrywam, a wszyscy faceci myślą, że... też do nich uderzam. To nasze zamknięcie widać w kontekście innych krajów, gdzie ludzie są znacznie bardziej otwarci na kontakt z drugim człowiekiem. Chociaż w Japonii jest jeszcze gorzej. Tam odezwanie się do obcej osoby jest uznane za ekstremalnie dziwne.
Jaki jest według Ciebie współczesny Polak?
Polacy są różni. Z jednej strony mamy osoby, które, korzystając z dobrodziejstw globalnego świata, starają się odciąć od swojej polskości, bo może nie jest to dla nich powód do dumy, może jest to dla nich coś wstydliwego, a może chcą być postrzegani jako obywatele świata. Z drugiej strony mamy osoby, które, szczególnie w tych czasach, gdzie wszystko się miesza, starają się swoją polskość podkreślać, bo czują, że jest ona zagrożona. Można krytykować jedno lub drugie podejście, ale warto spojrzeć na intencje. Dlaczego jedne osoby bronią wszystkiego, co polskie? Intencje ich są szczere. Dlaczego inne, bronią otwarcia się na to, co nie nasze? Intencje ich też są szczere.
A gdyby tak wyabstrahować nasze narodowe cechy?
Myślę, że wielu Polakom brakuje prawdziwej dumy narodowej. Jest coś takiego, jak marka narodowa. Jak pomyślimy o Francji, Stanach, Grecji czy Mołdawii, od razu mamy określone skojarzenia. My, będąc częścią Polski, nie możemy pełnego obrazu naszego kraju zobaczyć, ale intuicyjnie czujemy, że nasz wizerunek narodowy nie jest aż tak czytelny, klarowny, a może nawet atrakcyjny, jak byśmy chcieli. A jeśli nawet jest atrakcyjny, to my sami, nie czując tego, nie potrafimy tej atrakcyjności Polski sprzedać.
Kolejna cecha, to tendencja do jednoczenia się wokół wspólnego celu czy wydarzenia - wszystko jedno, czy jest to Euro, czy śmierć papieża, tak długo, jak w grę nie wchodzi rachunek zysków i strat określonych grup.
Charakteryzuje nas też pewna wewnętrzna polaryzacja. Ta polaryzacja występuje zarówno na szczeblu politycznym, jak i na szczeblu stania w kolejce, gdzie za moment pojawi się druga, alternatywna kolejka.
Skoro o polaryzacji mowa - czy w Polsce istnieje dziś elita?
Zależy, jak tę elitę zdefiniujemy. Jest elita osób najbogatszych i elita władzy. Jest elita osób dyktujących pewne trendy. Nawet jak spojrzymy na knajpy, które pojawiają się na mieście, to też są trendy, które ktoś wytycza. Ktoś wprowadzi innowację w lokalu, ktoś otworzy inny typ lokalu niż reszta, np. nad Wisłą, od razu wszyscy robią to samo, bo widać, że to się sprzedaje.
Wpisujesz się w którąś z tych elit?
Mógłbym powiedzieć, że jestem w elicie trendsetterów, bo rozpocząłem pewien trend projektów w przestrzeni miejskiej, które później były kopiowane, bo czasem firmy płacą mi za to, żebym z nimi siedział, pił alkohol na ich koszt i o czymś im opowiadał. Nie mam jednak na tyle pogruchotanego ego, żebym musiał nazywać siebie elitą. To tak, jak jedni ludzie tworzą sztukę, a inni chcą, żeby wszyscy mówili, że są artystami. Jak ktoś się przedstawia, jako artysta, to jest to taki zawód-dyrektor. Wiadomo, że zaraz zacznie się cała tyrada, która pozwoli się tej osobie dowartościować.
Najbardziej chciałbym siebie widzieć w elicie równowagi. Są w niej osoby, które podążają własną drogą i nie zastanawiają się nad tym, co trzeba robić, a starają się żyć w zgodzie ze sobą. Z przynależnością do tej elity wiąże się największa korzyść. Można wziąć wdech i niczym się nie stresować. Nie trzeba robić niczego na pokaz i niepotrzebnie się denerwować.
Dla niektórych elitą mogą być też osoby, które walczyły o wolność kraju. Zastanawiasz się czasem nad statusem tych ludzi?
O ich statusie świadczy choćby to, że są zapraszane na rozmaite wydarzenia i uroczystości państwowe, zostały odznaczone i co najważniejsze - mówi się o nich, jak o bohaterach i nikt im tego statusu nie odbiera. Nikt nie odmówi powstańcowi bycia bohaterem narodowym, mimo że wciąż debatuje się nad sensem powstania. Możemy się tylko zastanawiać, jak naród powinien okazać takiej osobie wdzięczność. Pytanie, czy bezpłatny bilet miesięczny lub zniżka, to jest wystarczająca nagroda dla takich ludzi, czy może nie należy im się coś więcej?
A jaki jest Twój stosunek do martyrologii, walki Polaków o wolność, męczeństwa?
Jestem za zachowaniem pamięci i wdzięczności wobec poprzednich pokoleń, ale nie jestem zwolennikiem epatowania martyrologią i ciągłego wałkowania tych samych faktów historycznych, bo - wbrew pozorom, to osłabia ich emocjonalną siłę.
Jak zatem należy mówić o historii?
Myślę, że dobrym przykładem jest gra miejska "Pocztówki z nieistniejącego miasta", którą zrobiłem na 65. rocznicę powstania w getcie. Tu też można było zrobić projekt nawiązujący do cierpienia i zła, które miało miejsce w getcie, ale można też było do tego podejść inaczej. Ja pokazałem, że mimo wszystko, ci ludzie mieli tam normalne życie. Owszem żyli w getcie, byli codziennie zagrożeni, ale obok tego, chodzili do teatrów, na karuzelę, mieli normalne życie towarzyskie, zabawy, które są utrwalone i opisane. Czyli można mówić o danym temacie wielowymiarowo, a nie jednowymiarowo.