Obok niego nie można przejść obojętnie. Yuri Drabent rządzi social mediami
Olga Wyszkowska
04 czerwca 2014, 09:59·15 minut czytania
Publikacja artykułu: 04 czerwca 2014, 09:59
Yuri Drabent to osoba, obok której ciężko przejść obojętnie. Nosi afro, skacze ze spadochronem, pisze śmieszne posty na Facebooku, na którym obserwuje go 10 tys. osób. Zanim wraz z kolegami z branży założył Lubię to - jedną z pierwszych agencji social mediowych w Polsce, która najpierw połączyła się z grupą Socializer, a ostatnio została kupiona przez globalny holding reklamowy Dentsu Aegis Network za 26 mln zł - był sprzedawcą w Złotych Tarasach.
Reklama.
Olga W: Zdobyłeś 2. miejsce w konkursie na Człowieka Roku Polskiego Internetu, zaraz za Maffashion. Skąd ta popularność?
Yuri Drabent: Popularność to za mocne stwierdzenie. Popularni to są Abstarchuje, SA Wardega, ludzie, którzy mają po milion subskrybentów na Youtube'ie, taki Krzysiu Gonciarz. Tam możemy mówić o jakimś impakcie, o tym, że jesteś osobowością online i masz na coś realny wpływ. Fame'y z Aska to są 15 i 16-latkowie, którzy mają po 100 tys. followersów, oni są popularni, ja jestem jakimś tam odpryskiem tej ich popularności.
A mimo to, ludzie znają Cię z mediów społecznościowych, lubią Cię, chętnie obserwują Twój profil na Facebooku.
Mój profil jest na pograniczu światów, bo z jednej strony jest odzwierciedleniem mojej postawy i pracy, z drugiej strony - pewnie tej obszerniejszej, większej wolumenowo, jest po prostu przedłużeniem mojej osobowości, więc na pewno followuje mnie trochę osób z branży, bo wypada i wzajemnie się obserwujemy, ale gro z tych 10 tysięcy to są po prostu przygodni użytkownicy Facebooka. Myślę, że followują mnie, bo – mówiąc dość wprost – jestem dla nich śmieszny, bo mam fajne przygody albo przynajmniej ciekawie o nich piszę. Nie ma w tym wszystkim jakiegoś sekretnego sosu. To wszystko rozwijało się stopniowo, doszedłem do tych 10 tysięcy na przestrzeni półtora roku. Wcześniej byłem no-name‘m, kojarzyło mnie raczej hermetyczne środowisko social mediowe. Pewnego dnia opisałem jedną historyjkę z życia i to chwyciło, miało może - nie wiem, strzelam - 1500 lajków, i nagle doszedłem do takiego fajnego kompromisu. Odkryłem, że po pierwsze - to jest fajne i "żre", po drugie - sprawia mi przyjemność, bo jest to krótka forma publicystyczna. To taki przyjemny win-win, bo ja opisuję sytuacje z życia, których, tak jak każdy - mam mnóstwo, ludziom się podoba i followują i tworzy się taka kula śnieżna. Im więcej ja piszę, tym więcej lajkują, im więcej lajkują, tym bardziej się przedzieram przez mechanizm filtrujący Facebooka, im bardziej się przedzieram, tym więcej followują i tak w koło Macieju.
Czy Twoja praca w social mediach w jakiś sposób pomaga Ci w prowadzeniu własnego profilu?
Hmm, nie bardzo. To są dwie odrębnie historie. Jeżeli szukać między nimi powiązań, to mój prywatny profil można określić mianem poligonu doświadczalnego, na którym mogę pozwolić sobie na więcej, niż podczas tworzenia komunikacji dla marek. Oczywiście, mam dostęp do statystyk, wiem, że tego typu treść działa lepiej niż inna, ale to ma zerowy wpływ na to, co piszę. Ba, można powiedzieć, że niektóre publikowane przeze mnie historie są niejako w kontrze do całej naszej wiedzy o mediach społecznościowych, co samo w sobie jest dość ciekawe. Są kontrintuicyjne, one w ogóle nie powinny działać. Zresztą ciekawie opowiadała o tym Natalia Hatalska kiedyś. Brała przykłady komunikacji marek i tam działało to, co powinno działać – krótkie teksty, obrazki, filmiki. A potem pokazała wpisy takich osób, jak ja – opowieści na kurde 6 tys. znaków, które mają po 2 tys. Lajków. Słowem – dwa różne światy, ale w tej branzy wszystko szybko się zmienia
A skoro o mediach społecznościowych mowa - prowadziłeś jeden z pierwszych fanpage'y na Facebooku. Jesteś w pewnym sensie pionierem w tej dziedzinie. Możesz coś więcej na ten temat opowiedzieć? Skąd w ogóle ten pomysł?
Pięć lat temu byłem na rozdrożu życiowym. W telegraficznym skrócie – dostałem ofertę od sieci sklepów Flo, aby pojechać do Chin i tam pootwierać im placówki. Byłem – i jestem do dzisiaj – mocno związany z rodziną zarządzającą wtedy tą marką, stąd propozycja.Uwielbiam Chiny, więc propozycję przyjąłem bez wahania. Kolejnym krokiem był przyspieszony program managerski, czyli przejście całej ścieżki kariery, tak przysłowiowo od magazyniera do managera krajowego, na końcu której były Chiny. Rozpocząłem tę ścieżkę, po drodze się wszystko niestety zdezaktualizowało, bo przyszedł kryzys i Flo się wycofało ze swoich planów internacjonalizacji. Wtedy doszedłem już do zastępcy kierownika sklepu w Złotych Tarasach, a tu nagle plany stop i z dnia na dzień obudziłem się trochę z ręką w nocniku. Do Chin już nie leciałem, trochę skończyła mi się para życiowa, nie wiedziałem, co robić. Przychodziłem codziennie do sklepu, kręciłem się w miejscu i w pewnym momencie zobaczyłem, że Flo jest na Facebooku. Poszedłem do brand managera i mówię – daj mi poprowadzić ten profil na Facebooku. bo robię to lepiej niż ta laska, która teraz go prowadzi. Na pewno, jestem w tym bardzo dobry. No i long story short, tak to się właśnie zaczęło. Prowadziłem profil, zobaczyłem, że jestem w tym niezły, w międzyczasie odezwał się do mnie chłopak, którego poznałem na konferencji o mediach społecznościowych - Maciek Skrzypczak z Interactive Solutions (dzisiaj części Saatchi&Saatchi) z prośbą, żebym popracował dla niego na freelance'ie. W ten sposób zacząłem pracować dla Heyah jako Kot Rysiek. Rok później historia zatoczyła koło, bo ściągnąłem Maćka do nas, do Lubię to, gdzie stał się partnerem.
Dlaczego Ci się udało? Mówisz, że byłeś dobry, chociaż w social mediach byłeś jednym z pierwszych, nie było więc porównania. Z wykształcenia nie jesteś pisarzem, socjologiem ani Copywriterem.
To prawda, skończyłem zarządzanie strategiczne, obroniłem magistra na Koźmińskim. A jeśli chodzi o pisanie, po prostu mam do tego smykałkę. Naczytałem się dużo książek, jak byłem mały i po prostu dobrze mi to wychodzi. Są rzeczy, które mi nie wychodzą - np. malowanie albo śpiewanie, ale w pisaniu jestem dobry. Umiem wczuwać się w różne role. Prowadzenie Fejsa - zarówno Flo, jak i Kota Ryśk – sprawiało mi autentyczną satysfakcję, co z kolei w miarę logiczny sposób doprowadziło do założenia Lubię to. Zakładając firmę razem z Maćkiem Bielickim - prezesem Lubię to, byliśmy przekonani, że jesteśmy dobrzy i to dało nam wiatr w żagle, pewność siebie, która bardzo nam pomogła na przestrzeni pierwszego roku. Znaczy, w ogóle nam pomogła, a na przestrzeni pierwszego roku szczególnie.
Obecnie masz 30 lat, Twoja firma - Lubię to, jest częścią wielkiego konglomeratu reklamowego Dentsu Aegis Network. Ty sam uczestniczysz w wielu konferencjach. Trudno odmówić Ci popularności i sukcesu.
Wszystko jest kwestią definicji. Jakiś czas temu podjęliśmy z moimi wspólnikami decyzję, że zostaję twarzą agencji i tej ścieżki się trzymamy. Jestem twarzą, więc to naturalne, że jestem na wielu konferencjach i innych wydarzeniach branżowych. Te konferencje idą na ogół dobrze, to jest dla nas bardzo fajne źródło biznesu, które fajnie konwertuje. Ja idę, gadam, poznaję ludzi, networkuję. A potem przychodzi do nas new businessowy projekt, więc to jest jedna ze ścieżek, którymi podążamy, jeśli chodzi o pozyskiwanie klientów. A ja, zupełnie otwarcie mówiąc, odnajduję dużo przyjemności w wystąpieniach publicznych, w kontakcie z tłumem itd. Jak ktoś to lubi i sprawia to komuś frajdę, to ludzie to czują. Stąd pewnie pozytywne oceny mojej obecności na konferencjach, bo dużo słyszę opinii, że jestem śmieszny, jestem fajny i, że ludziom się przyjemnie słucha.
Nazwałbyś siebie człowiekiem sukcesu?
Tak, uważam się za człowieka sukcesu. A paradoksalnie, nawet bez sukcesu biznesowego, uważałbym się za człowieka sukcesu. Uważam, że każdy powinien się uważać za człowieka sukcesu, bo to taka samospełniająca się przepowiednia. Jak uważasz się za fajtłapę, to będziesz fajtłapą. A nasza historia jest świetna. Teraz to wygląda trochę cukierkowo-lukierkowo, bo to jest wywiad, streszczam Ci ostatnie 4 lata i siłą rzeczy wychodzi z tego taka słodka historia na okładkę, a prawda pewnie leży gdzieś pośrodku. Pracowaliśmy bardzo dużo, żeby dojść do tego, gdzie jesteśmy dzisiaj. Przez pierwsze dwa lata - i to zarówno po stronie Lubię to, jak i po stronie Socializera - praktycznie nie mieliśmy weekendów, bo wiedzieliśmy, że pracujemy na nasz sukces i trzeba zakasać rękawy, posiedzieć dłużej. Siedzenie do 3-4 w nocy to nie były wyjątki. Były krew, pot i łzy, był wysiłek, działo się. Ale doszliśmy do fajnego miejsca, więc zdecydowanie było warto.
A co oznacza dla Ciebie sukces?
Przeżyć życie należycie – na maksa trywializując. Sukces to nie jest to, ile masz kasy na koncie. To nie jest to, ilu masz followersów na Facebooku. Sukces jest bardzo wyświechtanym, ale z drugiej strony zajebiście intymnym pojęciem. Każdy definiuje swój własny sukces. Dla mnie sukcesem jest to, że jestem maksymalnie zadowolony ze swojego życia. Nie ma płaszczyzny, w której miałbym ze sobą problem. I na płaszczyźnie zawodowej wszystko mi się fajnie spina, i na płaszczyźnie prywatnej. Niedawno się zaręczyłem. Mam piękną narzeczoną – Asię, w której jestem szlaeńczo zakochany. I ja sam dla siebie jestem człowiekiem sukcesu, bo cieszę się swoim życiem. Wydaje mi się, że na koniec dnia, powinno właśnie o to chodzić.
Czy w drodze sukcesu biznesowego, były jakieś kamienie milowe, które przesądziły o losie Twojej firmy?
Było mnóstwo czynników, które wpłynęły na siebie nawzajem. Decyzja, żeby ściągnąć do agencji Maćka Skrzypczaka, który jako jedyny z nas, miał wtedy pojęcie o marketingu. On rzucił pracę w Poznaniu, odchodził tam z naprawdę mocnej pozycji, z dnia na dzień przeprowadził się do Warszawy, nie wiedząc jak będzie. Bum, jeden kamień milowy. Pierwsze prezentacje, cztery długie lata temu, które robiliśmy w dwóch w ośmiometrowym pokoiku, a tworzyliśmy wokół siebie aurę już dużej organizacji. Wygrany duży przetarg dla Nivea. Bum, milestone. Byliśmy totalnym no-name‘m, a zaczęliśmy pracować z największymi markami. Pierwszy wygrany kontrakt międzynarodowy, z dnia na dzień zaczęliśmy obsługiwać H&M na pięciu rynkach. To też był kamień milowy. Połączenie się z Socializerem - jeden z największych naszych ruchów ever. Moja pierwsza konferencja też była kolejnym kamieniem milowym, bo zaczęliśmy budować rozpoznawalność, przyszedł do nas biznes. No i wreszcie wiadomo, styczeń tego roku i połaczenie z Dentsu, to nasz największy kamień milowy w całej tej historii, dziś jesteśmy częścią globalnej firmy i otwierają się przed nami wszelkie drzwi.
Czemu wielkie marki Wam wtedy zaufały?
To było piękno i specyfika czasów. Mieliśmy idealny timing. My ukształtowaliśmy branżę. Tworzyliśmy standardy i reguły panujące na rynku. Rok wcześniej nikogo Facebook nie obchodził, rok później było już 50 innych graczy. Wtedy Facebook był gorącym tematem, wszyscy gadali o nim, wszyscy chcieli się tam znaleźć, a nikt nie wiedział jak, w związku z czym ludzie, którzy umieli to robić, to byli ci, którzy mówili, że umieją to robić. End of story. Więc jak my wchodziliśmy na spotkanie - Maciek w garniturze, ja w niebieskim dresie Adidasa - i mówiliśmy: my umiemy robić Facebooka, nikt Wam nie zrobi Facebooka, tak jak my Wam zrobimy, to Klienci de facto nie mieli żadnej realnej możliwości przetestowania tych deklaracji, bo wszystko było nowe, nie było w Polsce benchmarków, to było nowe, piękne, dziewicze terytorium, na którym właśnie rozpoczynał się wyścig po pierwszeństwo i nikt do końca nie znał reguł, więc w rezultacie słyszeliśmy: no dobra, to zapraszamy do przetargu, to róbcie. I na tej prostej i możliwej chyba tylko wtedy zasadzie udało nam się pozyskać pierwsze duże kontrakty. Świetnym przykładem jest tutaj Beiersdorf, bo Nivea była naszym 4. klientem, pierwszym tak dużym, a tajemnicą poliszynela jest, że jak wejdziesz i wygrasz pierwszy duży przetarg, to jest noga w drzwi, to się roznosi. Już nie jesteś no-name‘m, tylko agencją, która pracuje z rzeczonym Beiersdorfem.
A gdyby klient nagle krzyknął: sprawdzam!?
Nie byłoby problemu. Uwaga – my nigdy nie przeinaczaliśmy rzeczywistości. Nie mówiliśmy „umiemy“, podczas gdy nie mieliśmy o tym pojęcia, albo więcej – świadomie wprowadzaliśmy w błąd. My od początku byliśmy w tym bardzo dobrzy, stąd wszelkie oceny / porównania / sprawdziany witaliśmy z otwartymi rękoma. Inną sprawą jest to, że przez pierwsze, dwa lata nikt nie bardzo sprawdzał, bo nikt nie wiedział, jak się za to zabrać. Mocno działała psychologia tłumu - na początku była historia szklanych domów i liczył się tylko i wyłącznie aspekt komunikacyjny i efekt nowości, czyli - bądźmy na Facebooku. Nikt nie wie po co, ale bądźmy tam. Rok później ktoś na jakiejś konferencji krzyknął: Chodzi o fanów! Na co wszyscy: Dobra, chodzi o 100 tys. fanów! I bam, wyścig, która marka pierwsza do 100 tys. fanów. Rok później historia zatacza koło, ktoś woła: Chodzi o zaangażowanie! I znowu wszyscy: Dobra, chodzi o zaangażowanie! Taki trochę wyścig z własnym cieniem. Dziś Facebook jest dojrzały, cały obszar dorósł, zmężniał i nabrał cech mierzalnych. Jest mnóstwo narzędzi weryfikujących skuteczność. A my – tak, jak na początku – sprawdzianów się nie boimy, bo wiemy, na co nas stać. Jesteśmy dobrzy. Przykład: jest cały obszar, który nazywa się social media performance marketing. My mamy do tego osobną spółkę, która robi wyłącznie optymalizację mediów i nieoficjalnie przez Facebooka jest uznawana za najlepszy tego typu dział w Europie, więc absolutnie: witamy wszystkie testy, bo wiemy, co robimy.
Mówiłeś, że rozwój firmy wymagał od Ciebie sporo pracy i wyrzeczeń. A były takie momenty, kiedy czułeś zniechęcenie? Kiedy chciałeś to wszystko zostawić, zająć się czym innym?
I tak, i nie. Małe momenty tego rodzaju ma chyba każdy. Ale takich dużych momentów, żeby się zastanawiać: czy to jest dobra droga - nie było. To jest dobra droga, jesteśmy z niej bardzo zadowoleni. Zauważ, że ciągle mówię w liczbie mnogiej, a to też ma olbrzymie znaczenie, że ja od początku miałem w biznesie partnera, później partnerów i wspólników. Ludzi, z którymi mogłem dyskutować i dzielić zarówno sukcesy, jak i porażki. Gdybym robił to sam, to na pewno by się nie udało. Gdyby mój wspólnik - Maciek Bielicki, robił to sam, gdyby Maciek Skrzypczak, czy ktokolwiek inny robił to sam - to też by się nie udało. Posiadanie wspólnika uzdrawia cały proces, bo to taki filtr, zawór bezpieczeństwa, a co dwie głowy to nie jedna, i to jest superprawdziwe w biznesie.
Czy w Polsce osiągnięcie sukcesu, takiego, jak Twój, jest Twoim zdaniem łatwe, czy jest to droga po krętych schodach?
Jeśli mówimy o sukcesie mentalnym – w sensie, żeby po prostu dobrze się ze sobą czuć - to on jest na wyciągnięcie ręki dla każdego. Jeśli mówimy o sukcesie biznesowym - wydaje mi się, że jest może nie tyle łatwo, ale że żyjemy w czasach, kiedy dla chcącego nic trudnego. My, Polacy, mamy trochę taką skłonność do negatywizmu, prawda? Ale ona zanika, szybko zanika. Ja np. stoję na straży opinii, że Polska jest zajebistym miejscem. Znam mnóstwo przykładów ludzi z branży start-upowej, którzy osiągnęli sukces. Ludzi, którzy zaczynali rok, dwa, pięć lat temu i teraz są w naprawdę fajnych miejscach, tworzą fajne produkty. Znam też sporo młodych ludzi, którzy się przebili w wielkich firmach. Mówię to oczywiście ze swojej perspektywy, z perspektywy osób, które znam. Gdybyśmy wzięli, nie przymierzając, standardowego mieszkańca Raciborza, prawdopodobnie odpowiedź byłaby inna, więc punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
Skoro jest u nas tak różowo, dlaczego młodzi ludzie uciekają z kraju?
Na Wielkanoc byłem z moją narzeczoną Asią u jej rodziny na wsi. Na takiej prawdziwej wsi - dziesięć chat, wszyscy się znają. Szliśmy przez tę wieś z rodziną i kuzynka Asi mówi: tu u Kowalskich młody Łukasz pracuje w Anglii, tamten pracuje w Holandii. Mnie to uderzyło. Tę tendencję było widać gołym okiem, że młodzi z tej i tej chaty wyjechali, bo nie było dla nich perspektyw. I moim zdaniem to jest zrozumiałe z perspektywy tego typu miejsc. Natomiast ja, w Warszawie, w środku branży komunikacyjnej tego absolutnie nie widzę. Tu nie ma exodusu. U nas brakuje rąk do pracy! Jedną z większych bolączek jest dla nas to, że nie mamy kogo zatrudniać. Mamy pracę, mamy wyzwania, potrzebujemy ludzi, szukamy ich przez ogłoszenia HR-owe na prawo i lewo, i tych ludzi nie ma. Więc znowu – zależy, skąd patrzysz.
A widzisz dziś jakieś ograniczenia dla kariery w Polsce?
Wydaje mi się, że – jeżeli chodzi o początek drogi zawodowej – dziś jest trochę ciężej, niż jeszcze parę lat temu. Na rynek pracy wchodzi pokolenie w miarę roszczeniowe - takie z gatunku right here, right now! W naszej mikroskali widzimy to po przeprowadzanych u nas rozmowach kwalifikacyjnych. Jeszcze nie skończyłem studiów, ale chciałbym to, tamto, tamto i jeszcze najlepiej tamto. A tymczasem nie jest wcale tak łatwo, a pierwsze zderzenie z rzeczywistością jest bolesne. Po studiach szybko następuje etap zweryfikowania wiedzy i doświadczenia z oczekiwaniami. Choć, z drugiej strony, jeśli jednak ktoś ma ambicje, pasję i wie w czym jest dobry, to moim zdaniem ma teraz dużo większe szanse robić w życiu to, co lubi i przy okazji zrobić karierę.
Skoro mówimy o karierze - co w ogóle oznacza to słowo? Ma dla Ciebie pozytywne czy negatywne znaczenie?
To zależy, jak się do tego podchodzi. Są ludzie żyjący karierą, pędzący za nią, dla których jest ona najwyższym priorytetem. To może negatywnie napędzać, zawężać pole widzenia, oślepiać. Znam sporo takich osób. Ja tak do tego nigdy nie podchodziłem. Dla mnie kariera to jest dostawanie uznania za to, że jesteś dobry w tym, co robisz, że udało Ci się do czegoś zawodowo dojść. Więc dla mnie to jest zdecydowanie pozytywne pojęcie. Wydaje mi się, że ludzie w naszej firmie porobili fajne kariery. Mamy kilka takich przykładów, że ludzie przyszli do nas 3-4 lata temu, w trakcie studiów, a dzisiaj są dyrektorami artystycznymi, group account managerami i mogą pójść dalej w świat z bardzo fajnym bagażem doświadczeń.
Jak opisałbyś swoją własną karierę?
Szybka, chaotyczna, potwierdzająca plastyczność branży komunikacyjnej, jej otwartość na talent, na kreatywność, na odmienność, jakkolwiek by to nie zabrzmiało. Uważam, że jestem teraz w bardzo fajnym miejscu, na fajnej pozycji, a cztery lata temu byłem sprzedawcą z zerową wiedzą marketingową. I znam mnóstwo takich przykładów. Znam dyrektorów kreatywnych, którzy wcześniej byli pastorami, znam właścicieli dużych biznesów, którzy wcześniej handlowali butami. Uważam, że nasza historia i moja oparta na niej kariera jest przykładem tego, że w Internecie, w branży komunikacyjnej można robić rzeczy dużo szybciej niż w innych branżach.
Szybko zrobiłeś karierę, szybko mówisz, po Twoim Facebooku widać też, że szybko żyjesz. Jak sobie radzisz z tym tempem i z tyloma różnymi zajęciami?
Ja to lubię. Gdybym musiał się do tego zmuszać, to by nie działało. Myślę, że jest pewien rodzaj ludzi, którzy po prostu się do tego nadają i ja jestem jedną z takich osób. Lubię tempo, lubię zmiany, lubię intensywność, lubię natłok. Jestem do tego przyzwyczajony. Bam, bam, bam! Multitasking. Tak, jak szybko i intensywnie, tak też wypoczywam. Oboje tak z Asią wypoczywamy. Oczywiście raz na jakiś czas chcemy się wyciszyć, pojechać gdzieś, położyć się na kocyku i poleniuchować, ale zazwyczaj wypoczywamy aktywnie poprzez dawkowanie sobie adrenaliny. Ja na przykład jestem kierowcą wyścigowym, ścigam się w Mistrzostwach Europy Środkowo-Wschodniej w kartingu, od zeszłego sezonu jestem też skoczkiem spadochronowym.
Jest coś, z czego w tej karierze jesteś szczególnie dumny?
Jestem szczególnie dumny z całokształtu, z tego, że podjęliśmy takie decyzje, jakie podjęliśmy, bo wtedy nie wiedzieliśmy – na początku byliśmy grupą małolatów, którzy nie wiedzieli, co robią. Gdzieś tam niesieni instynktem, szczęściem, przeszliśmy cało przez ciężki okres, rozwinęliśmy żagle. A jest mnóstwo takich organizmów, jak nasz. Firm stworzonych przez młodych ludzi, które powstały w tym samym czasie. Ale nikt o nich nie słyszał albo słyszał, ale im się nie udało i popadały, a my jesteśmy tu i pniemy się dalej, więc tym bardziej jestem dumny.
A prywatnie?
Też wszystko OK, dziękuję. W skrócie i nie siląc się na wyszukane metafory: jestem bardzo dumny ze swojego życia, z tego, jak się układa, w którą stronę zmierza. Chociaż „dumny“ to zbyt npompowane słowo, bo narzuca od razu sztandary, flagę, hymn. Nigdy nie byłem zby mocno skupiony na planowaniu, obliczaniu, prognozowaniu – lubię o sobie myśleć, że żyję tu i teraz i to tu i teraz staje się z roku na rok coraz lepsze. Mam świetną rodzinę, która jest dla mnie taką oazą spokoju i cichą przystanią w moim rozpędzonym świecie, wspaniałą narzeczoną, kota, psa. Rachunki płacę, sport uprawiam, telewizji nie oglądam. Jest super.
Co jeszcze chcesz osiągnąć? Czy jest coś, co jest szczytem Twoich marzeń?
Daj spokój, mnóstwo rzeczy. Nie mam szczytu marzeń na zasadzie - zrobić to i umrzeć, bo to głupie. Jest wiele rzeczy, które chciałbym jeszcze zrobić i wydaje mi się, że w miarę konsekwentnie realizuję swoje pasje. Chciałbym pojecha
dookoła świata, poznać mnóstwo ludzi, chciałbym pojechać na przetarg o symboliczną Coca-colę do Nowego Jorku, zrobić tam show.i osiągnąć level up zawodowy. Chciałbym dojść do wyższego pułapu w każdej dziedzinie swojego życia.
Jak widzisz siebie za 15 lat?
Nie wiem. To głupie pytanie, bo nikt tego nie wie. Chciałbym być szczęśliwy, mieć rodzinę. A jeśli chodzi o karierę - tego nie przewidzisz. Mogę być śpiewającym bezdomnym, mogę być miliarderem na księżycu. Sky is the limit.
Mówiłeś, że dobrze Ci się żyje w Polsce. Z drugiej strony fascynujesz się Azją. Jeszcze na studiach wyjechałeś na wymianę do Singapuru.
Oj, tak. Kocham Azję – byłem tam wiele razy, spędziłem tam w sumie prawie dwa lata. Pierwszy raz byłem w Chinach, w Pekinie w 2004 roku. Przez trzy tygodnie nie pokonałem jet laga, wstawałem o 3 po południu i tylko chodziłem na imprezy z moim przyjacielem Alkiem. Nawet nie pojechaliśmy na Chiński Mur, a to było 100km obok. Mieliśmy z tego powodu zresztą wielkie podróżnicze wyrzuty sumienia, które zniknęły dopiero cztery lata później, podczas naszej kolejnej podróży do Państwa Środka. Anyway, już w 2004 strasznie zajarałem się Azją , w Singapurze się zakochałem na maksa. Właśnie, Singapur – później na studiach wyjechałem na wymianę do Singapuru z moim drugim przyjacielem Karolem. Time of my life. Miałem kasę, bo rodzice za to zapłacili (dziękuję!), miałem dużo wolnego czasu, co było totalnym priorytetem, bo przecież po co się jeździ na wymiany - na imprezy i żeby podróżować, a ja pojechałem do Singapuru! Singapuru, który jest najlepszym miejscem na świecie! Jako stop over point - nie ma lepszego miejsca. Ułożyłem z Karolem grafik tak, żeby mieć zajęcia we wtorek i w środę, a reszta była free, więc non stop podróżowaliśmy. Tak, jak my w Warszawie mamy Ursus i Białołękę, tak ja miałem Indonezję i Malezję. Loty do Tajlandii to były loty za dwa orzechy! Ekstremalnie fajne doświadczenie. Uwielbiam ten kontynent, to jest inna planeta, byłem świadkiem jego ewolucji, zajebiście się zmienia.
Czy te wyjazdy jakoś na Ciebie wpłynęły?
Absolutnie. Nie ma większego truizmu niż "podróże kształcą", ale też nie ma nic bardziej prawdziwego. Podróże kształcą, otwierają oczy, zmieniają perspektywę, każą się zastanowić, czy wszystko jest takie samo, czy jest czarno-białe, czy jesteśmy pępkiem świata, czy można inaczej, może lepiej. Już zwykła podróż na Hel otwiera oczy. Ostatnio przeczytałem taką książkę "Sprzedaj lodówkę i jedź dookoła świata" Kacpra Godyckiego-Ćwirko, chłopaka, podróżnika, niesamowitego człowieka, który jechał przez Afrykę i umarł, z dnia na dzień, jakaś choroba go złapała. To jest tak inspirująca książka, że przeczytałem ją dwa tygodnie temu, pod drzewkiem, i dalej nie może mi wyjść z głowy. My gadamy, bo udało mi się coś osiągnąć na rynku reklamowym, ale ja w głębi duszy jestem podróżnikiem. Jestem ciekawy tego, co za rogiem.
Myślałeś o tym, żeby wyjechać z Polski na stałe?
Swego czasu miałem dużo kontaktu ze środowiskiem ekspatowym. Z ludźmi, którzy robili dwuletnie kontrakty to tu, to tam i byli zawsze w ruchu. Widziałem więc, z czym to się je. I są tego niezaprzeczalne plusy, bo się dużo podróżuje, poznaje się nowe miejsca, kultury itd., ale są też minusy, bo się nie zapuszcza nigdzie korzeni i nie ma się swojego miejsca na ziemi. Ja żyję w przeświadczeniu, że takim fajnym modelem byłoby ruszać się po świecie tyle, ile się da, ale potem skończyć sobie w Polsce, bo to jednak mój kraj.
Czy to trzymanie się Polski, to bardziej wybór patrioty, czy pragmatyka?
Zdecydowanie patrioty. Gdyby był to wybór pragmatyka, to myślałbym bardziej o Nowej Zelandii... Ja kocham swój kraj i jestem totalnie dumny z tego, że jestem Polakiem. Uważam, że Polska jest krajem fajnym, mimo licznych przywar i skomplikowanej historii.
A czym jest dla Ciebie patriotyzm? Jak to czujesz?
Mam silne poczucie przynależności i to jest fajne. Czuję, że jestem częścią narodu. Kojarzycie ten filmik w sieci - "There is a city"? Jak to oglądam i widzę, jak Polacy celebrują rocznicę Powstania, to w takich momentach absolutnie czuję, że tutaj jest moje miejsce, że stąd się wywodzę, stąd wywodzi się moja rodzina. Jestem patriotą pod wieloma względami. Pod takim emocjonalno-historycznym, ale też pokoleniowym. Wydaje mi się, że jesteśmy pokoleniem, które ma dużą misję pt. zmiana wizerunku Polski na świecie, i że robimy to zajebiście. I to też buduje poczucie przynależności i wspólnoty. Bo jak jeżdżę po świecie z ekipą z Polski - wszyscy doskonale mówimy po angielsku i czujemy się obywatelami świata, i to widać. Oczy się otwierają i inni mówią: aaa, they're just like us. Mnie to napawa dumą. Jesteśmy Polacy 2.0 i teraz Wam pokażemy! Krzewimy nowe wyobrażenie o Polsce i to jest spoko.
Czujesz się obywatelem świata, ale też patriotą. Nie ma w tym sprzeczności?
Jedno drugiego w ogóle nie wyklucza. Jedną rzeczą jest świadomość globalnego istnienia, drugą jest izolacjonizm. Ja absolutnie czuję, że moje korzenie są tutaj, że jestem Polakiem, ale świat nie ma przede mną tajemnic, że jestem dokładnie taki sam, jak mój kolega Niemiec, Hiszpan, a pewnie lepiej usytuowany niż mój kolega z Myanmaru. Uważam, że świat jest płaski, mały, przyjazny i to definiuje nas jako obywateli świata.
Wspomniałeś, że chciałbyś zmienić wizerunek Polski i Polaków - z jakiego na jaki?
Wydaje mi się, że jest to dość powszechnym stereotypem, jak byliśmy i jesteśmy postrzegani - złodzieje, oszuści ze Wschodu, z tej innej Europy. A ja chciałbym to zmienić na - jedni z nas, tacy sami, zajebiście pracowici, zdolni, ludzie z ogromnym potencjałem. Zobacz, co się dzieje na mistrzostwach świata programistów. Rok w rok ta ekipa z UW tam idzie i wszystkich miażdży. Rezerwuję sobie prawo do błędu albo wyolbrzymienia, bo z głowy mówię i nie pamiętam ich konkretnych wyników, ale fakt jest faktem – wymiatają. Dlaczego mielibyśmy startować z poziomu niżej? Mamy 38 mln zdolnych, pracowitych, głodnych sukcesu ludzi. Kiedyś czytałem takie badania, jak są określane nacje pod względem cech i Polacy wychodzili w nich na bardzo skromnych i pracowitych ludzi. W tę stronę trzeba zmieniać pojmowanie.
Czy współczesny Polak Twoim zdaniem właśnie taki jest? Skromny i pracowity?
Współczesny Polak jest ambitny, jest świadomy możliwości, które stwarza mu świat, jest pracowity, głodny sukcesu, świadomy swojej wartości i czuje, że może stanąć w szranki z każdym. A przynajmniej mi się tak wydaje. To jest nasz wizerunek i to chcę pokazywać.
A istnieje w Polsce coś takiego, jak elita? Czujesz się jej częścią?
Wszędzie są elity, ale tak, jak nie ma jednego sukcesu, tak nie ma jednej elity. Są elity intelektualne, biznesowe, mniejszościowe. Zależnie od tego, jaką kalkę sobie nałożysz, zawsze znajdzie się rozwarstwienie, a gdzie rozwarstwienie, tam elita. A czy czuję się częścią którejś z elit? Każdy z nas ma jakąś wąską specjalizację, w której czuje się dobry, mądry. Ktoś może być w elicie fanów Iron Maiden. W świecie komunikacji, czuję się częścią pewnej wąskiej grupy, która coś zmieniła na przestrzeni ostatnich lat, bo nie jest nas aż tak znowu wielu, ten rynek jest mały, ale czy to zasługuje na miano elity, to już jak tam komu po drodze z odpowiedzią.
Jacy są Twoi rodzice? Czy - tak samo, jak Ty - są ludźmi sukcesu?
Tak! Są absolutnie ludźmi sukcesu w wielu wymiarach. Oboje są inżynierami. Najpierw pracowali w biurze projektowym, byli w tym dobrzy, i - jak tylko padła komuna i pojawiła się szansa, aby iść na swoje - założyli własną firmę. Jednym słowem, skapitalizowali to, w czym byli dobrzy. Chwycili kapitalizm za gardło. Dla mnie rodzice są wzorami, są osobami, które dogłębnie podziwiam, które doszły swoją pracą do jakichś tam rezultatów, a w dodatku są najbardziej pozytywnymi ludźmi, jakich spotkałem w życiu. I ja to totalnie wyniosłem z domu. Ja i moje dwie siostry byliśmy zawsze wychowywani na zasadzie pchania w stronę rozwiązania, w stronę światła. U mnie w domu zawsze jest, była i będzie po wsze czasy taka atmosfera, że wszystko jest ok.
Czy nie jest trochę tak, że przedsiębiorczości nauczyłeś się w domu?
W tamtych czasach w moim domu dało się odczuć to, że jest fajnie, że są profity. Mogliśmy pozwolić sobie na więcej niż nasi rówieśnicy. Potem się zmieniało, różnie było, wiadomo, że biznesy założone w tych latach rozwijały się sinusoidalnie, ale byliśmy wychowani w aurze benefitów płynących z przedsiębiorczości. Nie były to oczywiście wartości komunikowane wprost. Nie było tak, że mieliśmy entrepreneurial sundays, że tata nas sadzał i mówił - to jest biznesplan, ale na intuicyjnym poziomie czuło się, że moi rodzice robią dobrą rzecz, że podejmują dobre decyzje.
A co w latach młodości Twoich rodziców było miarą i wartością sukcesu? Czy to jest nadal aktualne?
Dobre pytanie. Ja jestem 84 rocznik, wtedy nie istniałem albo miałem 2 lata i nie do końca byłem w stanie rzetelnie oceniać miary sukcesu, więc nie wiem, co było wtedy. Ostatnio dyskutowałem z panią Bożeną Batycką na łamach magazynu ThinkTank o idei i kondycji polskiej przedsiębiorczości dzisiaj i ćwierć wieku temu. Po kilku godzinach doszliśmy do wniosku, że wszystko jest bardzo podobne. Zmieniło się otoczenie, jest więcej Mercedesów niż Fiatów, budynki są wyższe, szyby czystsze, a tak naprawdę na poziomie wartości, na poziomie tego, co sprawia, że jesteś usatysfakcjonowany, jesteśmy bardzo blisko tamtych czasów.
Jak sądzisz, jaką ścieżkę rozwoju i kariery byś wybrał, będąc wtedy na ich miejscu?
Pytanie z gatunku zabawowych. Cofnijmy się w czasie i wymyślmy wszystkie te rzeczy, które wydają się banalnie proste po tym, jak ktoś już na to wpadnie. Googla bym sobie założył. Facebooka bym wymyślił. Zarobiłbym kwantylion dolarów w rok! A poważnie – z retroperspektywy takie pytania są zawsze pułapkowo łatwe. Jak bym się teraz magicznie cofnął w czasie, to pewnie nie wiedziałbym, co robić i opierał się na szczęściu, intuicji, na tym, co znam, co jest mi bliskie, i w czym czuję, że jestem dobry. Dokładnie tak, jak moi rodzice te 30 lat temu.
A czy Twoi rodzice zrobili wtedy coś, czego Ty byś nie zrobił?
Nie. Wydaje mi się, że moi rodzice zobaczyli szansę, wzięli się z życiem za rogi i zaczęli działać. To jest postawa, której ja też przyklaskuję, więc myślę, że postąpiłbym tak samo.
Pamiętasz coś z lat, kiedy Twoi rodzice zaczynali karierę? Masz jakieś wspomnienia z PRL-u?
Nie bardzo. Jak wychodziliśmy z komunizmu, miałem 5 lat. Pierwsze moje wspomnienia to są klocki Lego i składana śmieciarka, nic politycznego. Pamiętam też taką mglistą opcję, że mama przyszła ze sklepu z arbuzem i to było naprawdę coś. Dzieciakom aż brakowało tchu i wszyscy się zastanawiali, co to za dziwne jabłko, takie wielkie!
A z czym Ci się ten okres kojarzy?
Z tłamszeniem wolności, szarością, absurdami systemu i brakiem szans dla jednostki. Z niewidzialnymi ramami, które są nieracjonalne, ale są i z milczącym zaakceptowaniem tych okowów. To była taka trochę absurdalna rzeczywistość - wszyscy wiedzieli, że nie można, bo jakiś niezdefiniowany radziecki wielki brat zrobi coś, ale wszyscy udawali, że to jest ok. A jak ktoś mówił, że nie jest ok, tak jak ksiądz Popiełuszko, to go zabijali. Pewnie trochę przerysowuję, bo znam – albo wydaje mi się, że znam – tamte czasy z książek i filmów Wajdy, ale wydaje mi się, że wszyscy udawaliśmy wtedy, że jest ok, a brat na nas patrzył i karał za odstępstwa.
Jak Twoim zdaniem żyło się wtedy ludziom?
Myślę, że ludziom z ambicjami, którzy chcieli wyskoczyć ponad normę, żyło się bardzo ciężko. Musieli zabijać część siebie i nie dopuszczać do głosu swoich pragnień. A ludziom którym wystarczało mniej, żyło się pewnie łatwiej, bo był przydział pracy, pensja od 1. do 1., codzienna stabilność - za cenę wolności. Więc pewnie, jeśli dla kogoś było to priorytetem, to ten szok transformacyjny był niewygodny. W końcu hasła: Komunizm wróć, za socjalizmu było lepiej! - nie biorą się znikąd.
Fakt, faktem, mieliśmy wtedy państwo socjalne, a jak jest dzisiaj? Czy Państwo dba o obywateli?
W jakimś stopniu tak. Szczerze mówiąc, ja jestem fatalnym rozmówcą, jeśli chodzi o te tematy, bo zupełnie się nie orientuję. Wydaje mi się, że wtedy była jakaś forma stałości, przewidywalności. W dzisiejszych czasach nie wiadomo czego się spodziewać, trzeba brać sprawy w swoje ręce.
A jak Twoi rodzice opowiadają o czasach PRL-u?
Moi rodzice opowiadają o wszystkim przez pryzmat tego, co fajne i warte wspominania. Jak pytaliśmy, to mówili nam o systemie kartek, problemach z paszportami, gdzie mi i siostrze się oczy otwierały, ale w moim domu nigdy się nie narzekało. Nie było rozpamiętywania trudności, nie mówiło się o kłodach, które system rzucał pod nogi. Mój dom rodzinny był przesiąknięty wartościami, które zaprogramowały nas na ten dobrze pojęty sukces.
Jaki w takim razie jest Twój stosunek do martyrologii, walki Polaków o wolność?
Cienki lód i łatwo kogoś urazić. Jest w tym wszystkim mnóstwo zawiłości, chociażby w kwestii Powstania Warszawskiego. Jest przykładowo ten filmik, o którym mówiłem, który maksymalnie na mnie działa w warstwie emocjonalnej. Z drugiej strony zderza się on ze ścianą argumentów, że z taktycznego punktu widzenia to była fatalna decyzja, że mnóstwo ludzi zginęło. Ludzie mają różne opinie, a ja nie czuję się na siłach, żeby podejmować się dyskusji, bo nie znam faktów, nie wiem, jak to było. My jesteśmy narodem z umęczoną historią i to jest zawsze cholernie drażliwa kwestia. Myślę, że powinniśmy dojść do takiego konsensusu, że było ciężko, przeszliśmy przez wiele prób historycznych, teraz żyjemy w naprawdę fajnych czasach i nie ma co rozdrapywać. Nie jestem zwolennikiem rozpamiętywania, ani w ujęciu dużym - historycznym, ani małym - prywatnym. Zamiast trwonić czas, energię, środki na dysputy o tym, czyja wersja historii jest prawdziwa, powinniśmy patrzeć w przyszłość i zastanowić się, co wspólnie możemy zrobić, a nie co było 50 lat temu.
Nie jesteś zwolennikiem rozpamiętywania, czy zatem takie filmy, jak wspomniany "There is a city" Wojtka Jeżowskiego są według Ciebie ważne i powinny w ogóle powstawać?
Cała kwestia świadomości narodowej jest ważna. Powinno się wiedzieć, skąd się pochodzi, przez co naród przeszedł. Moim zdaniem jakiekolwiek sposoby, które doprowadzą do tego celu, są warte zachodu. Było takie fake'owe badanie, które pokazuje trochę ducha naszych czasów. Podali tam, że 43% nastolatków uważa, że na podstawie filmu "Kamienie na szaniec" powinna powstać książka, bo jest spoko. My jesteśmy trochę starsi, ale 12 czy 14-latkowie mają bardzo limitowaną wiedzę na temat tego, skąd pochodzimy jako naród, bo bardziej interesuje ich to, co robi Bieber. Idąc tym tokiem rozumowania, jeśli taki filmik przechodzi i jest share'owany przez dziesiątki tysięcy osób i na koniec dochodzi do małolatów, to nawet przy założeniu, że jest to tylko jedna strona medalu, i że jest więcej do dopowiedzenia, więcej do zrozumienia, to i tak uważam, że to świetnie, że takie filmy powstają, bo to krzewi świadomość narodową.
Ten film w zasadzie nie wpisuje się w polską martyrologię, pokazuje naszą historię z zupełnie innej, emocjonalnej strony. Czy do Ciebie taka forma mówienia o przeszłości przemawia?
Ja na poziomie intuicyjnym, jestem wielkim fanem tego filmu, bo to jest taka kompletna droga. Nie zapominamy skąd pochodzimy, nie zapominamy skąd jesteśmy. Z jakiegoś powodu to miasto staje na tę minutę, a potem idziemy dalej i bierzemy się ze światem za bary. I to jest w tym filmie fajna przenośnia - na końcu sygnał syren się urywa i ludzie zaczynają iść.
Czy są jakieś postacie z PRL-u, które uważasz za jakiś symbol?
Pewnie jest mnóstwo takich postaci. Myślę, że profesor Bartoszewski jest taką niekwestionowaną, która może służyć za wzór, ale mówiąc zupełnie szczerze - ja nie wiem, dlaczego profesor Bartoszewski jest autorytetem. Wstyd, wiem. Wiem, że jest absolutnym kozakiem, i że trzeba go szanować i ja też go szanuję, ale szanuję go, że tak powiem, pocztą pantoflową, bo nie wiem, dlaczego. I myślę, że im dalej w las – i im młodsi rozmówcy – tym to widać wyraźniej.
A Lech Wałęsa?
Mam związaną z tym historię. Dostałem zaproszenie na premierę "Człowieka z nadziei" i byłem podjarany opór. Z Asią wypożyczyliśmy sobie "Człowieka z marmuru" i "Człowieka z żelaza", żeby zrobić sobie background. Poszliśmy do kina, nawet sobie kupiłem koszulę, Złote Tarasy, główna sala kina, nie mogłem doczekać, zrobiłem zdjęcie biletów i wrzuciłem na Facebooka. I o ile ja jestem taką trochę lajkogenną maszyną, to reakcje na wrzucenie tych biletów na Wałęsę były niesamowite. Nie dość, że odzew był bardzo limitowany - miałem 30 lajków - dla mnie to jest katastrofa, jakby się Facebook zepsuł, to jeszcze pojawiły się komentarze typu: proszę, napisz chociaż, że za to nie zapłaciłeś. Bardzo krytyczne. Wiem, że jest moda, żeby być w kontrze, ale sam fakt takich reakcji mnie zaskoczył, bo ja do tego podszedłem zupełnie inaczej. Byłem podekscytowany, że idę zobaczyć ten film, a to jest kawał polskiej historii, która moim zdaniem jest totalnie fajna, a tutaj ludzie reagują hejtem i wstrzemięźliwością. To było ciekawe.
Skąd Twoim zdaniem bierze się ta wstrzemięźliwość w ocenie?
Nie wiem, czy to taki króliczy pęd, że skoro teraz się mówi, że coś jest niefajne, to ja też napiszę, że jest niefajne, czy ludzie po prostu nie czują się upoważnieni do komentowania historii, która jest gdzieś tam politycznie wykorzystywana. Ja mam 30 lat, jakąś tam pozycję społeczną, jakiś sukces osiągnąłem i mam zerową wiedzę polityczną. Ja w ogóle nie wiem, co tam się dzieje. Przez pięć lat nie miałem telewizora, a teraz mam jakiś cebula-pakiet, w którym nic nie ma, więc nie oglądam za bardzo. Teraz oglądam, wiadomo, ale w sieci, bo idą wybory do Europarlamentu i jeden z drugim geniuszem montażu wyskakują zza krzaka w jakichś koszmarnych spotach, w których wszyscy są notabene jednakowo źli, ale tak na co dzień czy PiS, czy PO, absolutnie nie mam pojęcia, co oni robią i co sobą reprezentują. Przychodzi do wyborów, to dzwonię do mamy i taty - to na kogo głosujemy - na tego i tego - dobra.
A czy status ludzi, którzy walczyli o wolność, jest dla Ciebie istotny? Zastanawiasz się nad tym?
Ciekawe pytanie. Myślę, że żyjemy wszyscy w dużym pędzie i bierzemy dużo rzeczy za pewnik, że tak jest, że mam wolność, z którą mogę robić, co chcę i mamy zupełnie inną perspektywę niż ludzie, którzy te wartości wywalczyli albo utracili i nie wywalczyli, albo zderzyli się z rzeczywistością, w której ich zabrakło. I myślę, że niemożliwe jest wyobrażenie sobie ich pozycji, ich doświadczeń i ich podejścia. Ludzie, którzy przeżyli wojnę, którzy walczyli o wolność, których bliscy za tę wolność zginęli versus my - rozbiegane pokolenie, które robi kampanie na Facebooku, to są dwa różne światy. Na pewno oni patrzą przez zupełnie inny pryzmat na to, na co patrzymy my, uznając to za pewnik.
Rozmawiamy o Polakach, którzy walczyli o wolność. A czy dzisiaj w Polsce wolność w ogóle istnieje?
Jasne. Jeżeli porównamy Polskę teraz z Polską sprzed 25 lat to tak, mamy nieskrępowaną wolność. Głupi przykład: ja mam taki zwyczaj, że zawsze, jak gdzieś jadę, to dzwonię do babci. Ostatnio zadzwoniłem przed świętami i mówię: Dzwonię z Placu Św. Piotra, całuski, całuski, muszę kończyć, bo 8 zł za minutę. I babcia zawsze mi odpowiada: Ooo, za moich czasów nie było paszportów, a Wy sobie tak teraz jeździcie. Więc na takim podstawowym poziomie istnieje nieskrępowana wolność. Czy ta wolność nie ma limitów? Tak też pewnie nie jest, nie będzie i nigdy nie było. Ale ta wolność, którą mamy, dla mnie prywatnie oznacza, że mogę robić, co chcę. Nikt mi nie staje na drodze i nie mówi: Hej, nie możesz tego zrobić! Oczywiście, w ramach systemu legislacyjnego i zdrowego rozsądku. Ale - jak się obudzę i powiem: Antarktyda, ku*wa! - to mogę na tę Antarktydę polecieć.
W jaki sposób korzystasz ze swojej wolności?
Robię mnóstwo rzeczy, które przychodzą mi do głowy. Jakby zestawić to, co przyszło mi do głowy, z tym, co udało mi się zrealizować, to powiem, że ze swojej wolności korzystam mądrze, fajnie, kreatywnie. Wykorzystując ją w sposób, który daje mi satysfakcję.