Takich widoków, zapachów i dźwięków nie ma nigdzie na świecie. Afryka Wschodnia była kolebką człowieka. To tu archeolodzy wciąż odnajdują ślady naszych najstarszych przodków, którzy z okolic źródeł Nilu rozprzestrzenili się na całą kulę ziemską. Czy to tutaj był biblijny raj? Całkiem możliwe – tak wydaje nam się dzisiaj. Ale żeby się o tym przekonać, musieliśmy tam pojechać. Samolotem do Nairobi – stolicy Kenii. A potem nieco poobijanym Land Roverem, w stronę ośnieżonego wierzchołka Kilimandżaro, najwyższej góry Afryki.
Reklama.
Tekst powstał we współpracy z TUI
Safari znaczy podróż
Poranek na porośniętej trawą równinie parku narodowego Masai Mara, to moment magiczny. Noc jest porą drapieżników. Wielkie stada antylop gnu, zebr, czy guźców, przyciągają lwy, gepardy i lamparty. Nad ranem budzimy się wielokrotnie podrywani szarpiącym nerwy skowytem śmiertelnie rannej antylopy. O świcie jesteśmy już na nogach i nim wielkie słońce wyskoczy jak żółta piłka zza horyzontu, wsiadamy do Land Rovera i ruszamy na safari.
Gdybyśmy przyjechali tu nieco wcześniej… Powiedzmy osiemdziesiąt lat wcześniej, to mielibyśmy na głowach korkowe, tropikalne hełmy, a w dłoniach sztucery. Ale dziś, poza aparatami fotograficznymi, nie mamy nic. Afrykańskiej przyrodzie nic z naszej strony nie grozi. Czy to więc będzie prawdziwe safari? Jak najbardziej! Słowo „safari” pochodzi z języka suahili i nie oznacza wcale polowania, tylko „podróż”.
Nasz przewodnik – Amos, pochodzi z plemienia Masajów, które w Kenii i w Tanzanii cieszy się sporą autonomią. Są waleczni, wysocy i dumni. Mają posągowe kształty i wyglądają jak chodzące dzieła sztuki, a nie zwykli ludzie. Ale na szczęście Amos ma całkiem ludzkie odruchy. Po pół godzinie jazdy niewidoczną niemal dróżką, spotykamy samochód jadący z naprzeciwka. Kierowcy zatrzymują się i wymieniają kilka uwag w języku suahili, który nieco przypomina mieszankę angielskiego i arabskiego.
Po tej krótkiej przerwie Amos rusza z uśmiechem i skręca w boczny rozjazd. Od kolegi – szofera, dowiedział się, że w pobliżu odpoczywa stado lwów. Po nocnej uczcie zostały krwawe szczątki rozdrapywane przez sępy i wielkie, przypominające prehistoryczne pterodaktyle – marabuty. Lew z rudą grzywą odpoczywa leżąc. Obok kilka samic przeciąga się w kocich pozach. Samiec patrzy na nie, wydawałoby się beznamiętnym wzrokiem. Leniwie podnosi się. Widzimy jaki jest wielki. Dobrze, że oddziela go go nas solidna blacha brytyjskiego samochodu. Lew wspina się na samicę i kilkanaście sekund kopulują.Po minucie wraca zrelaksowany do zacienionego spłachetka trawy pod rozłożystą akacją. Koniec przedstawienia. Ruszamy dalej. Przez drogę przelatuje nam… piesek? sarenka?
„To antylopa Dikdik” – tłumaczy masajski przewodnik, a my próbujemy sobie przypomnieć, czy to tego właśnie gatunku szukał bohater Ernesta Hemingwaya w „Zielonych wzgórzach Afryki”. Brodaty pisarz uwielbiał safari w Masai Mara i położonym po drugiej stronie granicy Tanzanii – Serengeti. Dziś granica pomiędzy państwami dzieli ludzi, ale nie zwierzęta, które swobodnie wędrują zimą do Tanzanii (w styczniu rodzi się tam milion antylop gnu dziennie!), by wrócić jesienią na stronę Kenijską. Po wschodniej stronie Jeziora Wiktorii jest kilka znaczących parków narodowych, które koniecznie trzeba odwiedzić: Serengeti, Lake Manyara, Ngorongoro i Tarangire w Tanzanii i Masai Mara, Lake Nakuru, Tsavo oraz Amboseli w Kenii. W każdym z nich można zobaczyć inne zwierzęta. Biura podróży często łączą atrakcje poszczególnych parków w pakietach, na przykład „The Best of Tanzania” przygotowane przez TUI.
Po chwili znów się zatrzymujemy. Próbujemy przebić wzrokiem gęstwinę liści. Amos nam coś pokazuje. Rzeczywiście, na małej polance stoi zwierzę przypominające małą żyrafę w idealnym kamuflażu. Nogi ma elegancko pręgowane, jakby nosiło pończochy. To okapi. Tomek Wilmowski z powieści Alfreda Szklarskiego szukał tego stwora miesiącami. A tu jest na wyciągnięcie ręki. Nagle dostrzega nas i w sekundę znika, dając nura w wilgotną zieleń. Za to podbiegają pawiany. Całe stado liczące co najmniej trzydzieści osobników. Przewodnik wzrusza ramionami i wrzuca pierwszy bieg. Tłumaczy nam, że nie lubi małp, bo udają, że są przyjacielskie, a potem wskakują do wnętrza samochodu, brudzą i porywają plecaki. „Zwykli złodzieje i tyle!” – kwituje.
Nad nami cicho przemyka kolorowy balon. To turyści, którzy wybrali chyba najskuteczniejszą metodę poznania Afryki. Z wysokości kilkuset metrów mają doskonały widok na planszę sawanny, przypominającą gigantyczną szachownicę, z porozstawianymi figurami zwierząt.
Machamy lotnikom i ruszamy dalej.
Zwalniamy, żeby przyjrzeć się długoszyim żyrafom, a potem nagle stajemy. Przed nami, na ścieżce stoi mały słoń i przygląda nam się ciekawie. Chcemy wychylić się przez otwarty dach i zrobić zdjęcie, ale przewodnik kręci przecząco głową i wyraźnie zdenerwowany wrzuca wsteczny bieg. Jednak po dwóch metrach zatrzymuje się gwałtownie. Tuż za nami stoi wielka jak góra słonica. Po bokach mamy wysokie, kolczaste zarośla. Jesteśmy w pułapce.
„Oby się nie zdenerwowały” – Amos modli się gorąco. Oddycha z ulgą, gdy mały słonik traci zainteresowanie nami i niczym disneyowski Dumbo gna gdzieś za wielkim, kolorowym motylem. Wyjeżdżamy z małego zagajnika na otwartą przestrzeń. Kilkadziesiąt metrów w bok wygrzewa się nosorożec. Na horyzoncie widzimy smużkę dymu. Pożar? Nie, to masajska wioska, do której wiezie nas kierowca. Będziemy uczestniczyć w przeznaczonym dla turystów spektaklu. Wojownicy, przy akompaniamencie bębnów wyskakują wysoko w górę. Potem zwiedzamy chatkę ulepioną z gliny zmieszanej z nawozem słonia. Wreszcie kupujemy pamiątki. Interes rodzinny kwitnie.
Słońce powoli zbliża się do horyzontu. Czas wracać do hotelu.
Zapach kassawy
Na Zanzibar lecimy z Mombassy zwabieni jednym zdaniem z "Hebanu" Ryszarda Kapuścińskiego: "Biała kamienna, kunsztownie rzeźbiona brosza starego, arabskiego miasta, a dalej lasy palmy kokosowej, olbrzymie, rozgałęzione drzewa goździkowe i pola kukurydzy, pola kassawy, a to wszystko obramowane świecącym piaskiem plaż z wyżłobieniami seledynowych zatok, w których kołyszą się flotylle łódek rybackich".
Czemu Kapuściński pisał o "starym arabskim mieście" na wyspie u wybrzeży Afryki Równikowej, tysiące kilometrów od Zatoki Perskiej? Może dlatego, że spacer po Stone Town - dzielnicy nowoczesnego Zanzibar City, to wycieczka w fascynującą przeszłość. Gęstwina zaułków i wąskich uliczek nieprzypadkowo przywodzi na myśl mediny Kairu, czy Marrakeszu. Arabowie i Persowie osiedlali się na Zanzibarze od X wieku. Cały XVI i XVII wiek panowali tu Portugalczycy, a później przez prawie 250 lat wyspa należała do sułtana Omanu - protegowanego Brytyjczyków. Mieszanka kultur i narodowości sprawiła, że to miejsce zachwyca różnorodnością. Anglikańska katedra, niemal żywcem przeniesiona z Westminsteru sąsiaduje z ozdobionym arabeskami meczetem. Drzwi do domostw obite są solidnymi ćwiekami - pamiątka po Hindusach, którzy przybyli tu z Brytyjczykami, a mosiężne szpikulce, tak jak w Bombaju i Kalkucie miały odstraszać bojowe słonie. Najbardziej znanym na świecie Zanzibarczykiem był potomek irańskich zaratustrian - Frederic Bulsara, który po przyjeździe do Anglii założył zespół Queen i przybrał pseudonim Freddie Mercury. Pamiątki po zmarłym w 1991 roku na AIDS muzyku można obejrzeć w barze "Mercury" nieopodal portu.
Błądziliśmy po mieście śladami Ryszarda Kapuścińskiego. W drzwiach mikroskopijnych sklepików siedzieli sprzedawcy pijąc słodką jak ulepek kawę w małych szklaneczkach i paląc fajki wodne. Uliczkę wypełniał zapach jabłkowego tytoniu. Zachęcali nas do obejrzenia towarów, ale bez natarczywości. Z obojętnością wodzili za nami wzrokiem, gdy w stężałym od upału mrocznym wnętrzu kramu dotykaliśmy dziwne, rytualne maski, hebanowe figurki, czy arabskie, rozpadające się ze starości księgi. Przeszliśmy przez plac, na którym odbywał się targ rybny. Tu królowali ciemnoskórzy, afrykańscy rybacy. Prezentowali złowione w nocy dwumetrowe rekiny-młoty, pękate tuńczyki o zadziwiająco kolorowych zębatych płetwach na grzbiecie, czy galaretowate ośmiorniczki, które na sąsiednim straganie można było od razu usmażyć. Wciągaliśmy słodki zapach pieczonej kassawy - bulwiastych warzyw przypominających w smaku kartofle.
Pistacjowy ocean
Na północny cypel wyspy dotarliśmy przewiewnym dalla-dalla - zardzewiałym busikiem, w którym na dwóch długich, twardych ławkach podskakują na wybojach turyści z wielkimi plecakami na kolanach, obok pachnące sandałowym olejkiem miejscowe kobiety w drodze z targu i żołnierze z owiniętymi taśmą klejącą karabinami kałasznikowa. Droga wiodła skrajem bananowych gajów i wielkich plantacji przypraw, z których słynie Zanzibar. Niespełna dwie godziny później dotarliśmy do Nungwi, a przed nami był już tylko pistacjowy Ocean Indyjski. Wskoczyliśmy do gorącej jak zupa wody. Bardzo nam się przydał sprzęt do snorkelingu. Dzięki maskom z „fajkami” i płetwom mogliśmy przyjrzeć się z bliska przepięknej rafie koralowej, opadającej niemal pionowo w dół, zaledwie kilkanaście metrów od brzegu. Tysiące kolorowych ryb przepływało tuż przed naszymi oczami. Omdlewające ukwiały głaskały nas po włosach, a gdzieniegdzie przemknął cień jakiegoś większego drapieżnika, sprawiając, że wzdłuż kręgosłupa czuliśmy dreszcz emocji.
Wyszliśmy z wody i ruszyliśmy na spacer po wiosce. Nungwi, to osada rybacka. Poza kilkunastoma hotelami i bungalowami usytuowanymi w bezpośredniej bliskości plaży, życie toczy się niezmiennym od wieków rytmem. Mężczyźni wypływają w nocy na połów, by o świcie sprzedać łup na targu. Kobiety przed domami gotują "ugali samaki" - rodzaj gulaszu z ryb i ubitej na papkę kassawy. Przez otwarte okna (szyb nie ma), podglądaliśmy dzieciaki uczące się w szkole angielskiego. Gromada bosych, mocno brudnych, ale uśmiechniętych dzieci w eleganckich, niebieskich mundurkach wydzierała się powtarzając za nauczycielką zwroty z mowy Szekspira. Udzielił nam się sielski nastrój. Resztę dnia spędziliśmy na plaży po prostu spokojnie leniuchując. Po miesiącach intensywnej pracy należała nam się ta chwila regeneracji.
Zmierzch w tropikach zapada szybko. Chwilę po tym, jak słońce zniknęło za horyzontem z baru dobiegła wesoła, skoczna muzyka, w której gorące karaibskie rytmy krzyżowały się z arabską śpiewną melodią. Na samym brzegu oceanu ktoś rozpalił ognisko. Jakaś para, w miłosnym uścisku, odsunęła się z powiększającego się kręgu światła i znikła w ciemności. Strzelający w górę, w stronę parasoli palm kokosowych, snop iskier, oświetlał przez ułamek sekundy grzywy fal, które wędrują tu tysiące kilometrów aż z Indii i Australii.