
W tym samym wywiadzie opowiadał, że kiedyś musiał mieszkać na Brooklynie, w miejscu bez ogrzewania, a obiady jadł za grosze w „jakiejś piwnicy”. Grał w teatrze za 50 dolarów od sztuki i odrzucał propozycje występów w reklamach, bo zazwyczaj kpiły one z jego wzrostu. On zaś chciał być artystą, a nie karłem-pośmiewiskiem.
Zanim jednak doszedł do tego punktu, przebył bardzo długą drogę w życiu. Jego rodzice – John Carl, emerytowany sprzedawca ubezpieczeń i Diane, nauczycielka muzyki w szkole podstawowej – nigdy nie traktowali go specjalnie, choć urodził się z androplazją. To właśnie ta choroba powoduje u ludzi karłowatość, a szansa na urodzenie się z nią wynosi 1:25000. Obecnie Dinklage ma 135 centrymetrów wzrostu.
Młody Peter wychowywał się w Morristown w New Jersey i to tam pierwszy raz liznął „aktorskiej” kariery. W katolickiej szkole dla chłopców Delbarton zagrał w tamtejszym teatrzyku, w przedstawieniu „The Velveteen Rabbit". Dinklage wspominał później, że "niezbyt pasował" do Delbarton, ale to właśnie tam zainteresował się aktorstwem – za sprawą, jak to opisywał w "Esquire", "ekscentrycznego księdza", który posiadał pokaźną kolekcję filmów na kasetach VHS.
Po ukończeniu szkoły trafił do koledżu Bennington w Vermont. Tam występował w szkolnych produkcjach i jak sam opowiadał w wywiadach – pił i nosił długie, hipisowskie włosy. Przyjaciele nazywali go wówczas "Dink". Swoich sił próbował wtedy też w muzyce, a dokładniej w punkowo-funkowo-rapowej kapeli Whizzy. Fani boleją nad tym, że nie zachowały się żadne nagrania z tego okresu.
Właśnie wtedy, w połowie kolorowych lat '90, Dinklage zagrał pierwszy raz w poważnej produkcji. W "Filmowym zawrocie głowy" dostał rolę Tito – jednego z drugoplanowych bohaterów historii o niskobudżetowej produkcji filmowej, w której reżyser, producenci i aktorzy nie mogą się wzajemnie porozumieć. Nie był to ani kasowy, ani recenzencki hit, ale otworzył mu w jakiś sposób drzwi do kariery w branży – przynajmniej na polu ról drugoplanowych.
To nie starczyło jednak nawet na utrzymanie na Brooklynie, na który wyprowadził się po studiach. To właśnie tam "odmarzał mu tyłek". W międzyczasie więc, zanim jego kariera rozkręciła się na dobre, Dinklage pracował w firmie "Professional Examination Service". Nie wiadomo, czym owa spółka się zajmowała, bo... nie potrafił o tym opowiedzieć nawet sam aktor. – Wciąż nie wiem, co oni robili. Ja tylko wprowadzałem informacje do komputera. I brałem chorobowe w każdy piątek, bo w czwartkowe noce chodziłem na imprezy z przyjaciółmi – wspominał w "Esquire".
Myślę, że "nie" to bardzo potężne słowo w naszej branży, ale bardzo trudno go używać na wczesnych etapach kariery. Chociaż sądzę też, że za młodu byłem trochę arogancki. Może też nieco za często używałem słowa "nie", ale ostatecznie to pozwalało mi znaleźć role, które lubiłem.
”Nie” przepustką do kariery
Dopiero "Tiptoes" z 2003 roku, gdzie wystąpił u boku m.in. Gary'ego Oldmana, Matthew McCounaghey i Kate Beckinsale, przyniósł mu większą popularność w środowisku aktorskim. Prawdziwym hitem okazał się jednak inny film z tego samego roku: "The Station Agent", czyli "Dróżnik".
Peter „Tyrion” Dinklage
Po zdobyciu popularności Dinklage'owi wcale nie przeszkadzało jednak granie mniejszych ról. Wręcz przeciwnie, zaczęło się to nawet podobać. – Główne role często są nudne. W sumie lubię grać poboczne postacie. Mają zdecydowanie więcej zabawy – mówił w „Esquire”. W innej rozmowie przekonywał z kolei, że więcej satysfakcji przynoszą mu role czarnych charakterów. – Zawsze to świetna zabawa. Może ci ujść na sucho o wiele więcej. Nie masz żadnego bohaterskiego kodeksu, wedle którego trzeba postępować – zaznaczał.
W przeciwieństwie jednak do tego, co robi na szklanym ekranie (a dawniej robił na studiach), prywatnie Peter Dinklage jest teraz cichym domatorem. Uwielbia zwierzęta, dlatego zresztą został wegetarianinem, choć gdy o tym opowiadał na Reddicie stwierdził, że oczywiście zrobił to także dla dziewczyny.
Aktor przyznaje w wywiadach, że jest raczej typem samotnika. Na wszystkie imprezy branżowe zabiera żonę Ericę Schmidt, reżyserkę. Mieszkają na uboczu Nowego Jorku z dwuletnią córką Zelig i wielkim labradorem. – Nie socjalizuję się. Jestem typem pustelnika. Życie aktora może być bardzo samotne – zdradzał w „Esquire”. – Noce spędzam siedząc, czytając książki, pijąc herbatę i wyprowadzając psa. Tak wygląda moje ekscytujące życie – ironizował. Prywatnie więc z pyskatego, lubiącego wino i prostytutki, a ostatnio oszalałego z żalu i miłości Tyriona nie zostaje nic. Peter Dinklage na co dzień jest bardzo (nie)zwykłym karłem.