Chęć uchronienia ludzi od alkoholizmu czy zwykły skok na kasę? Unia chce wprowadzić nowe zasady sprzedaży alkoholu: tylko przez sklepy państwowe, na obrzeżach miast i przez kilka godzin dziennie. Konieczność w walce z alkoholizmem czy kolejny unijny absurd?
Brzmi idiotycznie? Niestety, możliwe, że trzeba będzie się z tym pogodzić. Takie rozwiązanie zaproponowała w swoim raporcie Światowa Organizacja Zdrowia (WHO), a wszystkie państwa UE je przyjęły. Póki co jest to tylko "porada" - wprowadzenie tak restrykcyjnych rozwiązań nie jest obowiązkowe. Do czasu - bo Unia właśnie pracuje nad programem walki z problemami alkoholowymi i prawdopodobne jest, że w ramach tych prac zmusi państwa do wprowadzenia pomysłów z raportu w życie. Co wtedy?
Szwedzi już cierpią
Taki system funkcjonuje już w niektórych krajach skandynawskich. W Norwegii i Szwecji sprzedaż trunków wysokoprocentowych prowadzą państwowi monopoliści. Tylko w ich sklepach - w określonych godzinach - można kupić alkohol inny niż niskoprocentowe piwo. Taka polityka ma służyć ograniczeniu spożycia procentów przez społeczeństwo. Pytanie tylko, czy jest skuteczna?
Niestety, zarówno mieszkańcy jak i obserwatorzy tego zjawiska twierdzą, że nie zdaje ona egzaminu. Alkohol faktycznie trudno kupić, ale to nie odwodzi Szwedów od upijania się. Pod tym względem mieszkańcy Sverige wyprzedzają inne kraje europejskie: jeśli już spożywają alkohol, to robią to w hurtowych ilościach. Na dodatek spożywaniu trunków towarzyszy otoczka "owoca zakazanego", o piciu się nie mówi. Co gorsze, naród ten zasłynął w Europie jako pijacy bez hamulców. Najłatwiej zaobserwować to zjawisko podczas podróży promem do lub z Szwecji, gdzie pijani w sztok Szwedzi nikogo nie dziwią. Potwierdza to nasz rozmówca, Paweł Zarzeczny, który spędził kilka lat mieszkając w kraju Ikei.
"Piją litrami"
- Gdy tam mieszkałem, zdarzało się, że musieliśmy pojechać po alkohol do sklepu oddalonego o 100 kilometrów. Potem się okazało, że prawie każdy Szwed pędzi bimber. Prohibicja nic nie zmienia, wobec akcji zawsze jest reakcja - relacjonował nam sportowy ekspert. - W przypadku wprowadzenia takich zakazów, Polacy będą protestować tak, jak Szwedzi: produkując własny alkohol. Tam własne nalewki i bimber pędzi się w ilościach hurtowych - opowiadał dziennikarz. Zarzeczny podkreślił, że za masową produkcją idzie masowa konsumpcja: swoje samogony obywatele Szwecji piją litrami i nie mają przed tym żadnych oporów.
Statystyki bezlitośnie potwierdzają te słowa. Jeszcze 1991 roku Szwedzi spożywali dwa razy mniej alkoholu, niż chociażby Francuzi czy Włosi, ale już w 2001 dobili do poziomu dziesięciu litrów na rok (na osobę). Tyle, że państwo wcale na tym nie zarabia, bo podziemna produkcja alkoholu jest tam powszechna. Czy, w takim razie, potrzebujemy zakazów sprzedaży alkoholu także w Polsce?
Prohibicja zdrowia doda...
- Ograniczenie konsumpcji alkoholu jest wskazane. Kraje powinny do tego dążyć. Badania z USA dowodzą, że po prohibicji w latach '30 znacznie poprawił się stan zdrowia Amerykanów, szczególnie jeśli chodzi o organy: wątrobę, trzustkę i żołądek - wyjaśniła nam Joanna Senyszyn. Europosłanka popiera unijny projekt, bo, jak twierdzi, "przyczynia się to do poprawy stanu zdrowia obywateli".
- W Polsce, oczywiście, będą protesty, bo kojarzy się to z PRL, ale tak naprawdę powinniśmy chwalić tamten system za próby wprowadzenia takich ograniczeń - dość kontrowersyjnie stwierdziła eurodeputowana SLD.
Do protestów jednak jeszcze daleko, bo póki co są to tylko unijne wskazania. Według Senyszyn, gdyby UE chciała zmusić państwa do takich rozwiązań dyrektywą, to jeszcze na to poczekamy.
- Pięć, sześć lat, może nawet do dziesięciu. Co najmniej tyle minie, zanim Unia stworzyłaby stosowną dyrektywę i wprowadziła ją w życie - wyjaśniła europosłanka, która jednak widzi inne rozwiązanie. Jakie?
- Jak wiadomo, za niespełnianie dyrektyw kraje Unii muszą płacić kary. Prawo to można zastosować w drugą stronę: wydać zalecenie i nagradzać finansowo państwa, które je spełniają lub ograniczają konsumpcję alkoholu - zaproponowała Senyszyn. - Do zyskania byłyby nie tylko pieniądze, bo przede wszystkim chodzi tutaj o poprawę stanu zdrowia - podkreśliła nasza rozmówczyni. Spytana o to, czy pomysł WHO nie jest zbyt dużym ograniczeniem wolności gospodarczej, profesor ekonomii oświadczyła, że forma własności nie ma żadnego znaczenia i wpływu.
… Albo ogołoci państwo?
Zupełnie odmiennego zdania jest Marek Zuber, były szef doradców ekonomicznych premiera Marcinkiewicza. W jego opinii, zmiany proponowane przez Unię nie mają żadnego sensu - szczególnie w Polsce.
- Nie wierzę w takie radykalne rozwiązania. a w pracę u podstaw. Nie zakaz sprzedaży, a długoletnia edukacja i uświadamianie szkodliwości alkoholu. Szczególnie, że spożycie alkoholu to kwestia, w której sami o sobie decydujemy - ocenił ekonomista. Zaznaczył też, że "ma świadomość, że alkohol to nie jest dobro podstawowe, ale takie ograniczenia nijak mają się do wolnego rynku".
Jego zdaniem, gdyby wprowadzono takie rozwiązanie we wszystkich krajach Unii, czekałaby nas katastrofa. Głównie finansowa, ale nie tylko.
- Jedyna droga UE do zachowania znaczenia na mapie świata to właśnie poszerzanie wolnego rynku i zwiększanie konkurencji, wewnątrz jak i na zewnątrz - przepowiadał Zuber. - Zrealizowanie pomysłów WHO mogłoby zachęcić unijne władze do dalszego i głębszego kontrolowania rynku. Byłby to zamach na gospodarczą wolność - podsumował analityk.
Próba wprowadzenia takich restrykcji: sprzedawania alkoholu tylko w państwowych sklepach, na godziny i na obrzeżach miast na pewno spotka się z ostrym sprzeciwem wielu narodów Unii. Polacy na pewno tego pola nie oddadzą bez zaciętej walki. Wiemy już, co mówią na ten temat eksperci - a co sądzi społeczeństwo?