W Polsce poniżej granicy egzystencji żyje coraz więcej osób. W ubiegłym roku było to już ponad 2,8 mln z nas. Nic dziwnego, że ulice coraz gęściej usiane są żebrzącymi? Problem w tym, że ci to rzadko naprawdę najubożsi. Szczególnie latem wielu napotkanych żebraków to ludzie... zarabiający powyżej średniej krajowej! Swoją historią w rozmowie z naTemat dowodzi tego Tadeusz*, który po kilku sezonach żebrania nad Bałtykiem bez problemu zdobył kwotę, która pozwoliła mu na dołożenie się do inwestycji w mały bar w Trójmieście.
– Jestem przekonany, że wspomaganie żebraków na ulicy w XXI wieku jest złem – przekonywał już kilka lat temu ks. Jacek Stryczek. Był rok 2011 i słynący z organizowania pomocy dla najbiedniejszych ksiądz padł wtedy obiektem tylu ostrych zarzutów o brak serca, co i kpin. Mało kto dowierzał przecież, że biedacy, których spotykamy na ulicach mogą miesięcznie wyciągać kwoty godne pozazdroszczenia. – Żebrak stojący na ulicy zarabia średnio 200 zł dziennie. Wystarczy, że pozbiera kilka dni, a robi się z tego pokaźna sumka – mówił ks. Stryczek, a większość z nas pukała się w czoło.
Żebracze krocie to nie mit!
W ciągu tych kilku lat od chwili, gdy krakowski społecznik miał odwagę po raz pierwszy głośno powiedzieć o bajecznych zarobkach "zawodowych żebraków", na podobną odwagę zebrało się jednak jeszcze kilka organizacji społecznych czy miejskich ośrodków pomocy społecznej. Jak udowadnia w rozmowie z naTemat jeden z byłych "zawodowych żebraków", a dziś początkujący gastronom, Polacy wciąż są jednak niezmiennie naiwni i pozwalają zarobić na ulicach... nawet kilka tysięcy miesięcznie.
Tadeusz, z którym spotykam się w Gdańsku w barze, który niedawno przejął wraz z dwójką przyjaciół, żebrał właśnie przez wszystkie te lata, które minęły od głośnego wywiadu ks. Stryczka. – Zacząłem latem 2010 roku, gdy przeczytałem w internecie o studencie, który w Poznaniu zarabiał żebrząc na stancję i najważniejsze potrzeby. W artykule na jego temat pisali, że koleś wyciągał grubo ponad tysiaka – wspomina 36-latek.
Opowiada o tym bez cienia wstydu. Kiedy usłyszałem pierwsze pogłoski o jego historii, sądziłem, że właśnie wstyd będzie największym problemem w zdobyciu tego rozmówcy. Byłem w sporym błędzie. Mężczyzna co prawda przyznaje, że nie chce obnosić się z tym, jak zarabiał przez ostatnie lata. Jednak już w naszej pierwszej rozmowie dało się wyczuć, iż nie brakuje mu też dumy z tej specyficznej życiowej zaradności.
"Bezrobotnemu przystoi..."
Kiedy zaczynał, od kilku miesięcy był bezrobotny. Uznał więc, że skoro przystoi studentom, to tym bardziej bezrobotnemu budowlańcowi. Przyznaje też, że "wyliczenia na zdrowy rozum" kazały wierzyć, iż skoro w Poznaniu można zarobić na żebractwie 1 tys. zł, to w szczycie sezonu w Trójmieście musi być o taką sumę równie łatwo. Nawet jeśli jest się początkującym. – Wtedy pomyślałem jednak, że trochę wstyd jak ktoś znajomy mnie spotka. Spakowałem więc namiot, jakieś najgorsze ciuchy i pojechałem na Półwysep. Z nadzieją, że dobrze jak na początek zwróci mi się kemping i coś do jedzenia – wspomina.
Pierwszy dzień podobno skłaniał do powrotu. Pogoda nie dopisywała, a po Władysławowie, gdzie krążył z tekturą "bezdomny zbiera na chleb" przechadzały się tylko grupki kolonistów. – Nie pamiętam, ile wtedy zarobiłem, ale nie było chyba nawet 50 zł. Następny dzień zwalił mnie jednak z nóg – stwierdza. Zarobek z drugiego dnia "w zawodzie" zapamięta do końca życia. – Postawiłem się pod takimi delikatesami koło drogi na plażę. Był mega słoneczny dzień i tam się przewinął tłum. Co chwila ktoś coś dawał, chowałem do kieszeni i nawet nie wiedziałem, ile tego jest. Po sześciu godzinach podliczyłem i wyszło ponad 400 zł!
Kilka tysięcy na sezon
Krążąc między Władysławowem, Helem i Jastrzębią Górą tego lata zarobił ponad 4 tys. zł. I to "na czysto", czyli po odliczeniu kosztów pola namiotowego i skromnego życia. – To było tak fantastycznie łatwe, uzależniające, że tylko raz na paręnaście dni robiłem sobie wolne i trochę lepiej zjadłem, wypiłem. Generalnie to kiedy lało, bo wtedy ludzie zawsze mniej się pokazywali – wspomina.
I dodaje, że te 4 tys. złotych oszczędności z wakacyjnej pracy na ulicy to było znacznie więcej od tego, co jego koledzy przywieźli na rękę z pracy na budowie w Skandynawii. Co więcej, po powrocie do Gdańska większość tych pieniędzy mógł odłożyć, bo pojawiły się akurat oferty normalnej pracy. Wtedy sądził więc, że to był pierwszy i ostatni taki epizod, ale już w maju 2012 roku nie wytrzymał myśli o tym, ile zarobił dzięki dobroci mijanych na ulicy ludzi.
W roku Euro 2012, które współorganizował Gdańsk, jasne było też, że trzeba zaryzykować właśnie tutaj. – Przyznam szczerze, że myśl o tym, ile można wyciągnąć od Hiszpanów i Irlandczyków, którzy tu grali, całkowicie mi przesłoniła obawy o to, że spotkam jakiegoś znajomego. Zresztą najlepsi kumple i tak wiedzieli już, że tak kombinuję – stwierdza.
Nieśmiało już w majówkę spróbował więc szczęścia na sopockim Monciaku. Tam interes kręcił się ponoć równie dobrze, co w nadmorskich kurortach, ale zaczęły się też pierwsze problemy. – Na Półwyspie nikt się za bardzo nie czepiał, strażnicy i policja mieli inne rzeczy do roboty. A w Sopocie okazało się, że trzeba uciekać nie tylko przed nimi, ale i są jakieś rewiry ustalone – opisuje Tadeusz. Przez wejście w niewłaściwy rewir wtedy po raz pierwszy stracił też całodzienny utarg. Ponad 500 zł, bo goście Sopotu okazali się również bardzo szczodrzy dla potrzebujących.
Żebractwo profesjonalne
Mój rozmówca przekonuje, że w Sopocie nauczył się jednak najwięcej o profesjonalnym żebractwie. Czyli takim, w którym zarobek nie jest dziełem przypadku i szczęścia, a dość mocno określonej taktyki. – Byłem przekonany, że w takim miejscu typu Monciaka, to się częściej będą trafiały takie sytuacje, jak na Helu, gdzie skacowani surferzy mi rzucili stówkę i jeszcze czteropak browarów dołożyli. A tymczasem wielcy panowie to tu przechodzili obok jakby człowiek był niewidzialny. Jak już na chama zaszedłem drogę takiemu z dupeczką, to wyciągnął z maks 2-5 zł.
Inaczej niż rodziny z dziećmi. – Czasem było tak, że taki burak z Kielc z gołą klatą i dmuchanym delfinem pod pachą coś pyskował, ale jego Halina i tak dawała. Jedna 5 zł, inna 20 zł. Kręciło się ładnie – stwierdza. I dodaje, że wówczas nauczył się też odpowiednio przygotowywać do pracy. W pierwszym sezonie wychodził na ulicę może nie wystrojony, ale zwykle jednak w czystych ciuchach. W Trójmieście to nie wystarczało. – Robiłem się "na łacha", starałem parę dni nie kąpać. Bo wiesz co? Nie chodzi nawet o to, że bardziej przekonująco się wygląda, że taka bieda. Po prostu ludzie szybciej dają i chcą iść dalej – wyznaje.
Tych zasad trzymał się już do końca ulicznej kariery. Wyjątek zrobił tylko na wspomniane Euro 2012, bo jak przekonuje, wtedy tak zarobić przyzwoicie mógł w zasadzie każdy, kto się nie wstydził i nie bał podejść do gości z zagranicy. – A ja i tak się przyłożyłem. Nie gadam najlepiej po angielsku, ale opracowałem sobie taką historyjkę, że jestem z południa Polski, okradli mnie tu nad morzem i nie mam za co wrócić do domu. Jakie to było genialne! Irlandczycy mi dawali po 100 zł. Po meczu Hiszpania - Irlandia miałem utarg życia. Szkoda, że to trwało tak krótko – ubolewa Tadeusz.
Po mistrzostwach wrócił jeszcze na półtora miesiąca na Półwysep Helski, gdzie sezon okazał się równie udany, co przed rokiem. Dwa miesiące spędził tak jeszcze w ubiegłym roku. Przez miesiące pomiędzy sezonami wciąż pracował tymczasem zupełnie uczciwie przy wykończeniówce na budowach. Efekt? Oddłużone i skromnie odnowione mieszkanie, ale przede wszystkim... kilkanaście tysięcy na dołączenie do biznesu znajomych. Skarbówka? – To nie problem, wystarczy mała wycieczka zagraniczna – odpowiada enigmatycznie mój rozmówca i odmawia opisu szczegółów.
Wstyd tylko trochę?
Tadeusz woli, bym podkreślił, że dzięki zaradności i poświęceniu kilku ostatnich lat, ten sezon spędzi już z podniesioną głową. Jako szef małego fast foodu, a nie żebrak. Właśnie z tego jest dumny i dlatego w ogóle zgodził się na nasze rozmowy. – Przypuszczam, że zarobek nie będzie tak dobry jak na ulicy – mówi dziś z uśmiechem. – No, ale ile tak można? Wstyd jednak trochę jest – stwierdza mój rozmówca.