Młody, zdolny, kontrowersyjny - Jacek Dehnel, "staroświecki" pisarz młodego pokolenia
Olga Wyszkowska
10 sierpnia 2014, 08:33·12 minut czytania
Publikacja artykułu: 10 sierpnia 2014, 08:33
Przez jednych uwielbiany za błyskotliwość, przewrotny humor i sarkazm, przez innych nienawidzony – za „dandysowską pozę” i staroświecki, pretensjonalny - według niektórych - styl pisania. Jacek Dehnel to 34-letni poeta, prozaik, tłumacz i malarz z Gdańska, autor takich powieści jak „Lala” i "Saturn", któremu trudno odmówić literackiego sukcesu. Za swoją twórczość został trzykrotnie nominowany do Nike i wyróżniony Nagrodą Fundacji Kościelskich, Paszportem Polityki i Śląskim Wawrzynem Literackim, a zbiorem felietonów "Młodszy księgowy. O książkach, czytaniu i pisaniu", w którym bezkompromisowo rozprawia się z polską rzeczywistością, poczynając od zjawisk literackich i społecznych, na polityce kończąc, wywołał żywiołową dyskusję wśród czytelników.
Reklama.
Olga W: Coraz częściej słyszymy o zbliżającej się zagładzie literatury. Bartek Rozbicki (CEO Ars Thanea) w rozmowie ze mną stwierdził, że książka umrze, opowieść przetrwa, co by mu pan odpowiedział?
Jacek Dehnel: Nie wiem, niestety, kto to jest i na ile ma pojęcie o literaturze, ale odpowiedziałbym, że nie przetrwa może książka w rozumieniu potocznym: kartek pokrytego pismem papieru, zszytych lub sklejonych i oprawionych w okładki. Ale to fachowo nazywamy nie „książką” a „kodeksem”, w odróżnieniu od innych form książek, których jest mnóstwo: od starożytnych zwojów i zbiorów tabliczek z pismem klinowym, aż po ciąg cyfrowy, wyświetlany przez Kindle'a czy ciąg dźwięków, odsłuchiwanych w audiobookach. Ponadto: że nawet w swojej formie kodeksowej książka z pewnością przetrwa dłużej niż Bartek Rozbicki czy ja.
Według pana literatura postrzegana jest coraz bardziej jako elitarne hobby - niegroźna fiksacja. Sam uważa się pan za "nieudolnego misjonarza, akwizytora czytelnictwa" - co to oznacza? Czy pana zawód jest zatem zawodem z przyszłością?
Istotnie, tak jest często – i błędnie – postrzegana w Polsce. Nie będę tu streszczać felietonu, który na ten temat napisałem, ale mogę powiedzieć o zawodzie. Pisarze istnieją nieprzerwanie od kilku tysięcy lat; zmieniło się mnóstwo zawodów wokół obróbki tekstu, do historii przeszli skrybowie, kaligrafowie, zecerzy, cały tłum ludzi, którzy obsługiwali prasę drukarską, co dziś w większości – sprawniej i szybciej – robi maszyna. Ale ten, który wymyśla tekst, nigdy przez nikogo nie zostanie zastąpiony; nie ma i nie będzie maszyny, która wyprze pisarza, bo to nie jest umiejętność techniczna, tylko duchowa. Ludzie zawsze potrzebowali i będą potrzebowali opowieści, a tym właśnie pisarz się zajmuje: wymyślaniem opowieści i układaniem jej w języku, którym posługuje się i on, i jego słuchacze albo czytelnicy.
W felietonie „Neteratura” zwraca pan uwagę na rozwinięty nurt poezji internetowej i towarzyszące mu zjawisko klubu wzajemnej adoracji. Od kilku lat sam uczestniczy pan w tym nurcie - głównie komentując teksty. Dlaczego tak niewielu internetowych twórców przebija się pana zdaniem do mainstreamu?
Internet w żaden sposób nie odsiewa: każdy może naskrobać wiersz i wkleić w sieci; piszący internauci to w miażdżącej większości ludzie, którzy nie osiągają poziomu drukowalności – równie dobrze mogłaby Pani zapytać, czemu tylu ludzi chodzi, a tak niewielu przebija się na profesjonalne zawody w chodziarstwie. Albo dlaczego mamy tak mało wybitnych śpiewaków operowych, skoro prawie każdy śpiewa pod prysznicem. Bo na papier idą teksty wybrane, a do mainstreamu trafiają wybrane z wybranych, i tyle. Acz amatorskie pisanie często ma pozytywny wymiar: sprzyja autoterapii, wyciszeniu, ba, nierzadko przekształca się w fascynację literaturą i z kiepskiego rymopisa robi dobrego czytelnika. A to już duży skok.
Kiedy pan zaczynał, było chyba trochę inaczej. Opowie pan, jak zaczęła się pana droga twórcza? Kiedy i w jakich okolicznościach postanowił Pan zostać pisarzem?
Owszem, internet wprawdzie istniał, ale liternet, czyli prezentowanie tam literatury, dopiero raczkował. Nigdy nie postanawiałem „zostać pisarzem”, postanowiłem zostać malarzem i przez całe lata realizowałem to z dużym zaangażowaniem; okazało się jednak, że tekściki, które sobie skrobałem dla przyjemności od końcówki szkoły podstawowej, zaczęły wygrywać konkursy literackie; że dzięki jednemu z konkursów pojawiła się pierwsza książka, potem coraz więcej i coraz poważniejszych nagród, potem druk pierwszego tomiku wierszy, nagroda Kościelskich, dzięki niej – wydanie jednej z napisanych w międzyczasie powieści, czyli „Lali”, za nią Paszport „Polityki”... I nagle okazało się, że nie mam już za bardzo czasu na malarstwo, że nie tylko potrafię pisać, ale i mogę się z tego utrzymywać. Ale przede wszystkim: że czytelnikom na tych książkach zależy, że spierają się o nie, że czekają na kolejne; że przychodzą na spotkania i mówią, co w nich zmieniła „Lala” czy jakiś wiersz.
Kiedyś duże znaczenie w odsiewaniu literackich ziaren od plew mieli krytycy. Pan, poza pisaniem, zajmuje się również oceną tekstów innych, odżegnuje się oan jednak od określania się krytykiem. Nazywa się raczej czytelnikiem. Dlaczego? Czy nie sądzi pan, że polskiej literaturze coraz bardziej brakuje krytyków?
Brakuje. Dobrych szewców też brakuje, ale to nie znaczy, że będę szewcem. Nie mam do tego predyspozycji, warsztatu ani umiejętności – podobnie jest z byciem krytykiem literackim. Zbyt szanuję ten zawód, zbyt świadomy jestem jakiego wymaga oczytania, poświęcenia, cech charakteru, żeby się na to porywać. Krytyków ubyło, ale trochę na takiej zasadzie, jak ubywa gatunków chronionych: przez zniszczenie ich habitatu. Rynek książki wymusił zmianę sposobu, w jaki prezentuje się literaturę w mediach: miejsce dyskusji zajęła reklama; recenzje coraz rzadziej są recenzjami, a coraz częściej notkami polecającymi, zbudowanymi na bazie informacji, pozyskanych od działu sprzedaży wydawnictwa. Ma zachęcić do kupna, a nie stanowić głos w rozmowie o książce. Równolegle przez media przetoczył się walec: eliminowano wszystko, co mniej popularne, a potem – mniej klikalne; nastąpiła gwałtowna erozja, przez co teraz dział kultura zajmuje z reguły niewiele lub nic, a króluje dział plotkarski.
Redakcje sądziły, że w ten sposób wygrają z konkurencją; niestety, wychowały sobie odmóżdżonych czytelników, którym przestał być potrzebny nie tylko dział „kultura”, ale jakiekolwiek słowo pisane.
Jak w takim razie można się dzisiaj przebić ze swoją twórczością i zostać pisarzem zauważanym, nagradzanym?
Tak samo, jak od początku literatury: pisać dobre książki.
A czym dla literata w Polsce jest prawdziwy sukces? Co to oznacza i jak go osiągnąć? Czy sukcesem są publikacje, nagrody literackie, czy może coś innego?
Są bardzo różne rodzaje sukcesu literackiego. Dla skandalisty będzie to wzbudzenie jak największego skandalu, dla pisarza komercyjnego, dostarczającego towaru w postaci sprofilowanej literatury gatunkowej – wysokość sprzedaży; dla kolekcjonera trofeów – lista ważnych nagród i statuetki na półce. Są i tacy pisarze, którzy ścigają się z samym sobą: nie przejmują się zbytnio tym, co sądzą czytelnicy i krytycy, ale stawiają samym sobie pewne zadania pisarskie i rozliczają siebie, czy dobrze sobie z nimi poradzili; stawiają coraz trudniejsze problemy – nierzadko zresztą gubiąc przy okazji część czytelników, którzy łapią zadyszkę. Są wreszcie ci, którzy piszą, by „zadowolić wielkich martwych”, czyli ścigają się z mistrzami: Kafką, Dostojewskim, Homerem. Sukces jednego nie będzie sukcesem dla drugiego i odwrotnie.
Czy osiągnięcie tego sukcesu jest proste, czy to wyścig z przeszkodami? Co w tej drodze do sukcesu i literackiego spełnienia najbardziej irytuje i zniechęca?
Łatwy sukces to żaden sukces, niejako z definicji. Sukces to coś, co udaje się nielicznym w danej grupie. Zniechęcają i utrudniają głupie recenzje. Nie negatywne – mądra negatywna recenzja pomaga pisarzowi, pozwala mu doskonalić warsztat, pokazuje, gdzie może i powinien się podciągnąć, co szwankuje na linii autor-czytelnik. Natomiast głupia recenzja pozytywna jest szkodliwa, bo wbija go w fałszywe poczucie, że wszystko jest w porządku; podobnie jak głupia recenzja negatywna, która może zaszkodzić książce, a pisarzowi w żaden sposób nie pomoże.
Czy w Polsce z sukcesem literackim idzie w parze sukces finansowy? Czy z samego pisania książek można się w ogóle utrzymać?
Nieliczni mogą, owszem. Ale łatwiej utrzymać się z medycyny albo prawa. A ponoć nawet z bycia operatorem wózka widłowego.
Co w pana twórczości najbardziej pana cieszy i napawa dumą?
Wiele rzeczy na świecie mnie cieszy, ale nie cieszy mnie specjalnie to, co piszę. Może byłoby inaczej, gdybym pisał skecze.
Co jeszcze chce pan osiągnąć? Co jest szczytem pana marzeń?
Chcę napisać lepsze książki niż dotychczas. A potem jeszcze lepsze i lepsze, i tak do śmierci. Rozwijać się, a nie zwijać. To wystarczy.
Jest pan przedstawicielem pokolenia, które wychowało się w wolnej Polsce. Dla pokolenia naszych rodziców wolność była wartością, o którą należało walczyć. A czym teraz jest wolność? Wartością? Rzeczywistością, nad którą człowiek specjalnie się nie zastanawia, bo już jest? Jak zdefiniowałby pan tę wolność?
1 maja 1980 roku, kiedy się rodziłem, a ulicami polskich miast przechodziły proradzieckie propagandowe pochody, nie był to kraj wolny. Kiedy miałem półtora roku, generał wyprowadził czołgi na ulice. Pamiętam obrady Okrągłego Stołu, odzyskanie wolności w 1989 roku, pamiętam pierwsze numery Wyborczej, plakaty z Garym Cooperem, codzienne telewizyjne apele ludzi kultury, nauki, opozycji, kończące się sloganem „Jesteśmy wreszcie we własnym domu. Nie stój, nie czekaj. Co robić? Pomóż!”. Wolność zawsze jest wartością i zawsze trzeba o nią walczyć, bo wolności ze sobą się ścierają, a mamy wszyscy atawistyczne tendencje do niewolenia słabszych i mniej uprzywilejowanych. Wolność nieskończona jest zarazem zniewoleniem innych, zaproszeniem do zbrodni; móc sobie pozwolić z kimś na wszystko to mieć nad nim władzę życia i śmierci. Zatem ta walka polega na takim wspólnym ustawieniu praw, żeby w ogólnym bilansie wolności osobiste najmniej ucierpiały. Wreszcie: to, że u nas panuje mniej więcej swoboda, system zachodniej demokracji liberalnej, nie oznacza, że panuje wszędzie; zawsze jest pole o to, żeby walczyć o wolność innych ludzi – i na naszym podwórku, i na cudzym, choć trudno powiedzieć, czy w globalnej wiosce w ogóle mamy jeszcze jakiekolwiek cudze podwórka.
W "Grze w skojarzenia" wspomina pan o obowiązkach narzucanych na pisarzy w minionym stuleciu. Obowiązkach wobec kraju i narodu, partii, Komsomołu... A jak to wygląda dzisiaj? Twórczość nie jest już niczym skrępowana? Czy jako twórca, czuje się pan wolny czy musi się pan liczyć z jakimiś ograniczeniami? Jakie to ograniczenia?
Ograniczenia w sztuce nie są niczym złym; ogranicza nas sama materia, czyli język albo właściwości danej techniki malarskiej. Ogranicza nas poczucie smaku, obyczajność lub, przeciwnie, skłonność do skandalizowania, czyli, mówiąc szerzej, nasze osobiste skłonności. Nie ma twórczości nieskrępowanej. Ale cenzura polityczna na tle innych ograniczeń wydaje się dość paskudna i nieszlachetna. Z cenzurą spotkałem się osobiście trzy razy – najpierw w Chinach, gdzie teksty polskich poetów, wywieszane na stacjach w ramach akcji „Wiersze w metrze”, podlegały miejscowemu urzędowi kontroli prasy, a dwa razy w Polsce. Raz w pewnym małym katolickim wydawnictwie, które chciało zamówić u mnie tłumaczenia, ale wycofało się nagle, dowiedziawszy się, że książkę przekładałbym z moim chłopakiem, Piotrem, skądinąd bardziej niż ja doświadczonym tłumaczem. Redaktor najwyraźniej nie był świadomy, że jestem gejem i spadło to na niego jak promień słońca na Szawła w drodze do Damaszku. A drugi raz ostatnio, kiedy duża firma filmowa zamówiła u nas scenariusz filmu, oparty na pomyśle Piotra, po czym zażądała, żebyśmy wzięli całkowitą odpowiedzialność prawną, jeśli ktoś poczuje się urażony. Polska, jak wiadomo, jest krajem ludzi urażonych, a kiedy dochodzi do jakiejkolwiek krytyki środowisk i retoryki kościelnej, zawsze znajdzie się jakiś poseł, egzorcysta czy inny krzyżowiec, który wysmaży pozew. Wtedy jednak, tak stanowi obyczaj, autor jest wspierany przez wydawcę lub producenta, którzy zawsze dysponują większymi środkami na obsługę prawną. Tutaj firma po prostu się wycofała, bo dotarło do nich, że w Polsce są zawodowi obrażeni.
Dziś w polsce mamy jednak większą swobodę obyczajową niż kiedyś. Osoby znane nie muszą się już ukrywać ze swoją orientacją, tak - jak np. Iwaszkiewicz. Nie czuje się pan wolny na tym polu?
Wolny? Półwolny. Wolność obyczajowa jest, oczywiście, większa, bo to szerszy proces cywilizacyjny, dotyczący całej Europy. Ale w Polsce, niestety, przebiega to bardzo powoli: po pierwsze mało załapaliśmy się na rewolucję seksualną, bo wtedy nas interesowało przejście z rządów Gomułki do rządów Gierka. Po drugie kościół katolicki, który w Polsce raczej walczył niż współpracował z reżimem odegrał sporą rolę w upadku komunizmu co znacznie wzmocniło jego pozycję i wpływy na kolejne 25 lat. Stąd nadal nie mamy ustawy o związkach partnerskich, która jest w UE standardem, a ludzie w nich żyjący nierzadko mogą czuć się jak obywatele drugiej kategorii. Ja mniej to może odczuwam niż zwykły chłopak czy dziewczyna z małego miasteczka – mieszkam w Warszawie, należę do „środowiska artystycznego” i nieźle mi się powodzi, a tak zawsze jest łatwiej.
Z jednej strony odnosi się pan do Polski i Polaków z dość dużym dystansem, z drugiej strony przyczynia się pan do rozwoju polskiej kultury. Czuje się pan zatem patriotą? Czym dla pana jest ten patriotyzm?
Patriota, jak sądzę, to ktoś, kto poświęca swoje osobiste dobro dla wspólnoty, przy czym, zważywszy okres, w którym żyjemy oraz polskie doświadczenia z ostatnich kilkuset lat, jestem państwowcem i pozytywistą, a nie narodowcem i romantykiem. Czyli: uczciwe płacenie podatków, głosowanie nie tylko we wszystkich wyborach państwowych, ale i w miejscowych, aż po budżet partycypacyjny; dbanie o wspólną przestrzeń, począwszy od podwórka i domu, przez dzielnicę, miasto, kraj, aż po cały glob, bo Ziemia jest ojczyzną nas wszystkich; wolontariaty, czyli służenie wspólnocie swoją pracą. Jest naprawdę mnóstwo sposobów na pielęgnowanie codziennego patriotyzmu; nie są one tak widowiskowe jak machanie szabelką i zaklinanie się, że krew się za ojczyznę z żył wytoczy, ale też okazji do toczenia krwi własnej jest niewiele. Ci od krwi przeważnie nie są nawet honorowymi krwiodawcami. Słowa są tanie.
Czy według pana istnieje dziś w Polsce elita? Kto się do niej zalicza? Jakie korzyści wiążą się z przynależnością do elity i czy jako literat czuje się pan jej częścią?
W każdym społeczeństwie istnieje jakaś elita, co nie oznacza wcale, że są to ludzie wartościowi. Bycie elitą w Korei Północnej czy w innych społeczeństwach totalitarnych to raczej hańba niż zasługa. Acz, oczywiście, znamy również elity dwoiste: w stalinowskim Związku Radzieckim była wierchuszka partyjno-represyjna ze swoimi serwilistycznymi artystami, a była i prawdziwa elita artystyczna i naukowa, w większości rozłączna z tamtą. Nie jestem socjologiem, nie wiem zatem, kto w Polsce zalicza się do elity; owszem, możemy sobie pójść ustalonym tropem: kadra profesorska, najważniejsi politycy, generalicja, najsłynniejsi artyści; ale dziś to dość płynne, wielu członków elity nie zachowuje się w sposób licujący z ich pozycją społeczną, mamy też całe mnóstwo elit podejrzanych, choćby celebrytów, których w zależności od przyjętych kryteriów albo za elitę uznamy, albo nie. Jeśli chodzi o mnie, to czuję się częścią inteligencji i ta pozycja mi w zupełności wystarcza.