Wybory trwają jeden dzień, ale praca członków komisji wyborczych nie ogranicza się do siedzenia w ławce i wydawania kart do głosowania. To najłatwiejsza część – i zarazem najnudniejsza. Wcześniej czekają nas szkolenia, przygotowania lokalu wyborczego, a na końcu żmudne liczenie głosów. Teraz za pracę w komisji dostaniemy pensję o 100 proc. większa niż dotychczas.
Dotychczas było tak: przewodniczący komisji zarabiał 165 zł, jego zastępca 150 zł, a szeregowi członkowie komisji po 135 zł – kwoty netto. Kiedy w maju przed eurowyborami Państwowa Komisja Wyborcza miała problem ze skompletowanie składów komisji obwodowych, postanowiono jej członkom przyznać podwyżki. Teraz zarobki będą wyglądały następująco: 380 zł, 330 zł i 300 zł. I słusznie, ale wydaje mi się, że to nadal zbyt niskie wynagrodzenie.
Najgorsze samorządy
Miałem okazję pracować przy każdych z czterech wyborów jakie odbywają się w Polsce – prezydenckich (najłatwiejsze z perspektywy członka komisji), parlamentarnych, eurowyborach i samorządowych – najtrudniejsze, bo do zliczenia są cztery kart – do rad gmin, powiatu, sejmiku oraz wójta, burmistrza lub prezydenta.
Nie przypadkowo podwyżki przyznano właśnie teraz. To właśnie przed wyborami samorządowymi PKW ma największy problem ze znalezieniem ludzi do pracy. – Wybory samorządowe to najbardziej pracochłonne wybory ze wszystkich, bo wyborcy wypełniają aż cztery karty do głosowania – wyjaśnia w "Polityce" Kazimierz Czaplicki, sekretarz PKW.
Ale od początku. Zanim zacznie się głosowanie, przyszłego członka komisji czeka szkolenie. Brzmi poważnie, ale to na ogół zebranie w lokalnym urzędzie miasta/gminy, gdzie poznajemy podstawowe zasady pracy. Poznajemy osoby z którymi będziemy pracować i wybieramy przewodniczącego i jego zastępce.
Dzień przed wyborami cały skład każdego lokalu wyborczego (6-8 osób) przygotowuje budynek do głosowania. Zazwyczaj to szkoły, domy kultury itp. Rozwieszamy obwieszczenia na drzwiach, ustawiamy flagi, godło, urnę oraz kotary do tajnego głosowania, a także tabliczki w okolicy lokalu, informujące jak najłatwiej do niego dotrzeć. Czas pracy zależy od sprawności zespołu do jakiego trafimy.
Nuda, liczenie i oczekiwanie
Dzień głosowania. Lokale pracują w godzinach 7-21, więc członek komisji musi się stawić na 6 – chyba, że ma na drugą zmianę. A potem cały dzień właściwie nic się nie dzieje. Niska frekwencja powoduje, że nie ma fali wyborców, którzy stoją w kolejce do urny. Na ogół większe grupy odwiedzają lokale po mszy w okolicznych kościołach. I to właśnie ludzie starsi są najczęstszymi gośćmi w dniu wyborów.
Na szczęście w komisji pracuje się na dwie zmiany. Nasz czas pracy do ok. 8-10 h w trakcie samego głosowania. Gdy zbliża się czas zamknięcia lokalu, wszyscy członkowie komisji muszą się zebrać w pełnym składzie. Po całodniowym znużeniu, każdy nie może doczekać się liczenia głosów. – W końcu coś będzie się działo – myślałem za pierwszym razem. To jednak nie jest łatwy kawałek chleba.
W praktyce wygląda to tak: wertowanie kartek, dzielenia głosów na ważne i nieważne, na odpowiednie komitety wyborcze, różne urzędy – w przypadku wyborów parlamentarnych i samorządowych. Z małych stosów robią się większe. Swoją zliczoną stertę kart oddajemy do ponownego liczenia koledze, a od niego bierzemy jego.
Praca jednak nie kończy się w momencie zliczenia wszystkich głosów. Członkowie komisji muszą jeszcze dostarczyć protokół głosowania do PKW i dopiero kiedy przyjdzie pozytywne potwierdzenie przyjęcia dokumentów mogą rozejść się do domów. Jeśli są błędy proceduralne to liczymy wszystko jeszcze raz. Czasem samo oczekiwanie na sygnał z PKW może potrwać kilka godzin, dlatego wyjście z pracy nad ranem nie powinno nikogo dziwić. Pytanie, czy to wszystko – poza patriotycznym i obywatelskim spełnieniem, jest warte 300 zł? Moim zdaniem, PKW znów będzie dwoić i troić, aby wyborcy mogli odebrać kartę do głosowania.
Z szybkich wyliczeń wynika, że taka praca – przed podwyżką – przy jednych wyborach to co najmniej 24 godziny robocze. A to dla szeregowego członka komisji daje 5,6 zł za godzinę pracy. Nieco mało.