– Nie będę celebrytą. Bywanie w niczym nie pomaga, przeciwnie – przeszkadza, bo odciąga od pracy – mówi reżyser Tomasz Bagiński w rozmowie o tym, dlaczego w jego filmach o Polsce nie ma martyrologii, a animacja jest przyszłością kinematografii. – Bo oznacza absolutną wolność artystyczną – mówi nominowany do Oscara twórca.
Zaznaczyłeś, że o pełnometrażowy film „Wiedźmin” póki co nie można pytać. Boisz się zapeszyć?
Projekt jest w developmencie i to na razie wszystko, co mogę powiedzieć. Więcej informacji będę mógł ujawnić pod koniec roku.
Jednym z ostatnich Twoich projektów, które szerokim echem odbiły się w mediach, był film promujący Igrzyska Olimpijskie w Soczi. Internauci pisali w komentarzach, że w filmie „brakuje tylko oka Saurona albo Putina”. To był celowy manifest?
Okazał się dość proroczy (śmiech). W tego typu produkcjach nie ma miejsca na coś, co nie jest przemyślane w najdrobniejszym szczególe. Ten film powstawał około 10 tygodni, a pomysł na mroczny klimat, w jakim został zrobiony, wyszedł od ekipy kreatywnej. Mnie się to spodobało, uznałem, że fajnie, jeśli można to zrobić od trochę nietypowej strony.
Bardzo nietypowej – chodzi o starcie człowieka z siłami natury, ale podtekst wydaje się jasny.
Wizerunek Rosji na Zachodzie jest dość jednostronny, co nie jest specjalnie zaskakujące. Ten film nie ma szczególnie politycznego przesłania, zostało wymyślone tak, jak się ludziom kojarzy Rosja i Putin. Ale już przy okazji „Katedry” powiedziałem, że będę unikał interpretowania moich dzieł. Zostawiam to innym.
Zaskakują Cię interpretacje Twoich filmów?
Często. Czasami pozytywnie, czasami to zabawne, bo idą one w stronę, o której ja, robiąc film, nie myślałem. Lubię czytać reakcje ludzi na to, co robię, ale trzeba pamiętać, że kiedy film jest upubliczniony, ja już jestem głową gdzie indziej, zajmuję się kolejnym projektem. Lubię reakcje ludzi i bez tej interakcji z publicznością chyba bym nie robił tego, co robię. Film to taka sztuka, która nie istnieje bez widzów i rezonowania z nimi. Bardzo sobie cenię ich opinię, choć nie zawsze, oczywiście, jest dla mnie łaskawa. Ale lubię wiedzieć, co sądzi.
Mówisz, że lubisz poznawać reakcje publiczności na to, co robisz. Nie boisz się krytyki, która w internecie przybiera często formę bezpodstawnego hejtu?
Nie, choć dostało mi się przy okazji filmu promującego polską prezydencję w Unii. I może słusznie...
Nie jesteś zadowolony z tego, co wówczas powstało?
Bardzo często jestem niezadowolony z tego, co powstało. Zawsze jest albo za mało czasu, albo nie uda się zmieścić w budżecie... Pewnie ten projekt mógłby być trochę lepszy, myślę, że został surowo oceniony też dlatego, że był jakoś tam zaangażowany politycznie. A ja w tym, co robię, staram się unikać tematów politycznych – choć w trakcie tej rozmowy poruszamy już drugi.
Czyli nie jest to jeden z Twoich ulubionych projektów?
Pewnie nie, ale w tej chwili zrobiłem ich już chyba ze 150. Nie jest to też najmniej ulubiony projekt. Mam takie, których się wstydzę.
Szafa z artystycznymi trupami?
Oj zaraz artystycznymi. Jestem filmowcem, który nigdy nie wstydził się pracy komercyjnej. Wychowałem się na amerykańskich filmach i bardzo przemawia do mnie amerykański tryb robienia filmów – reżyser jest fachowcem do zrobienia pewnej roboty i już. Czasami dostaje dobre projekty do zrealizowania, a czasami – gorsze. I robi je najlepiej, jak się da. To nie są żadne artystyczne demony, tylko normalna praca. Trafiają mi się projekty udane, takie, nad którymi można się trochę artystycznie pospalać.
Jak wygląda artystyczne spalanie?
Bywają sytuacje, kiedy coś nie daje mi spokoju, gryzie mnie z tyłu głowy – wtedy wiem, że coś można zrobić lepiej, ale jeszcze nie odkryłem, jak. Są też sytuacje, kiedy nie da się zrobić lepiej i koniec – jest ściana. Czasem jest poczucie, że trzeba jeszcze podłubać, wymęczyć ten materiał.
A kiedy coś tak Cię męczy, to co robisz? Zamykasz się na pięć dni w pracowni w szale twórczym?
A gdzie tam, kto ma taki luksus, żeby się wyłączyć na pięć dni? Myślę, biegam, czasami to po prostu przychodzi. Nie jestem jednym z tych ludzi, którzy strasznie się przy pracy męczą. Dla mnie to fajne uczucie.
Powiedziałeś, że lubisz kontakt z publicznością. Po „Katedrze” nagle zrobiło się o Tobie głośno, zacząłeś bywać. Lubisz salony?
Od pięciu lat pracuję ciężko, żeby się z tych salonów wymiksować. Jest mnie dużo mniej choćby w telewizji, skupiam się na pracy. To dużo fajniejsze niż bywanie.
Znudziło Ci się?
Od samego początku nie przypadło mi to do gustu, ale początkowo miało jakiś sens, bo młodemu człowiekowi potrzebne są wszystkie kontakty, jakie może zdobyć. Ale to szybko staje się jałowe, zwłaszcza, jeśli człowiek nie jest szlachcicem z bogatego domu, tylko wykonuje rzeczywistą pracę. To odciąga człowieka od tego, co jest najciekawsze.
Nie będziesz celebrytą?
Nie sądzę. Mnie trochę zajęło, żeby się jakoś pogodzić z sukcesem, który przyszedł nagle. Różnica polegała na tym, że początkowo wierzyłem, że „bywanie” jest czegoś potrzebne. Teraz wiem, że nie. To wręcz przeszkadza.
W projekcie „Hardkor 44” i pokazywanej na Expo 2010 w Szanghaju „Animowanej Historii Polski” zająłeś się opowiadaniem polskiej historii. Każdą historię da się zaanimować?
Tak, ale nie zawsze jest sens.
A gdybyś miał zrobić film o Polsce po Smoleńsku?
Pokazałbym dwa pierwsze dni po tym, co się wydarzyło. Kiedy ludzie byli zjednoczeni, blisko siebie. Jeszcze i już się nie kłócili. Polakom chyba trzeba szoku, traumy, zewnętrznego wroga, żeby mówili jednym głosem. Ale przy takim projekcie zawsze trzeba wybrać klocki, z których chce się budować.
Przy „Hardkorze 44” i „Animowanej Historii Polski” pojawiły się głosy o tym, że taki sposób pokazywania historii wiąże się z jej banalizowaniem.
Ale pojawiły się też przeciwne. Była duża dyskusja, fajne było to, że się zagotowało.
Twoje filmy pokazują historię inaczej, nie ma w nich martyrologii, grobu Nieznanego Żołnierza i składania wieńców pod pomnikami. To budzi kontrowersje.
W oryginalnej wersji filmu „Animowana Historia Polski”, w scenie, w której pojawia się Piłsudski i Stalin, Piłsudski miał sprzedać Stalinowi gonga, ale uznaliśmy, że trzeba to jednak uspokoić, bo większemu gronu mogłoby się to nie spodobać niż spodobać. Jeśli chcę opowiadać historię, to chcę to robić w nieco inny sposób, niż tradycyjnie.
Każdy film, nawet film akcji, ma kilka warstw interpretacji. Na podstawowym poziomie są fajne bijatyki, wybuchy – dużo się dzieje. Na drugim poziomie jest intryga. Trzeci, ostatni poziom, to ten poziom filozoficzny, który mają nawet najbardziej banalne filmy. Kim jest bohater? Jaką ma motywację? To są archetypy mielone przez cały czas od czasów greckiego dramatu. Są obecne też w animacji.
Animacja nie kojarzy się z podejmowaniem poważnych tematów. Z „mieleniem archetypów”.
Nie oddzielajmy animacji od filmów. W ciągu pięciu, maksymalnie dziesięciu lat stanie się dla wszystkich oczywiste, że podział na filmy fabularne, aktorskie, i animowane, jest podziałem sztucznym, który wynika z ograniczeń technologii. To zresztą już widać, bo duże hollywoodzkie filmy są już w dużej mierze animowane – „Grawitacja” była animowana w 70 proc.
Animacja jest przyszłością kinematografii?
W bardzo dużym uproszczeniu – tak. To historia będzie podpowiadać, jakiej techniki użyć, a nie technika będzie wymuszać historię. Animacja daje nieskończone możliwości stylizowania obrazu. To oznacza absolutną wolność artystyczną.
To rewolucja?
Nie, to ewolucja.
Może się zakończyć tym, że aktorzy przestaną być potrzebni?
Aktorzy drugiego planu i statyści, zwłaszcza ci drudzy, już dzisiaj są zastępowani przez animację. Do robienia scen zbiorowych nikt nie bierze 10 tys. statystów. Ale aktorzy nie są do zastąpienia, bo dają emocje. A to po emocje widz idzie do kina.
Mówiłeś o klockach, z których buduje się film. Te, z których budowaliście bardzo oczekiwany „Hardkor 44”, rozsypały się?
„Hardkor 44” to projekt, w który kilka lat temu włożyliśmy w studiu dużo energii. W tej chwili jest zawieszony. Zależało nam na tym, żeby zrobić duży, hollywoodzki film ze znanymi aktorami. Przeszliśmy na tej ścieżce bardzo daleko, ale w którymś momencie musieliśmy się poddać. Zagraliśmy va banque i tym razem się nie udało. Ale zdobyliśmy nieprawdopodobne doświadczenie, które jest nieporównywalne, jak sądzę, z doświadczeniem filmowców startujących z Polski.
Jakie?
Przez te dwa trzy lata przetarliśmy szlaki w rozmowach z dużymi, zagranicznymi partnerami, co być może zaowocuje w przyszłości. Nie twierdzę, że ten projekt nie wróci, ale sądzę, że po „Mieście 44” nie ma sensu wypuszczać kolejnego filmu o powstaniu. Projekt leży w szufladzie, może powstanie z tego film, może książka, może komiks. A może, kiedy będę miał więcej filmów na koncie, wypuszczę album z filmami, które nigdy nie powstały (śmiech).
Nazwisko Bagiński otwiera drzwi w Hollywood? Dzwonisz i mówisz, dzień dobry, tu Tomek Bagiński, zrobimy razem film?
Nie aż tak, ale zdobyłem pewne obycie w tamtych realiach. Jedna z pierwszych rzeczy, których człowiek się uczy, to ta, że trzeba być bardzo bardzo cierpliwym i piekielnie upartym. Trzeba spokojnie, solidnie budować swoją pozycję.
Być pokornym czy raczej bezczelnym?
Trzeba mieć szczęście. Lata zajmuje, żeby coś tam ugrać.
Po sukcesie „Katedry” i kolejnych projektach nie miałeś pokusy, żeby pracować w Hollywood? Były takie propozycje.
Bardzo lubię Polskę, a ponieważ świat się skurczył, mogę jeździć na wakacje na Suwalszczyźnie, a robić filmy na całym świecie. Nie mam poczucia ograniczenia z powodu tego, że mieszkam w Polsce. Mogę robić projekty wszędzie mieszkając tutaj. Lubię Stany Zjednoczone, ale nie chciałbym tam mieszkać, choć nie wykluczam, że jakiś projekt zmusi mnie do zamieszkania tam na kilka miesięcy. W Polsce są ogromne pokłady kreatywności, które po części wynikają z tego miksu Wschodu i Zachodu, który tu mamy. Lubię z tego korzystać.