Wojtek Blecharz,  rocznik 81, to jeden z najciekawszych kompozytorów muzyki poważnej młodego pokolenia.
Wojtek Blecharz, rocznik 81, to jeden z najciekawszych kompozytorów muzyki poważnej młodego pokolenia. fot. Aaron Moth
Reklama.
Czy jest pan naprawdę dobrym kompozytorem?
Wojtek Blecharz: Haha, wiem, do czego pani zmierza.
Na facebooku napisał pan: My tu w Darmstadt (nie-kompozytorzy jeszcze), a tymczasem w Polsce, Krzysztof Penderecki dla gazety: Są też młodzi kompozytorzy. Nie wystarczy jednak napisać pięciu dobrych utworów, żeby być dobrym kompozytorem. Takich utworów trzeba napisać sto albo sto pięćdziesiąt. Wtedy jest się kompozytorem naprawdę. Pana post wywołał burzliwą dyskusję. Dowiedziałam się przy okazji, ze skomponował pan ok. 45 dzieł.
Jestem kompozytorem. To mój fach. Skończyłem studia kompozytorskie. Komponuję muzykę, żyję z komponowania. Nie wydaje mi się, by o jakości kompozytora decydowała ilość utworów. Jestem teraz w Darmstadt. To szczególne miejsce, które dla muzyki współczesnej jest trochę tym, czym Wenecja dla sztuki wizualnej. Tutaj przyjeżdżają ludzie z całego świata. Prezentują idee, rozmawiają o filozofii nowej muzyki, tworzą nowe manifesty. Tu obserwujemy narodziny nowych kierunków. Tak jak to było od 50 lat. Dla mnie jest to porażające i smutne, że ktoś tak wielki, żyje w kompletnym odcięciu od rzeczywistości i nie wie, albo, jak sam przyznaje, nie chce wiedzieć, co dzieje się w świecie muzyki współczesnej. Młodzi kompozytorzy pracują inaczej od “klasyków”.
Czyli jak?
Nie jest tak, ze kompozytor siada do fortepianu i gra coś, co rodzi mu się w głowie. Pisze partyturę i daje orkiestrze: Wy teraz mi to zagrajcie. By komponować trzeba dużo czytać, poznawać nowe technologie, umiejętnie korzystać z internetu. Ja raczej nie będę komponował dla filharmonii. Orkiestra symfoniczna nie jest moim zespołem. Bo za dużo ludzi, za mały czas pracy. Są 4 próby na przygotowanie utworu. Nie ma chwili na fizyczne obcowanie z instrumentem, na szukanie dźwięków. Ja muszę swoje dźwięki wymacać z instrumentu, w pewnym sensie odkryć.
Pisanie utworu jest jak budowanie małego mikrowszechświata. Nie ma jednej estetyki, jednej tradycji. Myślę, że Beethoven, czy Mozart mieli w pewnym sensie łatwiej ze swoją harmonią tonalną, jednym nurtem, który mogli poszerzać i modyfikować. My za każdym razem zaczynamy od nowa. To jest czasem trudne. Zawsze, kiedy zaczynam komponować mam krótką depresję, bo najpierw coś mi się rodzi w głowie i zaraz potem przychodzi faza, że nie wiem nic. Jedyne, co można zrobić, to leżeć na kanapie i czekać aż przejdzie. Dlatego dla mnie ważna jest praca zespołowa i… przyjaźń.
Pracuję z zaprzyjaźnionymi muzykami, małymi grupami, które specjalizują się w wykonawstwie muzyki współczesnej, z zespołem Kwadrofonik, Basią Majewską, Maćkiem Frąckiewiczem i jego duetem, z Anią Radziejewską, wspaniałą śpiewaczką, z kwartetem fletów prostych z Berlina. Razem szukamy dźwięków, budujemy język przekazu. Razem ubiegamy się o granty, staramy się o zamówienia.
Brzmi to skromnie, jak na młodego kompozytora, który skończył z wyróżnieniem Akademię Muzyczną w Warszawie. Ma w swoim dorobku utwory: orkiestrowe, kameralne, solowe, chóralne oraz muzykę do sztuk teatralnych i teatru tańca. Jest laureatem głównej nagrody w Konkursie Kompozytorskim dla Młodych Kompozytorów im. Tadeusza Bairda (2007), Laureatem Konkursu Kompozytorskiego IMPULS w Austrii (2013), Académie Musicale de Villecroze, Stowarzyszenia Autorów ZAIKS, Centrum Kultury w Gdyni. Uczestniczył w Kursach Stockhausena w Kürten oraz Kursach Nowej Muzyki w Darmstadt. W tym roku broni pan pracę doktorską w na Uniwersytecie Kalifornijskim w San Diego. Porozmawiajmy więc o sukcesie.
Dla mnie sukcesem jest zbudowanie dialogu ze słuchaczem, komplet publiczności na koncercie, poczucie, że nie komponuję dla siebie samego. Pracujemy intensywnie na bardzo dużych obrotach, kosztem snu. Nic tego nie zrównoważy tak, jak koncert, interakcja między mną i wykonawcą, kiedy zaczynamy się dobrze rozumieć.
Cenne są dla mnie wiadomości od ludzi, którzy słuchają mojej muzyki, w dużej mierze za pośrednictwem nowych mediów społecznościowych. Pisze do mnie ktoś zupełnie obcy, z miasta, którego nawet nie znam i mówi, że posłuchał utworu, przemyślał sobie to i tamto, przeżył to i tamto, ta muzyka go poruszyła.
Cieszy mnie to, że wywiązują się z tych kontaktów przyjaźnie. To są najprzyjemniejsze elementy tego sukcesu. Bo jasne, że na sukces składają się też zupełnie podstawowe rzeczy - zamówienia , współpraca z dobrymi festiwalami, nagrody itd.
To ciekawe, co pan mówi, bo odgranicza pan sukces, jako przejaw satysfakcji z tego, co się robi, od kariery.
Kariera, przynajmniej w moim przypadku rozwija się w naturalny sposób. Pojawiają się coraz ciekawsze propozycje współpracy. Gdyby kariera nie rozwijała się w odpowiednim tempie, to może pomyślałbym o zmianie zawodu. Bo to by znaczyło, że coś nie tak jest z moją twórczością.
A budował pan ścieżkę kariery z duża konsekwencją i determinacją. Zaczął pan ją dość późno, w VII klasie podstawówki. Później pojawiły się problemy z astmą, nie poddał się pan jednak.
To ciekawe, że my muzycy bardzo często wiemy od początku, jak ta nasza droga życia, czy kariera będzie wyglądać. Może to nudne, bo przewidywalne. Z drugiej strony, moja praca jest moją pasją. Od dziecka wiedziałem, że chcę być muzykiem. Na początku nie mogłem chodzić do szkoły muzycznej, ale...
A dlaczego nie mógł pan chodzić?
Mojej mamie nie chciało się mnie wozić do szkoły muzycznej. Kiedy już na tyle podrosłem, że mogłem sam się przemieszczać komunikacją miejską, zacząłem się tam uczyć. Tak naprawdę, nauczyłem się nut w domu kultury w Gdyni, gdzie mieszkałem.
Po szkole muzycznej I stopnia, chciałem kontynuować naukę w liceum muzycznym w Gdańsku, niestety w czasie egzaminów oblałem matmę. W ósmej klasie wagarowałem. Nie uczyłem się matematyki, tylko zajmowałem się ciekawszymi rzeczami - np. muzyką dawną. Oblałem wiec egzamin, ale nie widziałem żadnej innej drogi, żadnego technikum…
Mądrzy ludzie ze szkoły muzycznej zaproponowali mi wtedy, żebym na własne życzenie powtarzał ósmą klasę, przygotował się i za rok zdał te egzaminy. To była jedna z najlepszych decyzji, które podjąłem. W liceum już wiedziałem, że potem pójdę do Akademii Muzycznej, a po akademii będę zajmował się muzyką prawdopodobnie do końca mojego życia.
To faktycznie jasno wytyczony cel.
W tym dążeniu do kariery, do samospełnienia się, jest bardzo ważna dyscyplina. I wiara w to, co się robi. Każdy muzyk musi codziennie ćwiczyć przynajmniej przez 4 godziny. Jeśli nie masz tej rutyny, nie masz tej higieny pracy, to nic z tego nie wyjdzie. Ja jestem niezwykle zdyscyplinowanym człowiekiem. W komponowaniu tych godzin się nawet nie liczy.
Też jest bardzo ważne to, że skoro wkładam w to tyle serca, muszę też mieć gdzie to pokazać. Że na to, co robię, mam odpowiedź, dostaję zamówienia od zespołu, czy festiwalu. Jeśli robi się to tylko dla samego siebie, to popada się w straszną frustrację. Tego też doświadczyłem.
W połowie studiów doktoranckich w Stanach przechodziłem bardzo poważny kryzys, bo po skończeniu Akademii Muzycznej w Warszawie, naprawdę nie wiedziałem, w którą stronę pójść, jak komponować, kim jestem artystycznie. Nie miałem koncertów, zamówień, nikt nie grał mojej muzyki. Siedziałem po nocach i w pewnym momencie pomyślałem, że to jest bez sensu.
Może powinienem to rzucić, pójść na prawo, czy na medycynę? Przy moim pracoholizmie, pracując w tych zawodach, miałbym już dom. Ale pojawiła się też inna myśl, że skoro nic się nie dzieje, to może powinienem rozejrzeć się i zastanowić, co mogę zrobić dla innych.
Zła energia niczego dobrego nie przynosi, nie rozwiązuje żadnych problemów. Lepiej wykonać jakąś pozytywną pracę. I to był początek mojej współpracy z Pawłem Mykietynem, z Nowym Teatrem. Początek festiwalu Instalakcje. Najpierw pomagałem Pawłowi przy organizacji, a ostatnio już byłem “pełnowymiarowym” kuratorem.
Jesteśmy z całym zespołem Nowego Teatru niezwykle dumni z Instalakcji. Mimo bardzo trudnej sytuacji finansowej mieliśmy 2 koncerty i na każdym prawie 300 osób. To niszowy festiwal muzyki współczesnej, przedstawiający młodych kompozytorów, w dużej mierze nieznanych i przyszło tyle ludzi!
Była to wspaniała publiczność, niezwykle czujna, inteligentna, słuchająca. Wyczuwało się napięcie na sali. Co roku podczas festiwalu oferujemy projekt społeczny, dla ludzi, którzy nigdy nie grali muzyki, a tym bardziej muzyki współczesnej. Wspaniałe jest to, że niektórzy przychodzą na te projekty od 3 lat, by śpiewać jeżdżąc na rowerze czy zagrać na starym grzejniku. Zaangażowanie tych ludzi, ta energia jest niesamowita.
Pana muzyka jest bardzo poruszająca, trudna w odbiorze. Powiedział pan w jednym z wywiadów, że nie zależy panu na dotarciu do masowego odbiorcy. Do tego, żeby wszyscy pana słuchali i lubili.
Zależy mi na tym, by dotrzeć do jak największej liczby odbiorców! Jestem jednak świadomy, że moja muzyka nigdy nie będzie miała takiego zasięgu, jak np. muzyka popowa. Nie mam z tym problemu. Twórcy muzyki popowej dedykują swoją muzykę innej publiczności, a ja innej. Popu można słuchać w rożnych sytuacjach, np. podczas sprzątania czy przechadzki. Moja muzyka jest tak skomponowana, że wymaga pewnego skupienia, wyciszenia, przygotowania się.
Bardzo ważny jest w niej dialog z odbiorcą. Nie uważam, ze każdy powinien ją rozumieć, ale warto mieć wrażliwość, szerokie horyzonty i próbować nazywać to, co się słyszy, bez popadania w stereotypy. Tutaj w Darmstadt mówi się o tzw. “przygotowanym słuchaniu”.
Kompozytor powinien swojego słuchacza przygotowywać poprzez różne media, media internetowe, teksty, które pisze, notki i właśnie wywiady, opowiadając temu słuchaczowi, o czym jest ta muzyka. Kompozytor powinien pokazywać i tłumaczyć, gdzie można zawiesić ucho, albo na co zwrócić uwagę.
Dla mnie ten element jest bardzo ważny. Bo percepcja dzisiejszego słuchacza jest bardzo zaburzona. W ciągu ostatnich 80 lat w muzyce wydarzyło się tyle rzeczy naraz, że nasze uszy, oczy nie miały czasu przyzwyczaić do tego natłoku artystycznych informacji.
Jesteśmy ofiarami tego szumu informacyjnego, który zewsząd nas atakuje
To prawda. A jeśli chodzi o słuchacza… Ja nie komponuję muzyki tylko dla siebie, muszę się nią podzielić. I nie zależy mi na tym, żeby ta muzyka była zamknięta, dla hermetycznego grona. Cieszę się, że zgłaszają się do mnie ludzie z różnych kręgów, sztuk wizualnych, psychologii etc.
Ja obrałem takę drogę, piszę muzykę bardzo osobistą, bardzo emocjonalną, ale nie oznacza to, ze idę na kompromisy, jeśli chodzi o dźwięk, o brzmienie, o strukturę tej muzyki. I wierzę w to, że za pomocą moich dźwięków mogę wyrazić uniwersalne treści, jakie są obecne w innych gatunkach sztuki.
Dużo mówi pan o energii. Skąd ją pan czerpie, oprócz tej zwrotnej, o której pan mówi, że dostaje ją od słuchacza, po koncercie, w formie uwagi i aplauzu.
Na pewno ze sportu. Bo w zdrowym ciele zdrowy duch, haha. Zacząłem ostatnio bardzo intensywnie ćwiczyć crossfit. To trochę przypomina ćwiczenia w wojsku. Ciało staje się bardzo silne, sprawne. I wcale nie chodzi o to, bym pięknie wyglądał i miał duże muskuły.
Kiedy pracuję, siedzę w izolacji, przy biurku, w domu. Czasami zdarza się, że nie odzywam się do nikogo przez kilka dni. Natomiast ten crossfit codziennie, 5 razy w tygodniu, daje mi absolutne wyrwanie się z mojej rzeczywistości. Poza tym - nie wiem, kiedy ostatni raz pani się tarzała w trawie, albo turlała się…
Mieszkam na wsi od kilku lat.
OK. Kiedy zadaję takie pytanie moim znajomym, okazuje się, że nie robili tego od dziecka. Nasze ciało sztywnieje. Ja, kiedy się przetarzam po tej trawie, pozawieszam się, popodskakuję, to bardzo dobrze wpływa na głowę.
Druga rzecz, zawsze staram się tego pilnować, żeby chwilę pomedytować pod koniec dnia. To taki mój recykling energii. Staram się poukładać wszystko w głowie i przygotować na dzień następny. Odnaleźć w sobie uczucie wdzięczności za to, co się w życiu wydarza, co przychodzi. I to działa! Przy tak intensywnej pracy nie piję kawy, nie korzystam ze stymulujących środków, które miałyby mnie pobudzić rano, po niewielkiej dawce snu.
Jeśli już mówimy o energii, to jak twierdzą kultury Wschodu, jedną z jej form są pieniądze.
O Jezu…hahaha, no tak, pieniądze, hmmmm. Może tak: Teraz jest dobrze z pieniędzmi. Po raz pierwszy w życiu mam taki rok, że żyję z komponowania. Mam bardzo dużo zamówień. Z drugiej strony może tego trochę za dużo, ale nie będę narzekać. W grudniu bronię swoją pracę doktorską i moi następnym celem jest znalezienie stałej pracy na uczelni.
W San Diego?
Nie wiem, czy w San Diego. W Stanach są konkursy, bardzo duża konkurencja. Nie ma tam czegoś takiego, jak u nas, że się zostaje na macierzystej uczelni po studiach. Będę próbował tam, gdzie pojawi się propozycja posady dla profesora. Będę się o nią ubiegał, bo mam dosyć zaglądania do portfela, pod koniec każdego miesiąca i upewniania się, czy tych pieniędzy wystarczy.
Kończę studia w grudniu i potem mam 3 miesiące przerwy, bez stałej pracy. I prawdę mówiąc, nie mam co ze sobą zrobić, nie mam gdzie pójść. Rozważam różne kwestie. Może oddam swój dobytek do przechowalni i poszukam jakiejś komuny, gdzieś na pustyni. Spróbuję doświadczyć czegoś zupełnie nowego.
To jest temat, który wraca jak bumerang wśród ludzi takich, jak ja, kompozytorów. Pieniądze. Ale z drugiej strony, krok po kroku, z roku na rok jest coraz lepiej. A poza tym, muszę pani powiedzieć, że w kwestii pieniądza mam raczej hedonistyczne podejście i po prostu wydaje wszystko, co mam. Niczego sobie nie żałuję. Mówię sobie, że skoro tak ciężko pracuję, to nie będę się zastanawiał…
A na co pan je wydaje najchętniej?
Hahaha, na dobre jedzenie, bo gotuję w domu. Kiedyś wydawałem dużo na podróże. Teraz ciagle podróżuję między San Diego a Europą, na inne wyprawy nie mam czasu. No i całkiem sporo wydaję na buty, hahaha.
Dużo pan podróżuje. Teraz w Darmstadt, niedawno w San Diego, za chwilę pan będzie w Warszawie. Najbliższy czas spędzi pan na walizkach?
Z Darmstadt jadę na dwa dni do Berlina. Potem na pięć dni do Warszawy, dwa dni w Huddersfield. Stamtąd jadę na niecały tydzień do Dusseldorfu. Wracam do San Diego na dwa tygodnie. Po dwóch tygodniach jestem na Warszawskiej Jesieni. Potem wracam na miesiąc do San Diego. Znowu wracam do Warszawy na prawykonanie mojego kwartetu smyczkowego na Festiwalu Kwartesencja. Potem wylot do san Diego na półtora miesiąca. I znowu do Europy, do Grazu na kolejne zamówienie dla Klangforum Wien.
Ale z Polski się pan jeszcze nie wypisał?
Absolutnie! Polska jest dla mnie ważna! To tu robię festiwal Instalakcje. W tej chwili nie chciałbym tu mieszkać na co dzień, bo mnie denerwuje. Natomiast chcę przyjeżdżać do Polski i robić coś konstruktywnego. Festiwal - to jest taki mój wymiar lokalnego patriotyzmu.
Porozmawiajmy o więc patriotyźmie. Jak pan go postrzega?
Nawet mieszkając w Stanach, jestem uzależniony od polskich wiadomości. Czytam polskie gazety, śledzę, co w polityce. Pod tym względem Polska jest bardzo fascynującym krajem. Cieszy mnie to, że widzę już w Warszawie wielokulturowość. Przeraża natomiast to, że tylu młodych ludzi fascynuje się i głosuje na takich polityków jak Korwin-Mikke. Nie mogę tego zrozumieć.
Przeraża mnie taki gwałtowny zwrot w prawą stronę. Ekstremizm dyskusji politycznej, brak kultury, brak umiejętności wypowiadania się z szacunkiem o rzeczach, które nie są nam bliskie.
Ja patriotyzm rozumiem tak: to dbanie o przestrzeń publiczną, budowanie społeczeństwa obywatelskiego. To proste rzeczy: pomagamy sąsiadom, jesteśmy dla siebie uprzejmi, nie niszczymy, sprzątamy po psie, płacimy podatki, kupujemy bilet w autobusie, reagujemy na przemoc. To są dla mnie ważne rzeczy. Jestem przeciwnikiem patriotyzmu w wymiarze symbolicznym, pomnikowym, paradowym. Nie jest to absolutnie moja historia.
A ta najbliższa historia, rodem z PRL. Co pan pamięta z tamtego okresu?
Smak gumy Donalda, zapach Pewexu, banany, które przyjechały z Kuby, zabawki kupowane w Baltonie. Pamiętam, jak nie było chleba przez kilka dni. To są oczywiście rzeczy wymierne dla chłopca, który miał 6-7 lat. Dużo trudniej jest mi przywołać takie konkretne historyczne rzeczy, bo to dla mnie wtedy nie miało znaczenia.
Ale pamiętam rok 2001. Miałem 23 lata. I do tamtej pory nie wyobrażałem sobie, że gdzieś polecę samolotem. Myślę, że to był spadek po mentalności postkomunistycznej. W mojej rodzinie nikt nie podróżował w celach turystycznych. Nikt nawet o tym nie pomyślał, żeby pojechać do Stanów. To miało kiedyś zupełnie inny ciężar gatunkowy!
A dziś możemy wsiąść sobie w samolot, pojechać na wakacje za niewielkie pieniądze do Grecji, Francji. To jest wspaniałe, że młodzi Polacy mają taką otwartość, poczucie wolności, paszport w ręce, że mogą studiować gdzie chcą, uczestniczyć w programie Erasmus.
Pan jest tego przykładem. Studia doktoranckie w Kalifornii. Sam pan je znalazł?
Wiedziałem, że muszę to zrobić tam, bo nie miałem pieniędzy na to, żeby studiować w Europie i tu się utrzymać. Edukacja w Stanach gwarantuje stypendium w większości przypadków, i pracę na uniwersytecie, za konkretne pieniądze.
Poza tym zależało mi na tym, by znaleźć program studiów doktoranckich, skoncentrowany wyłącznie na muzyce współczesnej. I to zarówno w wykonawstwie, jak i w kompozycji. Tego mi brakowało na polskiej uczelni muzycznej, gdzie 90 proc. artystycznej aktywności jest skoncentrowana na muzyce skomponowanej przed 1950 rokiem, a 10 czy 15 proc. na muzyce nowej. Po prawie dwuletnim poszukiwaniu, znalazłem program w San Diego.
Była to znowu jedna z najlepszych decyzji, jaką podjąłem w życiu. Tu odżyłem, odkryłem siebie na nowo. Tu mamy wspaniałych muzyków. Nie piszemy papierowej muzyki, nie żyjemy w jakiejś wyimaginowanej rzeczywistości, chociażby tak jak w Warszawie, gdzie pisze się bardzo dużo utworów, ale tego nikt nie gra. Nawet nie wiadomo, jak to brzmi, a przecież to jest w pracy kompozytora najważniejsze, jak muzyka brzmi.
W San Diego jest otwartość pracy. Trzeba być zdyscyplinowanym, bo tu nie jest tak jak w szkole, że masz lekcje. Nie ma też relacji mistrz - uczeń. Jest partnerska relacja z mentorem. I to jest coś, co mi bardzo odpowiada. Współdziałam z wieloma rożnymi osobami, profesorami, w zależności od tego, nad czym konkretnie pracuję. Mam dużo czasu na komponowanie.
A co dalej?
Ostatnio strasznie dużo komponuję, mam bardzo intensywny czas. Za 2, 3 lata może warto byłoby wykonać nagły zwrot, dla siebie samego, dla swojego rozwoju. Choćby po to, by odpocząć od tego co się robi. Lubię pracować z ludźmi, w grupie. Może mógłbym pracować w jakiejś instytucji kultury, albo być dyrektorem kreatywnym, którego praca nie ma wiele wspólnego z muzyką? A może wyjadę w długą podróż albo zrobię zupełnie coś innego.
Pracoholizm, to jest uzależnienie, jak każde inne. Ma duży wpływ na życie osobiste, na relacje i bardzo trudno z tego wyjść. Zastanawiam się nawet, czy przez pracoholizm nie zatraca się pewnej perspektywy. Automatyczne wskakuje się w kolejny projekt, kolejny projekt, i tak do śmierci. Marzę o tym, by nastał taki moment w życiu, że postawię na półkach w jednym wybranym miejscu wszystkie moje książki, które są porozrzucane w rożnych częściach świata.
A gdzie jest to miejsce?
Chciałbym, żeby było blisko wody. I żeby często świeciło słońce. Ostatnio zdałem sobie sprawę z tego, że chyba nie mogę mieszkać w dużym mieście, bo nie potrafię tam pracować. Najlepiej na wsi, albo…
Właściwie Kalifornia jest takim miejscem. Nie znoszę zimy, nie lubię brzydkiej pogody, muszę mieć spokój, który pozwala mi się skoncentrować na mojej pracy. Poza tym, teraz już nic nie jest problemem, z łatwością można dotrzeć na drugi koniec świata. Jest internet, więc można być wszędzie. Można bardzo być w Polsce, mieszkając w Kalifornii.