Dążąc do opanowania Europy Wschodniej, Władimir Putin może sięgnąć po taktyczną broń jądrową i zaatakować za jej pomocą Warszawę oraz Wilno. Tak uważa politolog Andriej Piontkowski, były dyrektor Centrum Studiów Strategicznych w Moskwie. Jeśli żadna bomba nie spadłaby na Europę Zachodnią czy Stany Zjednoczone, to – jak przekonuje Piontkowski – pozostałe państwa NATO najprawdopodobniej nie zdecydowałyby się na wypowiedzenie Rosji wojny atomowej.
Opinię Piontkowskiego przytoczył na łamach „Foreign Policy” Jeffrey Tayler, amerykański dziennikarz, który mieszka w Rosji. Tayler przypomniał przy tym, iż w ostatnich tygodniach Władimir Putin podkreślał publicznie, że Rosja jest potęgą nuklearną, a Kreml zapowiedział ćwiczenia z udziałem strategicznych sił jądrowych oraz nową doktrynę wojskową.
Choć scenariusz zakładający atak z użyciem ładunków nuklearnych wydaje się nieprawdopodobny, to z przytoczonych opinii Piontkowskiego wynika, iż Putin i inni decydenci rosyjscy mogą o nim poważnie myśleć. Zdaniem politologa Rosja nie zdecydowałaby się bowiem na zaatakowanie Stanów Zjednoczonych czy Europy Zachodniej, zdając sobie sprawę, że bezpośrednia konfrontacja z głównymi siłami NATO zakończyłaby się katastrofą.
Rosyjski atak atomowy skupiłby się wyłącznie na państwach Europy Wschodniej. Według Piontkowskiego Moskwa mogłaby wystrzelić taktyczne pociski balistyczne w kierunku Warszawy (Rosja miała w przeszłości przeprowadzić symulację ataku jądrowego na stolicę Polski) oraz Wilna – miast, za które Zachód raczej „nie chce umierać”.
Tak drastyczny i nagły atak na Polskę i Litwę miałby ukazać, że gwarancje NATO są w Europie Wschodniej bezwartościowe, i włączyć cały ten obszar do rosyjskiej strefy wpływów.
Użycie taktycznej broni jądrowej byłoby oczywiście odpowiedzią na konwencjonalny „atak” NATO. Zdaniem Piontkowskiego Kreml mógłby sprowokować sojusz, ogłaszając referendum w estońskim mieście Narva, które jest położone przy granicy z Rosją. Mieszkańcy decydowaliby, czy chcą, by miasto zostało przyłączone do Federacji Rosyjskiej, a ich „bezpieczeństwa” pilnowałyby znane z Krymu „siły samoobrony”.
W takiej sytuacji rząd Estonii uznałby, że państwo zostało zaatakowane przez Rosję. Estonia poprosiłaby więc o pomoc sojuszników z NATO. Jeśli ci stanęliby w jej obronie, Kreml miałby pretekst do użycia taktycznej broni jądrowej.