Katarzyna Krakowiak
Katarzyna Krakowiak fot: Mirosław Mamczur
Reklama.
Swoje prace prezentowałaś m.in. w Londynie, Nowym Jorku i Tallinie. W 2012 r. otrzymałaś specjalne wyróżnienie na Biennale Architektury w Wenecji za wystawę solową. W 2013 roku zostałaś laureatką Nagrody Miasta Gdańska „Splendor Gedanensis”, a w tym roku wygrałaś w plebiscycie "Polacy z werwą" Orlenu. To spore osiągnięcia. Uważasz się za kobietę sukcesu?
Katarzyna Krakowiak: Mówienie o sukcesie to na Zachodzie pewnego rodzaju strategia, my Polacy mamy jednak kulturowo zakorzeniony problem z mówieniem o swoich osiągnięciach - u nas jakoś tak nie wypada pozytywnie siebie samego oceniać. Myślę jednak, że na tym poziomie osiągnięć, które mam, mogę powiedzieć o jakimś sukcesie. Nie są nim jednak wyróżnienia. Sukcesem jest to, że na bieżąco buduje sobie cele i je osiągam. Sukces leży w pasji i odwadze. 
Większość swoich prac realizujesz za granicą. Dlaczego nie w Polsce?
Pracuję komercyjnie, a moje projekty - szczególnie te architektoniczne, są bardzo kosztowne. W Polsce na ogół nie ma takich budżetów. Jest bardzo mały rynek, a sztuka nie jest traktowana jak wartość. Pracując tutaj trzeba się więc mocno koncentrować na finansach, a to zaburza jasność umysłu i nie pozwala skupić się na tym, co się robi. Za granicą jest lepiej, łatwiej i jest więcej pieniędzy na sztukę. 
Spotkałaś się tam kiedyś z innym traktowaniem tylko ze względu na to, że jesteś artystką z Polki?
Trudno mi się pracowało w Anglii po tej fali pierwszej emigracji w 2007 r. Zabraliśmy im wtedy ich przestrzeń dosyć brutalnie, było więc mocno odczuwalne takie myślenie: O, kolejna osoba z Polski. Pracowałam wcześniej w Londynie i było dla mnie oczywiste, że to jest miasto dla młodych ludzi i, że wszyscy jesteśmy tam równi.
Nagle okazało się, że w przeciągu kilku miesięcy coś się zmieniło. Bardzo mnie to zdenerwowało. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że moi znajomi Anglicy jednak są w tej strukturze zamkniętej, a mi się tylko wydawało, że tak nie jest.
W tym roku swoje projekty realizujesz jednak w kraju.
Tak, podjęłam taką decyzję, bo praca w Polsce jest dla mnie wyzwaniem. Wiem, że większość działań artystycznych odbywa się w Warszawie i wszelkie inne miasta mają problem z frekwencją, ale ja chciałam stworzyć prace w miejscach, z którymi jestem związana, które znam i które mają dla mnie znaczenie.
Jedną z tych prac można było podziwiać w Gdańsku. Dlaczego wybrałaś to miasto?
Z Gdańskiem jestem związana obecnie. Przeprowadziłam się tu ze względów osobistych, a ze względu na Jacka Dominiczaka, który jest geniuszem architektury, związałam się z gdańskim ASP i zaczęłam prowadzić zajęcia ze studentami.
Samo to miasto cały czas mnie inspiruje. Jest też dla mnie dużym wyzwaniem. Nie rozumiem jego urbanistycznej istoty, nie rozumiem, jak ludzie się tutaj komunikują. Dlatego poprzez swoją instalację chciałabym coś o tym opowiedzieć, komunikując się zarówno z mieszkańcami, jak i z instytucją, w której pracuję.
Swoją gdańską pracę zatytułowałaś "The first shock of great eascape". Była to duża konstrukcja wykonana z aluminiowych profili, odwzorowująca pomieszczenia takie jak korytarz, schody czy toaleta, o najmniejszych dopuszczalnych w architekturze rozmiarach. Co chciałaś tą instalacją przekazać?
W przypadku tej pracy punktem wyjścia był zabytkowy budynek Wielkiej Zbrojowni należący do ASP i to, jak przestrzeń tutaj pracuje. Ten budynek jest bardzo złożony. Z zewnątrz łączy elementy architektury dawnej, w środku jest pusty. Ja postanowiłam go wypełnić, wsuwając do środka modernistyczny pawilon.
Interesuje mnie to zderzenie, które widać zresztą w całej przestrzeni Głównego Miasta. Po II wojnie zostało ono odrestaurowane wyłącznie od fasady, a wewnętrzna struktura jest już zaprojektowana jak modernistyczne osiedle. Nie czuje się tutaj, że to osiedle mieszkaniowe, a przecież te wszystkie podwórka należały kiedyś do mieszkańców.
Interesuje Cię ten aspekt historyczny?
Nie zajmuję się historią. Nawet, jeśli moja praca znajduje się w historycznym budynku, nie dotykam aspektu pamięci, tylko zadaję sobie pytanie o teraźniejszość. W budynku Wielkiej Zbrojowni, który od lat jest niedostępny dla mieszkańców i turystów, jest 1700 m2 pustki. Mnie ta pustka inspiruje. Interesuje mnie, jak działa na ludzi, szczególnie w kontekście obecnych trendów, które sprowadzają się do tego, żeby się zmieścić.
Współcześnie projektujemy wszystko, żeby jak najlepiej wykorzystać przestrzeń publiczną - wszystko zawężamy, wszędzie są limity wielkości. I nie chodzi o to, że brakuje nam miejsca - to nam po prostu wystarcza - sami narzucamy więc sobie ograniczenia. Ja nie zgadzam się z takim pomysłem na współczesną architekturę, w której prym wiedzie utylitarny funkcjonalizm.
Jeszcze większą zbrodnią jest dla mnie ekonomia. Wmówiono nam, że z powodu kryzysu, nie możemy sobie pozwolić na ekskluzywność i wielkość otwartych przestrzeni. To kompletna ściema!
logo
Katarzyna Krakowiak fot: Mirosław Mamczur
Kolejna Twoja tegoroczna praca powstała w poznańskim Arsenale. Dlaczego akurat tam?
Z Poznaniem byłam związana kiedyś. Zrobiłam tam dyplom na ASP z rzeźby i grafiki warsztatowej. To było przykre doświadczenie. Moje prace były na grafice zupełnie nierozumiane - podejmowałam takie tematy, jak iluzja - to, co się dzieje, kiedy grafik ryje w blaszce, w której widzi swoją twarz. To nie podobało się profesorom.
Musiałam powtarzać rok i przez cały czas czułam, że się nie rozumiemy. Od razu po dyplomie wyjechałam, wymazałam to miejsce ze swojej mapy i nie wracałam tam przez 8 lat. Teraz czuję, że przetrawiłam pewne tematy, których mnie tam uczyli. Mam już dystans, dlatego tam wracam.
Obecnie kończysz jeszcze projekt w Katowicach.
Z Katowicami to zupełnie odrębna sprawa. Nie znam tego miasta, ale bardzo intensywnie pracuję tam z dźwiękiem. W budynku NOSPR-u tamtejszej filharmonii, najwspanialsza firma dźwiękowa na świecie - Nagata Acoustics, zajęła się akustyką wnętrza, a ja tworzę permanentną instalację.
Ta praca jest ciekawa o tyle, że Nagata i ja tworzymy zupełnie odwrotnie - ja poszukuję pustych miejsc w ścianach, które nagłaśniam, a oni stukają w ściany, żeby sprawdzić, czy na pewno nie ma żadnej dziury. Ja szukam błędów, które budują indywidualne piękno wnętrza, oni dążą do perfekcji. To naprawdę ciekawa współpraca i ciekawa jestem, co z niej wyniknie.
To chyba ważny element twojej twórczości - Twoje prace są znane z tego, że łączą architekturę z dźwiękiem. 
Tak, bo ja rozumiem dźwięk architektonicznie. Dla mnie wynika on z kontaktu fizycznego fal dźwiękowych z obiektami w przestrzeni. Rok temu, po ostatniej instalacji w Nowym Jorku, stwierdziłam, że nienawidzę głośników, bo tworzą iluzję - jest to pudełko, które udaje pudło rezonansowe. Dla mnie prawdziwym pudłem rezonansowym jest pomieszczenie.
Zaczęłam więc używać obiektów, które ostukują budynki, budzą dźwięk i wydobywają go ze ścian. W pewnym momencie chciałam w ogóle z tego dźwięku zrezygnować, bo wydawało mi się, że moje prace stają się muzyczną kompozycją. Teraz stwierdzam jednak, że tak nie jest.
Totalnie rozumiem dźwięk, wiem, jak go używać, a używając go nie komponuję żadnych utworów. Dźwięk jest po prostu integralną częścią architektury, konkretnego budynku i tego, co się w nim wydarza. W wielu moich obecnych pracach ten dźwięk nie jest odtwarzany, tylko używany - słychać go, jak chwieje się stelaż, słychać go, jak jakiś element opuszczany jest na łańcuchach. Dźwięk jest też idealnym pretekstem dla zdarzenia, a mnie interesuje, co się dzieje w budynku, który staje się elementem performatywnym.
Wszystkie Twoje w swojej najgłębszej warstwie dotykają również problemu komunikacji.
Wszystko, co robię, jest odpowiedzią na pewne procesy społeczne. Bardzo często u podstaw moich prac leży konstatacja, że się nie rozumiemy. Moje wcześniejsze projekty mówiły o niemożliwości komunikacji. Teraz chcę stwarzać realną sytuację, która tę komunikację uniemożliwia. 
logo
Katarzyna Krakowiak fot: Mirosław Mamczur
Czy komunikacja z odbiorcą jest w takim razie możliwa? Jak ludzie reagują na Twoje prace?
W Polsce odbiór moich prac jest coraz lepszy. Ostatnio miałam wystawę w Poznaniu, która była podsumowaniem moich lat studenckich i nagle okazało się, że prace, które kiedyś były krytykowane przez moich profesorów, teraz cieszą się szacunkiem, bo obie strony mają dystans, nie jesteśmy już w szkole. Przestano mnie też traktować jako tę, która zajmuje się architekturą i w związku z tym nie jest artystką.
Najciekawsze są jednak interakcje z ludźmi, którzy się sztuką nie zajmują. Przy tworzeniu instalacji współpracuję z ekipą, która nie jest z tym w żaden sposób związana. Jak zaczynam im tłumaczyć swój pomysł - co mnie zainspirowało, co jest punktem wyjścia, co jest najważniejsze w tej pracy, to widzę rosnące w nich zaangażowanie. 
Myślisz, że ludzi powinno się przekonywać do sztuki?
Uwielbiam budzić w ludziach pasję do sztuki, m.in. dlatego pracuję ze studentami. W dużej mierze robię to też dla siebie - to jest ciągłe stymulowanie umysłu, bo wciąż padają pytania, których się nie spodziewam. Myślę jednak, że taka rozmowa jest potrzebna na szerszą skalę. W ludziach nie ma już dziś takiej miłości do sztuki, jaka była kiedyś.
U studentów poziom wiedzy na temat kultury - czegoś, co wykracza poza ich kierunek, jest niestety znikomy. Osoby ze środowiska są na tyle skupione na swojej własnej twórczości, że nie czują potrzeby, żeby w czasie wolnym, siedząc razem w kawiarni, porozmawiać o ostatniej wystawie czy sztuce teatralnej, którą widzieli.
Może brakuje nam krytyków sztuki, którzy mogliby zapoczątkować taką dyskusję?
To może być jeden z powodów. Ciężko jest znaleźć osoby, które przyjdą i napiszą coś o wystawie. Drugą przyczyną jest moim zdaniem to, że nasze codzienne rytuały nie są związane z obcowaniem z kulturą i sztuką. Bardzo ciekawy pod tym względem był pawilon szwajcarski Hansa Urlicha Obrista na Biennale w Wenecji.
Ten projekt był czysto performatywny i wywołał prawdziwy intelektualny ferment. Pokazał, jak można odnaleźć w budynku nowy rytuał, który zmieni naszą komunikację i bycie ze sobą w architekturze. Bardzo bym chciała, żeby pojawił się u nas taki nowy rytuał, żeby bywanie w muzeach i rozmowa o sztuce konstruowały naszą codzienność.
Twoja praca jest pracą w przestrzeni. Twoje życie nie ogranicza się jednak do przestrzeni jedego miasta. Studiowałaś w Poznaniu, doktoryzowałaś się w Warszawie, mieszkasz w Gdańsku. Czy któreś z tych miejsc traktujesz jak stały punkt na mapie, czy są to raczej miejsca chwilowego postoju?
Ruch jest ważny w życiu, a Polska jest dla mnie miejscem, które pozwala mi na wyjazdy. Jak jestem tu za długo, czuję, że moje spojrzenie się kurczy. Potrzebuję projektów zewnętrznych, żeby móc dalej tworzyć. W tej chwili żyję w takiej płynnej przestrzenności, ale kiedyś i tak będę mieszkać i pracować na Manhattanie. To jest dla mnie oczywiste.
Są tam miejsca, które uwielbiam, w którym czuję, że oddycham. Między innymi ze względu na ich układ urbanistyczny - uwielbiam chodzić kątami prostymi. W Nowym Jorku staram się być chociaż przez jeden miesiąc w roku, bo naprawdę robi mi to dobrze. Ostatnie dwa lata prowadzę zajęcia wizytujące na uniwersytecie w Columbii, jeżdżę tam też na realizacje. 
Planujesz wyjazd z Polski na stałe?
Nie. Lubię powroty tutaj. Tutaj mam codzienność, którą bardzo sobie cenię. Uważam, że Polska jest wspaniała. Nigdzie indziej nie zadajemy sobie tylu pytań o expectations, nigdzie indziej "przepraszam" nie jest formą grzecznościową, od której zaczyna się pytanie. Jak szuka się ostrości, surowości, kontrastów, to nie ma lepszego miejsca niż Polska.
Niezrozumienie pomiędzy grupami społecznymi i granice pomiędzy miastami są bardzo inspirujące. Będąc w tym zanurzonym, nie da się normalnie żyć, ale mając do tego dystans - można z tego czerpać garściami. Prawdopodobnie moje życie podzieli się więc na tu i tam.
logo
Katarzyna Krakowiak fot: Mirosław Mamczur
A czy słowo ojczyzna coś dla Ciebie znaczy?
To nie jest słowo, które każdy młody Polak ma w swoim słowniku. Mogę mówić o Polsce jako o ojczyźnie, ale nie traktuję tego w wymiarach emocjonalnych. Żyję przestrzennie. Tak jak nasz umysł nie jest ograniczony do trzech wymiarów, tak dla mnie pojęcie miasta czy państwa, w którym mieszkam, nie jest związane tylko z jednym wymiarem - jedną sytuacją, jednym czasem. Lubię to, że te czasy się zmieniają, że muszę się przestawiać z jednego czasu na drugi.
Czy na poziomie emocjonalnym czujesz się zatem patriotką, kosmopolitką, czy bliżej Ci do pragmatycznego podejścia?
To jest trudne pytanie, bo na co dzień go sobie nie zadaję. Na poziomie emocjonalnym czuję, że mam dużą misję do spełnienia. Jestem zero-jedynkowa. Zadaniowa. A miejsce jest tym zadaniom podporządkowane.
Wspomniałaś wcześniej o kontrastach w naszym społeczeństwie, jak zatem widzisz współczesnego Polaka?
Oczywiście przez pryzmat przestrzeni (śmiech). Mieszkam teraz w dzielnicy o nazwie Stogi. To jest wyspa, na której jest Westerplatte i kończy się Wisła, i która łączy się bezpośrednio z latami PRL-u. Jako najlepsza lokalizacja do stworzenia ekskluzywnego miejsca - z hotelami i wspaniałą plażą, została wtedy podarowana robotnikom i żyła jakiś czas bardzo dynamicznie.
Dziś jest na niej sporo bloków z tamtych lat i połączenie tramwajowe do stoczni. Część mieszkańców dalej jeździ tam co rano do pracy, większość jednak siedzi na ulicach i pije piwo, bo nie ma co ze sobą zrobić. Wokół panuje zupełny marazm. Codziennie w drodze do szkoły przechodzę stamtąd do zupełnie innego świata, pomiędzy innych ludzi. To doświadczenie mówi mi, że wiem, gdzie jestem, jaka jest teraz polska rzeczywistość i dlaczego. 
Pamiętasz coś z czasów, których ślady teraz odnajdujesz?
Moi rodzice są rolnikami, w czasach PRL-u mieszkałam z nimi w lesie. Nie miałam sąsiadów. Moja realność była bardzo otwarta, budowałam urbanistyczne kompozycje w lesie, mówiąc tacie, gdzie ma wycinać drzewa. Jedyne ograniczenia przestrzenne, jakie miałam, tyczyły się poziomu zagęszczenia wiewiórek.
Z tego względu, w zasadzie nie mam doświadczenia lat 80-tych. Nie widziałam czołgów jadących na stocznię. Po przeprowadzeniu się do miasta, żeby komunikować się z moimi rówieśnikami, udawałam oczywiście, że takie doświadczenia mam, tak, jak udawałam, że rodzice pozwalają mi oglądać filmy po 20 albo, że mamy w domu wideo. Ale to nieprawda.
Wydajesz się osobą, która nie uznaje ograniczeń. Z jakimi barierami musimy mierzyć się my, a z jakimi mierzyło się pokolenie naszych rodziców?
Myślę, że największe bariery w życiu każdego człowieka to bariery mentalne. Moja sąsiadka, która ma tyle lat, co ja, cały czas żyje ograniczeniami, które były 25 lat temu. Moi starsi koledzy, nauczyciele, mistrzowie, którzy pracowali za PRL-u, mieli różne zewnętrzne ograniczenia - używali innych materiałów, mieli limity finansowe, bo nie było kasy na sztukę i nie mogli wyjechać za granicę, ale te ograniczenia spowodowały u nich jakiś poziom syntezy i zrozumienia materiałów, które mieli w rękach.
Dzięki temu tworzyli wspaniałe dzieła. Ci ludzie nie powiedzieli: Chrzanić to, będę uczyć plastyki w podstawówce, tylko robili to, co robią. Myślę więc, że wszelkie zewnętrzne ograniczenia sprawiają, że można skoncentrować się na tym, co się ma i dzięki temu odkryć nowe możliwości.
Ja sama wytworzyłam sobie ten brak ograniczeń - nie odpuszczając i nie pobłażając sobie na poziomie intelektualnym. Odrzucając strach i tworząc sobie bezpieczną przestrzeń dla pracy i osobistego życia, czuję się wolna. Wolność jest tym, co jest w głowie.