Jedyna udana ucieczka z więzienia w Rawiczu, która skończyła się dobrowolnym powrotem za kraty
Mirosław Wlekły
01 października 2014, 15:31·12 minut czytania
Publikacja artykułu: 01 października 2014, 15:31
Leżą trzy doby, w zbożu, bez jedzenia i picia. Czwartej nocy Leopold Labryszewski opiera się na kiju i idzie szukać jedzenia. Podkrada gdzieś ziemniaki, kilka marchewek i stary czajnik z odrobiną wody. Z powyższych produktów Leszek Prymowicz przyrządza zupę. Kuśtykają, bo każdy z nich zwichnął nogę, skacząc z więziennego muru.
Reklama.
Za dnia ukrywają się. Po zmroku idą na północ. Omijają miasta i wsie. Nikt o nich nie słyszy, nikt ich nie widzi. Tylko raz, za Gostyniem, proszą o jedzenie. Gospodyni nie mówi słowa, ale karmi ich do syta. Proponuje nocleg, a na drogę daje tłuszcz do smarowania skręconych nóg. Omijają mosty, bo stoją na nich milicjanci. Rzeki pokonują w bród. Poznań mijają nocą wschodnimi dzielnicami.
Prymowicz ma 28 lat, lekko zadarty nos, pieprzyk pod lewym kącikiem ust, przenikliwy wzrok, zawadiacki uśmiech i opinię dobrego elektrotechnika. Wsadzili go na piętnaście lat za napady z bronią w ręku, zostało mu jeszcze dwanaście.
Labryszewski jest nieco starszy, o wiele mniej lotny, z krótko przystrzyżonym wąsikiem. Wiadomo o nim mniej, bo w więzieniu zachowało się tylko jego zdjęcie, a zaginęły wszystkie akta. Pierwszy to typ przywódcy, drugi jest w stanie podporządkować się współwięźniowi, byle tylko znaleźć się na wolności.
Są pierwsze dni lipca 1961 roku. Dwa lata później, dokładnie 52 lata temu, zamkną słynne więzienie Alcatraz, między innymi z powodu błędów konstrukcyjnych, które umożliwiały więźniom wydostanie się na wolność. 12 lat później, 42 lata temu, nakręcą film „Papillon”, którego główny bohater usiłuje uciec z kolonii karnej w Gujanie Francuskiej, słynnej głównie z tego, że uciec z niej się nie da.
Mission: impossible
Nikomu przed Prymowiczem i Labryszewskim, ani nikomu po nich, nie uda się uciec z więzienia w Rawiczu. Chociaż faktem jest, że od 1945 roku, kiedy zakładem administrowały Radziecka Wojenna Komenda Miasta i NKWD, według oficjalnych statystyk czmychnęło z niego trzydziestu dwóch więźniów. Kapitan Piotr Bruder, więzienny archiwista, pokazuje listy uciekinierów. Są tam głównie niemieckie nazwiska. Kilku Polaków, jakiś Rosjanin. Najmłodszy miał dwadzieścia pięć, najstarszy – czterdzieści pięć lat.
Ale tamte ucieczki się nie liczą. Więźniowie przeważnie wymykali się z pawilonu pilnowanego przez Rosjan, a o rozpasaniu i pijaństwie jednostek tyłowych Armii Czerwonej w tych czasach krążyły legendy. Więźniowie w Rawiczu równie dobrze mogliby być niepilnowani. Z kolei po 1946 roku osadzeni w Rawiczu Niemcy uciekali z miejsc pracy wyznaczonych im poza murami więzienia. Jednak nie przejmowano się tym, straż więzienna była wyjątkowo niezdyscyplinowana. Uciekali nawet strażnicy.
Ubek
Wysoki, czarnowłosy, przystojny, elegancki, inteligentny. Gdy wysyłał dzieci po papierosy, nie chciał reszty. Chodził na zabawy, ale nie wdawał się w bójki. Tak Leszka Prymowicza zapamiętały kobiety w okolicy Skoczowa.
Janina Duszyńska: – Mieszkaliśmy w Żyrardowie. Nasze matki były serdecznymi koleżankami. Nie wiem z jakiego powodu, ale jego rodziców przed wojną wsadzili do więzienia. Leszek z siostrą Stasią byli u nas do wybuchu wojny. A w 1940 roku Niemcy wywieźli nas wszystkich na Pomorze.
Ingrid Kubicka, z pochodzenia Niemka: – Był jedynym polskim dzieckiem w majątku. Nie chodził do szkoły, pracował. Rozrabiał. Zaczepiał dziewczyny. Nie pozwalał nam przejść, kiedy spieszyłyśmy się na lekcje. Ale był lubiany.
Teofila Czarkowska: – To był mądry facet.
Duszyńska: – Póki się nie ożenił, wszyscy mieli nas za parę.
Mówią, że żonę Halinę przywiózł z wesela przyjaciela. Ładną. Byli dobraną parą. Gdyby nie wojsko i rodzice, zostaliby razem. Synowa zamieszkała z teściami, kiedy Prymowicza wzięli do wojska. Nie spodobała się im. Szybko odesłali ją tam, skąd przyjechała, czyli pod Kraków.
Duszyńska: – Leszek mówił potem, żebym czekała, aż wróci z wojska, to się pobierzemy. A ja na to: Ty się z kim innym ożeniłeś, a ja nie mogę? Nie chciałam mieć z nim więcej do czynienia.
Prymowicz trafił do UB. Był funkcjonariuszem w Koszalinie, ale w 1958 roku, krótko po przeniesieniu do SB, stracił pracę. We wsi podejrzewają, że to popchnęło go na złą drogę. Inni dodają, że pomogło mu w tym dwóch kolegów. Wspominają, że napadał razem z nimi z bronią z ręku. Lufę do starego pistoletu dorobił mu kowal. Prymowicz obrabował sklep w Lejkowie. A potem własną ciotkę, która miała młyn w okolicy. Milicjanci dopadli go na stacji w Dygowie.
Plan
W mamrze siedzi od trzech lat. W celi doskwiera mu samotność, dlatego prosi o współwięźnia. W maju Prymowicz zostaje przydzielony do celi Labryszewskiego. W czerwcu postanawia: muszę uciec. Odtąd uważnie obserwuje wartowników. Sprawdza ich czujność i zauważa, że w czasie służby czytają książki, znikają na dłuższe chwile, a nawet śpią (zmiana na warcie trwa w tamtych czasach aż dwanaście godzin).
Prymowicz opracowuje kilka planów. Najbardziej realny to ucieczka w nocy. Poczeka na deszcz, bo ten zagłuszy przecinanie pręta w kracie okna. Wyskoczy. Za plecami wartownika przebiegnie do pobliskiego rowu. Szybę okna magazynu mundurowego posmaruje farbą. Przylepi do niej płótno i bezszelestnie wypchnie szybę. Wejdzie na dach budynku. Przedostanie się do kuchni i po sforsowaniu krat wyskoczy prosto na ulicę.
Drugi: ucieknie podczas pracy na drugiej zmianie (do godziny dwudziestej trzeciej), wykorzysta niefrasobliwość pracowników składu węglowego – ukryje się w węglu i zrobi podkop.
Trzeci: skorzysta z możliwości okazjonalnej pracy w warsztacie samochodowym (który jest oddzielony od wolności tylko jednym murem) i wtedy czmychnie .
Czwarty: ucieknie przez halę magazynową.
Piąty, najbardziej karkołomny: podczas pobytu w parku samochodowym ukryje się w bagażniku warszawy naczelnika więzienia. To jedno z nielicznych aut na terenie zakładu. Gdy odkryją zniknięcie więźnia, użyją samochodu do pościgu. Zbiega w bagażniku wywiozą poza mury. Tylko że Prymowicz nie wie, jak potem wydostać się z bagażnika.
Labryszewski wnikliwie obserwuje współwięźnia, wypytuje go. Prymowicz niechętnie wtajemnicza go w plan. Nie ufa mu, zwodzi. Zamiast opowiadać o wolności, snuje plany na przyszłość za kratami. Chwali się, że wkrótce zostanie więziennym elektrykiem. Udaje, że ucieczka go już nie interesuje.
Ale Labryszewski wie swoje. Od rozmowy z Prymowiczem codziennie nosi ze sobą sól, pajdę chleba, igłę i nici. Niezbędnik w razie nagłej ucieczki.
Decyzja
W sobotę, 1 lipca 1961 roku, o wpół do dwunastej Prymowicz idzie z własnoręcznie zrobionym brzęczykiem do napowietrzania akwarium przez długi więzienny dziedziniec. Za sobą i po prawej stronie ma budynki. Na lewo mur. Na wprost szopę i magazyn. Ekscytuje się awansem na elektryka, w więzieniu jest nim od dzisiaj. W tej chwili nie myśli o ucieczce. Dobrze wie, że mogłaby ona się udać kiedykolwiek, ale na pewno nie w sobotę. W sobotę praca kończy się o godzinie dwunastej, a nie – jak co dzień – o piętnastej. I zaraz potem jest obiad. A nieobecność więźniów na posiłku szybko zostanie odkryta.
Kątem oka widzi Labryszewskiego, który przed halą magazynową pomaga przy budowie podjazdu dla aut. I daje Prymowiczowi znaki. Wskazuje pobliską szopę i wieżyczkę. Prymowicz odczytuje zamiary współwięźnia, odnosi brzęczyk i prosi oddziałowego o zgodę na wyjście na dziedziniec. Chce pospacerować w słońcu. Oddziałowy zgadza się.
Po pół wieku kapitan Piotr Bruder przekonuje, że taka ucieczka była wówczas możliwa. – Nastała odwilż. Władza ludowa folgowała obywatelom. Szczególne rozprężenie było widać w więzieniach, gdzie odchodzono od restrykcyjnego traktowania. Nie wszystkie posterunki obstawiano – tłumaczy. Reszty dowiadujemy się z akt sprawy, zeznań Prymowicza i zdjęć z wizji lokalnej, które do dziś zachowały się w więziennym archiwum.
Drabina
Pierwszy w hali, pomiędzy deskami, ukrywa się Labryszewski. Prymowicz wchodzi chwilę później. Jest skołowany. To nie ten czas i nie to miejsce. Nie dzisiaj miał uciekać. Nie w sobotę.
Wtedy zauważają drabinę. Jest wysoka, bardzo zużyta i nie wiadomo, dlaczego stoi pomiędzy deskami. Za rogiem strażnik ustawia więźniów w czwórki. Za chwilę odmaszerują na obiad.
Uciekinierzy idą z drabiną bliżej kuchni, gdzie wieżyczka wartownicza nie jest obsadzona. Usunięto ją z planu ochrony jakiś czas temu (po ucieczce wrócą na nią wartownicy i do dziś jest pilnie strzeżona).
Prymowicz odgina druty na szczycie muru. Dziś nie udałoby mu się to. Bo izraelskie druty ostrzowe concertina są nie do sforsowania: tną rękę jak brzytwa. Ale druty z lat sześćdziesiątych odginają się jak plastelina.
Więźniowie skaczą z muru, obaj niefartownie – każdy ma skręconą nogę. Uciekinierzy są obserwowani przez mieszkańców, którzy wyglądają przez okna. Ślepą uliczkę, która jest jeszcze na terenie więzienia, otaczają mury i kamienice. Nikt nie krzyczy na alarm. Prymowiczowi i Labryszewskiemu pozostał do sforsowania niewielki płot. W samo południe w więziennych drelichach kuśtykają na wolność.
Ucieczka
Idą przez miasto. Prymowicz wije się z bólu. Siada na jednej z ławek, ludzie patrzą na niego z zainteresowaniem. Z trudem dociera do parku, resztę drogi pokonuje na kolanach, aż do nieczynnej strzelnicy. Za nim Labryszewski. Przechodzą przez mur. Prymowicz kładzie się w rowie przeznaczonym na tarczę. Labryszewski ukrywa się w krzakach.
Dopiero po zmierzchu wychodzą z ukrycia. Prymowicz zezna potem, że powiedział do Labryszewskiego: – Przyjacielu drogi, pozostaliśmy jak bezpańskie psy w opłakanym stanie i radzić musimy sobie zgodnie z przydzielonym nam losem.
Idą dalej. Piątej nocy w oddali widzą jeszcze Rawicz. Czołgają się. Za Poznaniem nadrabiają drogi, żeby nie przechodzić przez Piłę. Rozdzielają się w lesie koło Szczecinka. Prymowicz nigdy więcej nie usłyszy o Labryszewskim.
– Zwykle bywa – zezna potem Prymowicz – że ludzie mi podobni trzymają się z daleka rodzinnych stron, dlatego uważałem za miejsce najbezpieczniejsze dom moich rodziców, w czym się nie pomyliłem, jak później się okazało.
Do domu w Skoczowie pod Koszalinem dociera w pierwszych dniach sierpnia, ponad miesiąc od ucieczki. Do października leczy nogi. Ukrywa się przed kolejnymi obławami milicji. Idzie do Kołobrzegu. Myśli o przedostaniu się do Niemiec. Do 1958 roku był pracownikiem Urzędu Bezpieczeństwa w Koszalinie. Chce wykorzystać dawne znajomości. Kilku kolegów obiecuje mu pomoc.
Powrót
Do Niemiec w końcu nie ucieka. Powie później w zeznaniach:
– Wziąłem pod uwagę to, że mam dzieci, którym bezwzględnie muszę zabezpieczyć przyszłe życie, oraz posiadam rodziców w wieku ponad sześćdziesięciu lat, przebywających obecnie na gospodarstwie rolnym w stanie beznadziejnym, są chorzy, już prawie niezdolni do pracy.
Ojciec Prymowicza zginął na początku wojny. Matka ponownie wyszła za mąż, za Franciszka Pycinowskiego. Prymowicz mówił do niego „tato”. On pisał do więzienia: „Kochany synu”.
Zanim Prymowicz odda się w ręce milicji, śle pisma do Komitetu Centralnego PZPR w Warszawie, Prokuratury Generalnej i Mariana Rybickiego, ministra sprawiedliwości. Prosi o zawieszenie kary. Albo „rozdzielenie na raty”. Tłumaczy, że jest jedyną podporą rodziców. Czeka na odpowiedź. Ma kryjówkę pod łóżkiem na piętrze.
Zamiast odpowiedzi dwa tygodnie później, o piątej rano do Skoczowa przyjeżdżają milicjanci i żołnierze straży pogranicza. Uciekinier ukrywa się. Szukają go przez cały dzień, ale nie znajdują. Przez kolejnych kilkanaście dni pod domem stoją milicjanci. Kolejne duże przeszukanie robią po tygodniu, w nocy. Znowu bezskutecznie.
Piotr Kubicki ze Skoczowa, mąż Ingrid, której w młodości dokuczał Prymowicz, widzi go raz w lesie. Nie rozmawiają. Prymowicz nigdy nie powie tego w zeznaniach, ale mieszkańcy okolic szepczą, że jego siostra mieszka w Warszawie. Jest żoną ważnego funkcjonariusza SB, a szwagier nalega, by oddał się milicji.
Siódmego grudnia idzie na pocztę. Zamawia połączenie z Komendą Wojewódzką w Koszalinie. Prosi o rozmowę z kapitanem Bednarczukiem. Przed piętnastą przyjeżdżają z Koszalina samochodem osobowym. Eleganccy, po cywilnemu. Wśród nich Bednarczuk. Prymowicz schodzi przed dom, oddaje broń, wsiada do auta. Tydzień później strażnicy więzienia w Rawiczu odbierają go na stacji kolejowej w Koszalinie. Zakładają kajdanki. Przesiadają się w Poznaniu, gdzie czeka na nich naczelnik kryminału. Prymowicz jest coraz bardziej zdenerwowany.
Strach
Boi się odwetu strażników. Powie później:
– Funkcjonariusze ci, którym sprawiłem wielką niewybaczalną krzywdę, odnoszą się do mnie nadspodziewanie po prostu po ojcowsku i przyznam się, że milczenie ludzi tych, których skrzywdziłem, działa na mnie bardziej dotkliwie aniżeliby mnie bito. Po prostu wstyd mi spojrzeć im w oczy.
Zapewnia, że jego noga nigdy „nie przekroczy muru więziennego w drodze nielegalnej”. Legalnie kryminał opuszcza dopiero 5 maja 1974 roku. Dokładnie dwa miesiące później polscy piłkarze zdobędą medal na mistrzostwach świata w RFN. Ale on nie przepada za futbolem. Nie będzie miał nawet telewizora.
Pracuje tu i tam. W końcu zatrzymuje się nieopodal Skoczowa, we Wrzosowie. To wieś w gminie Dygowo, dziesięć kilometrów od Karlina, dwa kilometry od rzeki Parsęty. Kupuje kawałek działki, stawia na niej budkę z płyty pilśniowej. Naprawia sprzęt elektryczny.
- Lepszego fachowca tu nie było. Miał smykałkę – powie po latach jego znajomy Sylwester Wojciechowski, mieszkaniec Wrzosowa, który bywał u niego w budce z płyty.
- Za naprawę nie chciał pieniędzy. Prosił o herbatę w czasach, kiedy nie było jej w sklepach. Do szklanki wsypywał całą torebkę. I taką esencję pił przez cały dzień – opowiada mieszkanka wsi.
Roboty miał od cholery. Ludzie znosili silniki, urządzenia, szopka wciąż była zagracona. Za dużo nie gadał. Wypił jak każdy. Lubił pośpiewać do wódki i gitary. Nie przywiązywał wagi do pieniędzy. Nie miał samochodu, ani telewizora, ale za to miał radyjko. Na święta chodził do znajomego, który potem wyprowadził się do Stanów. Rzadko wychodził z domu. Pracował po nocach.
Nieliczni ludzie we wsi pamiętają Prymowicza, tylko ci najstarsi. O jego dzieciach i byłych kobietach każdy wie coś innego, ale nic pewnego. Że jedna mieszka gdzieś pod Krakowem, a druga w pobliskim Karlinie. Jedni mówią, że syn był jeden, inni że dwóch, ktoś, że była też córka. Ale nikt ich nie widział, nikt o nich nie słyszał, nie wiedzą jakie są ich imiona ani nazwiska. Tylko w jednym z listów z więzienia Prymowicz prosi rodziców: „gdybyście mieli jakąkolwiek możliwość spotkania się z Haliną, szepnijcie jej słówko, by przesłała mi zdjęcie Mareczka”.
Wypytuję w Skoczowie i we Wrzosowie, wypytuję w okolicy. Nikt nie pamięta, co stało się z jego matką i ojczymem. Nikt więcej nie widział jego siostry Stasi. Nikt też nie zna kobiet, ani dzieci Prymowicza. Znajduję w Polsce kilkanaście osób o nazwisku Prymowicz (głównie w Poznaniu) – żadna nie przyznaje się do pokrewieństwa ani znajomości z Leszkiem. W jego stronach mówią, że był samotnikiem, że trochę stetryczał po tym więzieniu, że kontakt z krewnymi urwał mu się chyba na dobre. Nikt z rodziny nie zjawił się też na jego pogrzebie.
Kiedy zmarł w 1995 roku, niewielu się tym przejęło. Większość miała go za dziwaka. Mało brakowało, nie miałby nawet pomnika na grobie. Sylwester Wojciechowski postawił mu stary, rozebrany właśnie po kimś, za kogo już nie płacili. Na ostatnie święto zmarłych zaniósł mu znicze i chryzantemy. Bo dobry był chłop. Dusza człowiek.