Toporne, brązowe buty "robola" to najmodniejsze obuwie na jesień. Chcą nosić je wszyscy, chociaż nie wyglądają zbyt pięknie. Ale co z tego? Moda na Timberlandy to najlepsze, co może nas spotkać w chłodne miesiące!
Pamiętam, jak w nastoletnich czasach przeżywałam swój okres buntu. Nosiłam czarne ubrania, eksperymentowałam z ciemną kredką do oczu i fryzurami oraz - co chyba powinno być oczywistością - moim jesienno-zimowo-wczesnowiosennym obuwiem były glany. Przy tym wszystkim chciałam być oryginalna, więc wybrałam jasne, beżowe i powtykałam w nie kolorowe sznurówki. Zasuwałam tak do szkoły uparcie i chociaż trochę ważyły, cieszyłam się, że nie tylko podobają mi się wizualnie, lecz także bez problemu przemierzam wszystkie śniegi. Tak było do czasu, aż któryś z chłopaków z klasy przy mnie i paru innych koleżankach - nie wiedząc zupełnie do kogo te buty należą - wyjął z szafki w szatni moje glany i pokazując je wszystkim powiedział: "O Boże, jakie okropne. Jak można chodzić w czymś takim?". To chyba był mój ostatni dzień w glanach w gimnazjum.
I chociaż teraz wiem, że nie ma sensu przejmować się zdaniem innych dotyczącym wyglądu, bo w końcu każdemu podoba się co innego, to jednak wtedy była to dla mnie istna tragedia i towarzyski strzał w kolano. W te wakacje jednak nosiłam dumnie Birkenstocki, mimo usilnych próśb moich znajomych, abym w końcu te buty zdjęła. I nie dlatego, że jestem ofiarą mody, ale po to, aby moim stopom było wygodnie. A że przy okazji okrzyknięto je najmodniejszym obuwiem lata, to sprawiło tylko, że nabrałam odwagi i czułam się w nich jak Kate Moss.
Bo kiedy moda łączy się z wygodą, nie można odmówić produktowi sukcesu. Nawet, jeśli na początku się przed nim wzbraniamy. Wiedzą to też gwiazdy, które już od jakiegoś czasu dają się fotografować w Timberlandach właśnie, czyli musztardowych koszmarkach. Jest Cara Delevingne, Rihanna i Kloe Kardashian, Kanye West i Jay-Z. Noszą też blogerki i inne fajne dziewczyny oraz stylowe dzieciaki z Instagrama. I to nie tylko w klasycznym kolorze.
Danielle Prescod nazwała je wręcz nowymi Birkenstockami. Są brzydkie, że aż w tej brzydocie ciekawe. No i przede wszystkim wygodne. Przemierzanie kałuż albo roztopionego śniegu w pięknych szpilkach? Dziękuję, postoję. Dlatego cieszę się z prognozowanej jeszcze większej popularności tych butów. Chociaż koszmarnych - koszmarnie wygodnych. Swoje pierwsze "timbsy" nabyłam w tamtym roku, jako że nie cierpię długich kozaków. A chodzenie cały czas w krótkich butach też nie jest dobrym pomysłem - nikt przecież nie lubi dostającego się do nogawek śniegu i przemokniętych skarpet. Więc hej, dzięki matce modzie za trapery!
Timberlandy to jednak nie jest nowy wynalazek. Wszystko zaczęło się na początku lat 70., gdy szewc Swartz zauważył, że amerykańskim robotnikom przydałoby się trwałe, skórzane obuwie do pracy, które w środku byłoby suche, nawet gdy na zewnątrz jest morko. Wykonał więc buty w kolorze pszenicy, które stały się niesamowicie popularne. I w ciągu tych czterdziestu lat - jak sądzą niektórzy - stały się prawie tak kultowe jak trampki Converse.
Elgar Johnson z iD podkreśla też, że Timberlandy są niezwykle wszechstronne i mogą być noszone praktycznie przez każdego. Nie wiążą cię z jakąś subkulturą, nie są oddane jednemu gatunkowi, a jednocześnie są niesamowicie wyraźne. Może to właśnie klucz do ich sukcesu.