Co się czuje mając serce w dłoni? Fragment wywiadu z profesorem Zbigniewem Religą
Jan Osiecki
10 października 2014, 16:08·7 minut czytania
Publikacja artykułu: 10 października 2014, 16:08
Do kin wchodzi film "Bogowie" o pierwszym polskim przeszczepie serca i przełomowym momencie kariery jednego z najwybitniejszych polskich lekarzy. Tomasz Kot gra Zbigniewa Religę. Ważnym materiałem przy powstaniu filmu była książka dziennikarza Jana Osieckiego pod tytułem "Człowiek z sercem w dłoni". Publikujemy fragment tego wywiadu- rzeki.
Reklama.
Jan Osiecki: Co się czuje, mając ludzkie serce w ręku?
[Profesor długo się zastanawia]. Chłód! To serce jest zimne, bo podczas przygotowania do przeszczepu zostaje schłodzone do temperatury czterech – ośmiu stopni Celsjusza. Po prostu to jest kawałek mięsa. To, co najpiękniejsze, zaczyna się dziać później, gdy puści się krew.
To znaczy?
Ono zaczyna bić. Dla mnie to cud natury, kiedy serce w pustej klatce piersiowej zaczyna bić i utrzymywać krążenie.
Co jest pana największym osiągnięciem?
Ludzie łączą moje nazwisko z pierwszą transplantacją serca w Polsce. Ale wiem, że gdybym ja nie spróbował, to może cztery, a może pięć lat później inni zrobiliby tę operację. Jestem natomiast przekonany, że nikt nie zająłby się tworzeniem polskiego sztucznego serca. Gdybym nie walczył o stworzenie tego urządzenia, dziś kilkaset osób już by nie żyło, bo nie byłoby sztucznych komór, które uratowały im życie i zdrowie.
A trzeba było walczyć?
Tak, i to ze środowiskiem medycznym.
Dlaczego? Chodziło o pieniądze?
Nie tylko. Część osób uważała, że jestem idiotą, bo rzucam się na rzecz, która ich zdaniem była niewykonalna w polskich warunkach. Ale powtarzam, warto było o to walczyć. Warto było pokonywać te trudności techniczne.
W moim życiu jest tak, że na początku spotyka mnie sporo porażek i wszystko wygląda na to, że działanie skończy się spektakularną katastrofą. Jednak z biegiem czasu przychodzą sukcesy.
Ale gdyby nie przeszczep serca, nigdy nie zdobyłbym takiej pozycji, aby zebrać ludzi i fundusze potrzebne na budowę sztucznych komór i sztucznego serca.
Zacznijmy jednak od początku. O jakiej pracy marzył pan w młodości?
W szkole średniej myślałem o studiowaniu filozofii. Zastanawiałem się także nad dziennikarstwem. Takie plany snułem w dziesiątej albo jedenastej klasie.
To dlaczego został pan lekarzem?
Moi rodzice patrzyli na życie dosyć praktycznie. Wydaje mi się, że ich zdaniem zawód filozofa nie był zbyt użyteczny i nie rokował nadziei na karierę. Uznali natomiast, że profesja, w której zawsze można znaleźć pracę, to medycyna. Poza tym w owym czasie lekarz cieszył się ogromnym szacunkiem i uznaniem społecznym. W klasie maturalnej, po wielu rozmowach, przekonali mnie do zdawania na medycynę. Myślę, że uległem, bo nie byłem w stu procentach przekonany do filozofii.
A do medycyny?
Chyba też nie. Na pewno nie wierzyłem, że dostanę się na akademię medyczną. Było wielu chętnych. Nie wiem, jak to się stało, pewnie dużo w tym przypadku czy, jak kto woli, szczęścia, ale udało mi się zdać za pierwszym razem.
Chirurgia była pana świadomym wyborem czy znowu dziełem przypadku?
Zdecydowanie to drugie. W trakcie pierwszych dwóch lat studiów uczyliśmy się przedmiotów ogólnych, to znaczy biologii, chemii… Na początku byłem pewien tylko jednego: że na pewno nie będę chirurgiem. Wtedy ta praca kojarzyła mi się ze strasznie nudnym rzemiosłem. Po prostu trzeba coś wyciąć, dociąć, ale nie ma w tym żadnego wyzwania, powiedziałbym, intelektualnego.
Co zmieniło pańskie nastawienie?
Na trzecim roku rozpoczęliśmy zajęcia kliniczne. Zafascynowałem się interną. Tym ogromem wiedzy i intuicji, które są potrzebne, by bardzo szybko zdiagnozować pacjenta. Diagnostyka jest teraz zupełnie inna – wtedy lekarz musiał przede wszystkim umieć biegle posługiwać się stetoskopem oraz właściwie rozmawiać z chorym. W ten sposób stawiał diagnozę. Dodatkowe badania były niesłychanie prymitywne: ot, pobranie i analiza krwi, rentgen, i nic więcej. Trafne odgadnięcie, co dolega pacjentowi, jawiło się wówczas jako wspaniała, niemal magiczna sztuka. Sądziłem, że tym właśnie będę się zajmował. Ale mój kolega z roku Wiesiek Kilian chodził jako wolontariusz na ostry dyżur do III Kliniki Akademii Medycznej w Warszawie. W końcu zaproponował, żebym wybrał się tam z nim.
I to zaproszenie stało się początkiem przygody z chirurgią?
Przyszedłem kiedyś po południu. Zacząłem obserwować, co się dzieje. Spędziłem na oddziale całą noc. I od razu zafascynowałem się pracą chirurga.
Co w niej było tak pociągającego?
Do kliniki trafiali ludzie z wypadków. Chirurdzy operowali nieraz przez całą noc. To wyglądało niesłychanie romantycznie.
Romantycznie?
Tak. Pogotowie przywoziło pacjenta, który umierał, ale chirurdzy – dzięki szybkim decyzjom i niesamowitym umiejętnościom – dawali mu szansę na dalsze życie. To było naprawdę oszałamiające. Wtedy zakochałem się w chirurgii. Zacząłem chodzić na wszystkie dyżury w tej klinice. Gdyby nie ta pierwsza noc, pewnie nigdy nie zostałbym chirurgiem.
Jak długo [po powrocie ze stażu w USA] czekał pan na swoją pierwszą operację transplantacji serca?
Wówczas w polskiej medycynie obowiązywał tak zwany system niemiecki, to znaczy szef kliniki był niczym bóg, który decydował o wszystkim. Absolutnie nikt nie miał prawa kwestionować jego decyzji. Nie było nawet możliwości dyskusji na temat wydanego polecenia. W Stanach wyglądało to zupełnie inaczej. A ja przyzwyczaiłem się już do standardów amerykańskich. Nie odpowiadał mi stary styl pracy. W 1980 albo 1981 roku poszedłem do szefa i powiedziałem, że istnieje na świecie nowy lek, który rozwiązuje problemy immunologiczne przy przeszczepach. I że skoro jest taki środek, musimy też zacząć prowadzić przeszczepy. Zapewniłem, że jestem przygotowany do transplantacji i umiem ją przeprowadzić.
A szef co na to?
Usłyszałem: „Zbyszek, oczywiście, będziesz to robił, ale tylko w dwóch przypadkach – jak ja przejdę na emeryturę albo umrę”. I w tym momencie zamknęła się możliwość wykonywania takich operacji.
Czemu?
Profesor Sitkowski był przeciwnikiem transplantacji. Uznał, że pobieranie bijącego serca do przeszczepu jest nieetyczne. Ale to nie był jedyny powód mojego odejścia – to pewnie bym jeszcze przeżył. Wtedy byłem już jednak docentem i nie odpowiadał mi ten sposób prowadzenia kliniki, czyli przeniesienie pełnej odpowiedzialności z asystentów na ordynatora. Coraz częściej między mną a moim szefem pojawiały się różnice zdań.
Był sens czekać na jego emeryturę?
A skąd! W najlepszym wypadku musiałbym czekać ponad dekadę.
I wtedy przyszła propozycja ze Śląska?
Stwierdziłem, że nie mogę i nie wypada mi walczyć ze swoim przełożonym. (…)
Jak wyglądało przygotowanie do pierwszej transplantacji?
Tak naprawdę pierwszą transplantację serca w Polsce wykonał profesor Jan Moll w 1969 roku. Zabieg jednak się nie udał. Chory zmarł na stole. My, w 1985 roku w Zabrzu, rozpoczynaliśmy przygotowania po raz drugi, praktycznie od podstaw. Przyznam, że mniej bałem się samego zabiegu niż odbioru społecznego naszych działań. Nikt z nas nie umiał przewidzieć wyniku operacji, za to doskonale pamiętaliśmy niemal histeryczne reakcje mediów po tym pierwszym nieudanym przeszczepie. I baliśmy się, że wydarzy się coś podobnego, jeśli nam się nie uda.
Przygotowania trwały dość długo, ponieważ było mnóstwo kłopotów. Na czele z tym, że jedyną osobą w klinice wykwalifikowaną do wykonania tej operacji byłem ja. Żaden z kolegów nie miał odpowiedniej wiedzy ani doświadczenia. Dla dziewięćdziesięciu pięciu procent zespołu kardiochirurgia była czymś zupełnie nowym.
Do przeszczepu jednak doszło…
Tylko i wyłącznie dzięki moim kolegom ze Szpitala Wolskiego w Warszawie.
Oni wiedzieli, co planuję, wspomniałem im, że poszukujemy dawcy. Największy problem stwarzało właśnie znalezienie dawcy z bijącym sercem. Kłopot był nie tyle techniczny – bo zmarły z pracującym sercem nie jest rzadkością – ile, jak już wspomniałem, etyczny. Akurat mieli kogoś takiego u siebie na oddziale. Trzeba było jednak podjąć decyzję, czy pacjent naprawdę może być dawcą. Lekarze z tamtego szpitala nie chcieli go zgłosić oficjalnie.
Natychmiast pojechałem do Warszawy. Wykonałem tej osobie badania i stwierdziliśmy wspólnie z kolegami brak przepływu krwi przez mózg. To jednoznacznie dowodziło, że mózg nie żyje, więc i pacjent nie żyje. Trzeba było jeszcze zebrać komisję. A lekarze byli bardzo niechętni. Po prostu się obawiali tego, jak społeczeństwo i inni lekarze ocenią ich decyzję. Mimo że stan, w jakim był dawca, nie pozostawiał lekarzom żadnych wątpliwości, długo czekaliśmy, żeby zdobyć zgodę komisji na pobranie organów. W końcu jednak wydała orzeczenie o śmierci.
Kim był dawca?
Młody chłopak, miał około dwudziestu lat. Zginął w wypadku samochodowym.
Nie bał się pan rozmowy z jego rodziną?
Nie. Choć bardzo smutny był fakt, że trzeba rozwiać nadzieje matki, która wierzyła, że syn wyzdrowieje. Prawda o jego stanie była dla niej szokiem. To była ciężka rozmowa, ale wiele mnie nauczyła. Kobieta w końcu zaakceptowała bolesną prawdę i stwierdziła, że skoro jej dziecko nie żyje, to niech jego serce uratuje kogoś innego. Ta decyzja zapadła przez łzy. Była smutna i dramatyczna, ale jednocześnie naprawdę słuszna. Wzbudziła we mnie optymizm i wiarę w człowieka. (…) Sama operacja trwała pięć godzin. Nie miałem z nią większych kłopotów.
Dziś byłaby wykonana szybciej?
Nie, pięć godzin to dobry czas [uśmiecha się].
Nie bał się pan?
Uważałem, że jestem dobrze przygotowany do tego zabiegu, choć nigdy wcześniej nawet nie widziałem transplantacji serca. Ale wielu chirurgów tak zaczynało. I mimo że wcześniej nie uczestniczyli w takich operacjach, z powodzeniem je potem przeprowadzali. Można powiedzieć, że to, co zrobiłem w Zabrzu, było autorskim wykonaniem transplantacji.
W Stanach nie uczestniczył pan w transplantacji serca?! Przecież pracował pan z profesorem Kantrowitzem, który jako drugi człowiek na świecie dokonał przeszczepu!
Nie widziałem takiej operacji, bo w czasie kiedy byłem na rezydenturze w Detroit, Kantrowitz przestał już zajmować się transplantacjami serca. Zaczął pracować nad mechanicznym wspomaganiem krążenia. I w tych badaniach brałem czynny udział.
I naprawdę nie bał się pan, zaczynając operację przeszczepu serca?!
Byłem świetnie przygotowany, ponieważ trenowałem na zwłokach. A samą operację robiłem zgodnie z zasadami, które były opisane w przeczytanych przeze mnie książkach. Naprawdę wydaje mi się, że byłem dobrze przygotowany do tego zabiegu.
Ile takich „treningowych” transplantacji przeprowadził pan przed tą pierwszą prawdziwą?
Nie pamiętam. Ćwiczyłem dopóty, dopóki nie byłem pewien, że wszystko robię prawidłowo.