Wybory samorządowe już 16 listopada, a czas składania list poparcia dla kandydatów powoli dobiega końca (w przypadku kandydatów na radnych już minął). Dlatego coraz częściej członkowie komisji wyborczych, którzy weryfikują listy, odnajdują na nich sfałszowane podpisy. Eksperci przekonują, że do fałszerstw dochodzi ponieważ Polacy niechętnie składają swoje podpisy i komitety mają problem zebraniem wystarczającej ich liczby.
W Warszawie na listę poparcia kandydatów SLD-Lewicy Razem miał wesprzeć Arkadiusz Święszkowski, członek komisji wyborczej w dzielnicy Ursynów z ramienia... PiS. Sam zainteresowany temu zaprzecza, ale zapowiada, że nie będzie zawiadamiał o tym prokuratury.
"Rzeczpospolita" podaje więcej takich przykładów z całego kraju. Na ogół jednak kilka podejrzanych podpisów nie wyklucza komitetu z udziału w wyborach, ponieważ zazwyczaj zbierają one większą liczbę podpisów niż wymagają tego przepisy.
Wyjątkiem jest komitet Twojego Ruchu w Szczecinie, gdzie urzędnicy zakwestionowali kilkadziesiąt podpisów. Okazało się, że poparcia miały mu udzielić osoby zmarłe oraz takie, które zmieniły miejsce zamieszkania lub nie figurują w rejestrze wyborców.
W opinii specjalistów zbieranie podpisów nie jest łatwą sztuką, ponieważ Polacy się do tego nie garną. – A osoby, które się tego podejmują, wypisują sobie dane z różnych miejsc, kradną je albo wykorzystują stare z poprzednich wyborów, i nie biorą pod uwagę, że w międzyczasie ktoś mógł umrzeć czy się wyprowadzić – tłumaczy socjolog Jarosław Flis.
Z kolei dr hab. Rafał Chwedoruk, politolog z Uniwersytetu Warszawskiego przekonuje, że "można próbować odstąpić od zbierania podpisów na najniższym poziomie albo zmniejszyć ich liczbę". – Trzeba uczyć Polaków, że podpisanie się na takiej liście nie oznacza oddania głosu na dany komitet – dodaje.