Przez 26 lat był redaktorem naczelnym „The Washington Post” - początkowo tylko regionalnego dziennika, który przekształcił w medium opiniotwórcze o globalnym zasięgu. To on wydał zgodę na publikowanie artykułów Boba Woodwarda i Carla Bernsteina o aferze „Watergate”. To on naciskał na publikację tajnych akt Pentagonu, które pokazywały, do tamtej pory ukrywaną, prawdę o wojnie w Wietnamie. Był sąsiadem i przyjacielem Johna F. Kennedy’ego. Przede wszystkim jednak, był wzorem dla wielu pokoleń dziennikarzy.
Twardziel
Ben Bradlee pochodził z rodziny z tradycjami. Od pokoleń Bradlee’owie należeli do waszyngtońskiej elity. Ojciec późniejszego naczelnego „The Washington Post” był finansistą, zatem dzieciństwo dziennikarza upływało w dostatku. Wszystko zmienił jednak wielki kryzys gospodarczy lat 30. XX w. i kiedyś zasobna rodzina mocno zubożała. Zachowała jednak swoje kontakty.
To dzięki nim Bradlee trafił na Harvard - ani jego rodziców, ani jego samego nie było stać na czesne, ale przyjaciele rodziny pomogli młodemu Benowi w finansowaniu studiów. Zaraz po studiach Bradlee trafił do marynarki wojennej. Był 1942 rok i Stany Zjednoczone znajdowały się w stanie wojny z Japonią i Niemcami.
Bradlee mógł jednak nie tylko na wojnę, w której wziął udział w 10 bitwach morskich, nie wyruszyć. W połowie lat 30., gdy był jeszcze nastolatkiem, zachorował na polio. Doznał paraliżu, ale swoją wytężoną pracą podczas rehabilitacji udało się mu przezwyciężyć chorobę, która posadziła na wózku chociażby Franklina D. Roosevelta i zabiła wówczas wielu młodych ludzi.
Reporter
Po powrocie z frontu zaczął robić to, o czym marzył już na studiach - rozpoczął karierę dziennikarską. Pod koniec lat 40. XX w. dostał pracę w dziale miejskim „The Washington Post”. Relacjonował uliczne protesty czarnoskórych mieszkańców Waszyngtonu, był reporterem sądowym i relacjonował wówczas działania policji.
Sprawdzał się w tej pracy. Lubił działać i miał nosa do dobrych historii. Był też odważny i krnąbrny. Pierwszą poważną lekcję pokory dostał na przełomie lat 40. i 50. kiedy Phil Graham, wydawca „The Washington Post” osobiście „wykastrował” jego tekst z ostrzejszych sformułowań. Dlaczego? Ponieważ wymagały tego rozgrywki polityczne i układy wśród waszyngtońskiej elity.
Kiedy więc w 1951 roku wydawca gazety zaczął notować straty, Bradlee postanowił stamtąd uciec. Przez dwa i pół roku pracował jako dyplomata w amerykańskiej ambasadzie w Paryżu. Jednak ciągnęło go do mediów. Po krótkiej przerwie w dziennikarstwie powrócił do zawodu i rozpoczął pracę w tygodniku „Newsweek”.
Człowiek „Newsweeka”
Jak później napisał w swojej autobiografii, w ciągu pierwszych czterech lat pracy w „Newsweeku” relacjonował wojny w Algierze i na Bliskim Wschodzie, uczestniczył w konferencji pokojowej w Genewie i napisał reportaż z ceremonii ślubnej Grace Kelly i Księcia Monako Rainiera.
Żeby pracować w „Newsweeku”, Bradlee musiał przeprowadzić się do Nowego Jorku. Nie zagrzał tam jednak miejsca na długo i w 1957 roku wrócił do rodzinnego Waszyngtonu - miasta, w którym czuł się najlepiej. Pracował w waszyngtońskim biurze tygodnika, który zaczynał konkurować z największymi rywalami w swoim segmencie, ale nie radził sobie finansowo przez lekkomyślność właścicieli.
W 1961 roku Ben Bradlee doprowadził więc do tego, że tygodnik kupił Phil Graham, właściciel „The Washington Post”, który kilkanaście lat wcześniej „wykastrował” jego tekst. Bradlee rozmawiając z nim do 5 nad ranem przez telefon przekonał Grahama do tego, żeby rozszerzył portfolio swojego wydawnictwa. Po tej transakcji stał się nie tylko bogatym człowiekiem, ponieważ dostał udziały w spółce, ale dostał również awans - został szefem waszyngtońskiego biura „Newsweeka”. Sześć tygodni wcześniej, sąsiad dziennikarza został zaprzysiężony na prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Przyjaciel prezydenta
Domy Bradlee’ów i Kennedy’ch znajdowały się przy tej samej ulicy w Waszyngtonie. Bena i Johna łączyło także to, że obaj służyli w trakcie II wojny światowej w marynarce. Bradlee uwielbiał styl bycia Kennedy’ego, a prezydent USA cenił inteligencję dziennikarza. Nie oznacza to jednak, że go nie wykorzystywał.
– Dla Bradlee’a ta przyjaźń była niesamowitą okazją dziennikarską –miał bezpośredni dostęp do najważniejszego źródła w kraju. Dzięki bliskim relacjom z Kennedym stał się bardzo rozpoznawalną postacią w mediach i na waszyngtońskich salonach – pisze w artykule wspominkowym o swoim byłym szefie Robert G. Kaiser.
Weekend przed śmiercią JFK oba małżeństwa spędziły razem na nowym ranczu Kennedych. Gdy Bradlee dowiedział się o zamachu, napisał w swoim dzienniku: „życie zmieniło się na zawsze na początku dobrego tygodnia, w trakcie cudownego roku będącego częścią bardzo obiecującej dekady”.
Redaktor naczelny
Niecałe dwa lata po śmierci Kennedy’ego, Ben Bradlee objął stanowisko, które przyniosło mu największe uznanie i które umożliwiło mu zmianę nie tylko historii USA, ale także dziennikarstwa w ogóle. Po samobójczej śmierci Phila Grahama jego żona, Kay, przejęła funkcję wydawcy „The Washington Post”. Poszukiwała kogoś, kto znał dobrze Phila i redakcję, a jednocześnie był na tyle odważny i wyrazisty, aby móc samemu podejmować decyzję.
W 1965 roku Kay Graham zaproponowała, aby Ben Bradlee zrezygnował z funkcji szefa waszyngtońskiego biura „Newsweeka” i wrócił do „The Washington Post”. Tym razem jednak nie do działu krajowego, ale w charakterze redaktora naczelnego. Bradlee się zgodził.
Tajne akta Pentagonu
Zanim Ben Bradlee został naczelnym „Washington Post” gazeta miała na koncie zaledwie cztery nagrody Pulitzera. Gdy szefował dziennikowi jego ekipie przyznano 17 najważniejszych nagród dziennikarskich. Pulitzery trafiły do waszyngtońskiej redakcji m. in. za publikacje o aferze Watergate i tajnych akt Pentagonu pokazujących prawdę o wojnie w Wietnamie.
Publikacja tak zwanych „Pentagon Papers” wymagała dużej odwagi od redaktora naczelnego, ale także od Kay Graham. Te same dokumenty dostał też „The New York Times”, ale rząd USA doprowadził do tego, że wydawanie gazety było wstrzymane i koniec końców rodzina Sulzbergerów po trzech tekstach nie zdecydowała się na dalszą publikację akt.
Duet Bradlee-Graham uznał jednak, że Amerykanie mają prawo poznać prawdę o faktycznych przyczynach wybuchu wojny w Wietnamie. Rząd pozwał gazetę za publikowanie tajnych materiałów, ale „The Washington Post” wygrał przed sądem najwyższym i mógł dalej publikować „Pentagon Papers”.
Ambicja
– Za czasów Bena Bradlee’a nakład dziennika podwoił się, tak samo jak zespół redakcyjny. Bradlee dał tytułowi ambicję – pisze Robert G. Kaiser. Jednym z najważniejszych celów legendarnego naczelnego było mówienie prawdy i wydobywanie jej na światło dzienne. Dlatego też forsował publikacje „Pentagon Papers” i materiałów o aferze Watergate.
Bradlee ściągał do „Washington Post” najlepszych dziennikarzy. To on zatrudnił najsłynniejszy duet reporterów w historii prasy - Boba Woodwarda i Carla Bernsteina. Tworzył pierwsze w historii gazety biura zagraniczne i nowe działy. Najbardziej był jednak dumny z działu Styl, który był pionierskim rozwiązaniem w amerykańskiej prasie.
Legendarny naczelny waszyngtońskiego dziennika dbał o standardy wewnątrz redakcji. Od 1970 roku funkcjonowała w gazecie funkcja wewnętrznego krytyka. Jeśli jakaś publikacja budziła wątpliwości, to nie tylko przechodziła przez biurko redaktorów, ale także tegoż krytyka.
Gdy w 1980 roku jedna z dziennikarek zmyśliła swoją historię, to Bradlee osobiście zwrócił nagrodę Pulitzera przyznaną gazecie za ten reportaż. Ze wszystkich przywar na świecie, kłamstwo denerwowało go najbardziej.
Spuścizna
– Zarówno jeśli chodziło o duże tematy jak i mniejsze, zespół Bena wiedział, że pracuje dla kogoś wyjątkowego. Spokojnie można było powiedzieć, że redakcja pod jego kierownictwem nie miała łatwo. To byli ludzie, którzy nie bali się nikogo i nie mieli swoich bohaterów. Z wyjątkiem Bradlee'go – tak wspomina legendę dziennikarstwa Donald Graham, syn Kathriene i Phila Grahamów.
Bradlee potrafił być ujmujący, wspierał młodych dziennikarzy, ale potrafił być też arogancki - w swoim własnym, ujmującym stylu. List do jednego z krytyków swojej gazety rozpoczął słowami „Drogi dupku”.
Nawet po przejściu na emeryturę, Bradlee cały czas był częścią redakcji. Jak wspomina Ezra Klein, który kiedyś pracował w "Washington Post", można go było spotkać w kafeterii, na korytarzu czy w windzie.
Reklama.
David Halberstam, „The powers that be”
Gdy przejmował „Washington Post” gazeta była poważana, ale lokalnie. Miała jednak w sobie spory potencjał. Bradlee uczynił z niej medium o zasięgu międzynarodowym, które mogło spokojnie stawać w szranki z „New York Timesem”. Jednocześnie, uczynił z tej gazety miejsce, w którym chciało się pracować.
Ukształtował dziennik na swoje podobieństwo. Był energiczny, odważny i waleczny. Lubił konkurencję. Uczynił z „Washington Post” magnez na młodych i utalentowanych ludzi, którzy lubili grać o wysoką stawkę.
Ben Bradlee
Tak długo jak dziennikarz mówi prawdę, jest świadomy tego co mówi i jest uczciwy to nie musi obawiać się konsekwencji. W dłużej perspektywie prawda nigdy nie jest tak niebezpieczna jak kłamstwo. Naprawdę wierzę w to, że prawda nas wyzwoli.Czytaj więcej
Ezra Klein, redaktor naczelny Vox.com
Miał prawie 90 lat, ale to wciąż był ten sam Ben Bradlee. Samą swoją obecnością przypominał nam, że pracujemy w miejscu, w którym robiło się najlepsze dziennikarstwo. Sprawiał, że czuliśmy się częścią czegoś ważnego i lepiej, żebyśmy temu sprostali.Czytaj więcej