
Przez 26 lat był redaktorem naczelnym „The Washington Post” - początkowo tylko regionalnego dziennika, który przekształcił w medium opiniotwórcze o globalnym zasięgu. To on wydał zgodę na publikowanie artykułów Boba Woodwarda i Carla Bernsteina o aferze „Watergate”. To on naciskał na publikację tajnych akt Pentagonu, które pokazywały, do tamtej pory ukrywaną, prawdę o wojnie w Wietnamie. Był sąsiadem i przyjacielem Johna F. Kennedy’ego. Przede wszystkim jednak, był wzorem dla wielu pokoleń dziennikarzy.
Ben Bradlee pochodził z rodziny z tradycjami. Od pokoleń Bradlee’owie należeli do waszyngtońskiej elity. Ojciec późniejszego naczelnego „The Washington Post” był finansistą, zatem dzieciństwo dziennikarza upływało w dostatku. Wszystko zmienił jednak wielki kryzys gospodarczy lat 30. XX w. i kiedyś zasobna rodzina mocno zubożała. Zachowała jednak swoje kontakty.
Po powrocie z frontu zaczął robić to, o czym marzył już na studiach - rozpoczął karierę dziennikarską. Pod koniec lat 40. XX w. dostał pracę w dziale miejskim „The Washington Post”. Relacjonował uliczne protesty czarnoskórych mieszkańców Waszyngtonu, był reporterem sądowym i relacjonował wówczas działania policji.
Jak później napisał w swojej autobiografii, w ciągu pierwszych czterech lat pracy w „Newsweeku” relacjonował wojny w Algierze i na Bliskim Wschodzie, uczestniczył w konferencji pokojowej w Genewie i napisał reportaż z ceremonii ślubnej Grace Kelly i Księcia Monako Rainiera.
Domy Bradlee’ów i Kennedy’ch znajdowały się przy tej samej ulicy w Waszyngtonie. Bena i Johna łączyło także to, że obaj służyli w trakcie II wojny światowej w marynarce. Bradlee uwielbiał styl bycia Kennedy’ego, a prezydent USA cenił inteligencję dziennikarza. Nie oznacza to jednak, że go nie wykorzystywał.
Niecałe dwa lata po śmierci Kennedy’ego, Ben Bradlee objął stanowisko, które przyniosło mu największe uznanie i które umożliwiło mu zmianę nie tylko historii USA, ale także dziennikarstwa w ogóle. Po samobójczej śmierci Phila Grahama jego żona, Kay, przejęła funkcję wydawcy „The Washington Post”. Poszukiwała kogoś, kto znał dobrze Phila i redakcję, a jednocześnie był na tyle odważny i wyrazisty, aby móc samemu podejmować decyzję.
Gdy przejmował „Washington Post” gazeta była poważana, ale lokalnie. Miała jednak w sobie spory potencjał. Bradlee uczynił z niej medium o zasięgu międzynarodowym, które mogło spokojnie stawać w szranki z „New York Timesem”. Jednocześnie, uczynił z tej gazety miejsce, w którym chciało się pracować.
Ukształtował dziennik na swoje podobieństwo. Był energiczny, odważny i waleczny. Lubił konkurencję. Uczynił z „Washington Post” magnez na młodych i utalentowanych ludzi, którzy lubili grać o wysoką stawkę.
Zanim Ben Bradlee został naczelnym „Washington Post” gazeta miała na koncie zaledwie cztery nagrody Pulitzera. Gdy szefował dziennikowi jego ekipie przyznano 17 najważniejszych nagród dziennikarskich. Pulitzery trafiły do waszyngtońskiej redakcji m. in. za publikacje o aferze Watergate i tajnych akt Pentagonu pokazujących prawdę o wojnie w Wietnamie.
– Za czasów Bena Bradlee’a nakład dziennika podwoił się, tak samo jak zespół redakcyjny. Bradlee dał tytułowi ambicję – pisze Robert G. Kaiser. Jednym z najważniejszych celów legendarnego naczelnego było mówienie prawdy i wydobywanie jej na światło dzienne. Dlatego też forsował publikacje „Pentagon Papers” i materiałów o aferze Watergate.
Tak długo jak dziennikarz mówi prawdę, jest świadomy tego co mówi i jest uczciwy to nie musi obawiać się konsekwencji. W dłużej perspektywie prawda nigdy nie jest tak niebezpieczna jak kłamstwo. Naprawdę wierzę w to, że prawda nas wyzwoli. Czytaj więcej
– Zarówno jeśli chodziło o duże tematy jak i mniejsze, zespół Bena wiedział, że pracuje dla kogoś wyjątkowego. Spokojnie można było powiedzieć, że redakcja pod jego kierownictwem nie miała łatwo. To byli ludzie, którzy nie bali się nikogo i nie mieli swoich bohaterów. Z wyjątkiem Bradlee'go – tak wspomina legendę dziennikarstwa Donald Graham, syn Kathriene i Phila Grahamów.
Miał prawie 90 lat, ale to wciąż był ten sam Ben Bradlee. Samą swoją obecnością przypominał nam, że pracujemy w miejscu, w którym robiło się najlepsze dziennikarstwo. Sprawiał, że czuliśmy się częścią czegoś ważnego i lepiej, żebyśmy temu sprostali. Czytaj więcej
