Nawet burza wokół Radosława Sikorskiego nie będzie dla Ewy Kopacz i jej administracji tak poważnym testem jak rozpoczynający się w czwartek dwudniowy szczyt Rady Europejskiej w Brukseli. Decyzja o głębokości i tempie redukcji emisji gazów cieplarnianych oraz rekompensatach dla Polski wpłynie na naszą gospodarkę na następne 15 lat.
Unijni przywódcy chcą, aby w 2030 roku emisja CO2 była niższa o 40 proc. niż w 1990 roku. Przyjęcie redukcji jest pewne. Otwarta pozostaje kwestia rekompensat dla krajów, które opierają swoją energetykę głównie na węglu oraz ewentualne zmniejszenie tempa redukcji dla tych krajów, w tym Polski.
Zgodnie z decyzją podjętą w 2008 roku Europa w ciągu trzech dekad (od 1990 r. do 2020 r.) zmniejszy emisję gazów o 20 proc.. Teraz chce spadku o tyle samo, ale w... trzykrotnie krótszym czasie – w zaledwie 10 lat. Razem z krajami Europy Środkowo-wschodniej możemy próbować zmniejszyć tempo tych zmian – albo wydłużyć horyzont czasowy, albo postawić mniej ambitny cel.
2. Po co ograniczać emisję CO2?
Podstawą do walki są oczywiście badania dowodzące wpływu człowieka na globalne ocieplenie, a wiary przywódców Unii Europejskiej nie podważają nawet doniesienia o licznych manipulacjach danymi, które wyszły na jaw podczas tzw. Climategate. Politycy unijni przekonują, że tylko ograniczenie emisji CO2, metanu, podtlenku azotu i ozonu pozwoli ograniczyć tempo globalnego ocieplenia.
Brukselski szczyt ma też znaczenie polityczne. Bez niego właściwie na straty można spisać Międzynarodowy Szczyt Klimatyczny ONZ, który w 2015 roku odbędzie się w Paryżu.
3. Kto chce redukcji emisji CO2
Z powodu wspomnianego już szczytu w Paryżu na dobiciu unijnego dealu bardzo zależy poobijanemu pikującymi sondażami Francois Hollande’owi. Jeśli w piątkowy wieczór w Brukseli nie będzie porozumienia, kraje oporne redukcji emisji - jak Chiny czy USA - będą miały wygodny argument, by nie przyjmować w tej kwestii żadnych zobowiązań. Unia, która naciska na resztę świata, musi w tej sytuacji sama świecić przykładem.
Równie mocno na realizowaniu ambitnej polityki klimatycznej zależy Niemcom, gdzie już 50 proc. energii pochodzi z OZE (Odnawialnych Źródeł Energii). Tam już od lat „zielona energia” jest objęta ponadpartyjną zgodą. Ale chodzi też o biznes. Niemieckie firmy mają technologie, które pozwalają na jej wytwarzanie i to one zarobią na procesie dostosowywania węglowych gospodarek do nowych wymagań UE. Jest też druga strona: w Polsce kilowatogodzina prądu kosztuje 0,148 euro, w Niemczech 0,292 euro.
4. Kto stoi po stronie Polski?
W podobnej sytuacji jak Polska są kraje nowej Unii, które mają "mix energetyczny" (proporcje poszczególnych źródeł energii) podobny do naszego. Dlatego Polska będzie próbowała pozyskać poparcie Czech, Rumunii czy Bułgarii. Ale z drugiej strony naszym sojusznikiem będą też Niemcy, bo zależy im na doprowadzeniu do konsensusu. Wyborcy Angeli Merkel nie wybaczyliby jej, gdyby okazało się, że przez jej skąpstwo szczyt się zawalił.
5. Skąd pieniądze dla Polski?
Cały plan redukcji emisji CO2 jest oparty na handlu pozwoleniami na emisję tego gazu. Każde państwo i każdy podmiot dostaje swój przydział, a jeśli jego technologia nie jest wystarczająco czysta, by zmieścić się w limicie, musi dokupić certyfikaty od tych, którzy mają zieloną technologię i limitów nie wykorzystają.
Handel odbywa się na giełdach w Londynie i Frankfurcie. Według szacunków cena certyfikatów może wzrosnąć pięciokrotnie w ciągu najbliższych 15 lat. Do tego trzeba doliczyć koszty inwestycji w OZE. Problem byłby rozwiązany, gdyby udało się nam zbudować elektrownię jądrową. Taką drogę wybrała Wielka Brytania. Na razie jednak rząd nie potrafi sobie poradzić z tym gigantycznym projektem. Oby lepiej poradził sobie w Brukseli.