Pisanie o kulturze w tym kraju nie jest łatwe. Tak samo trudno jest wydawać książki. Bloger Andrzej Tucholski jednak cały czas prowadzi blog Jestkultura.pl, choć zmienił jego format, a niedawno wydał swoją pierwszą powieść. Nie zdecydował się wydać poradnika, tylko wybrał trudniejszą drogę. Wie już gdzie popełnił błędy i obiecuje, że w kolejnej książce je naprawi.
Inni? Nie wiem. Blogosfera nie jest homogeniczna. Czuję się jej częścią, jestem dumny z jej osiągnięć, ale z drugiej strony trudno mi mówić o decyzjach innych ludzi. Ja od zawsze chciałem pisać, bo uwielbiam historię i cały czas czytam książki. Owszem, napisałem prozę, więc trochę się wyróżniam. Być może pobudki u niektórych są finansowe, ale znam wiele lepszych dróg zarabiania pieniędzy niż wydawanie książek.
Blogerzy piszą książki o tym, jak tworzyć blogi. Albo jak kręcić wideo. Mógłbyś też pójść w format „moje słuszne poglądy na wszystko” lub „moje 100 pomysłów na”. Dlaczego zdecydowałeś się na prozę?
Miałem taki pomysł dwa czy trzy lata temu, żeby wydać poradnik. Na szczęście szybko wybiłem sobie to z głowy i przypomniałem sobie, że mam dwadzieścia kilka lat i jestem za młody, żeby kogokolwiek pouczać. Poczekam jeszcze ze 30 lat. A dlaczego proza? Jeśli popytasz moich znajomych czy rodziców to potwierdzą, że regularnie w rozmowie z nimi mówię im, że mam pomysł na nowe opowiadanie i dyskutujemy o tym. Pewnego razu, zamiast tylko rozmawiać o pomyśle, usiadłem i zacząłem pisać. Tak jak bloga. W miarę regularnie, 2000 wyrazów dziennie i tak powstała moja książka.
Blog, książka, studia, YouTube. Z czegoś zapewne musiałeś zrezygnować pisząc „Admiarelette”.
Kiedy zacząłem pisać książkę, musiałem coś „zabić”. Padło na kanał na YouTubie, który był najświeższym tworem. Dopiero zaczynam się rozeznawać w tym świecie, zatem wyszedłem z założenia, że nic mi nie ucieknie. Rozpoczynając przygodę z YouTubem nauczyłem się kompresować bloga, ale nie chciałem wchodzić w to głębiej pisząc książkę, ponieważ uwielbiam go prowadzić.
Zapewne czujesz satysfakcję mogąc dotknąć czegoś namacalnego w postaci wydanej książki, a nie tylko klika na blogu czy lajka na Facebooku?
Kiedy Pan Kurier przywiózł mi do domu pierwsze 200 sztuk mojej książki, które miałem podpisać, a podpisałem każdą, i zobaczyłem te ogromne pudła, to było coś niesamowitego. To jedna z najfajniejszych chwil mojego życia. Wywodzę się z internetu, ale tak jak powiedziałeś, dotknięcie czegoś namacalnego, czegoś co sam stworzyłeś, a właściwie stworzyła drukarnia, a ty to coś zapełniłeś treścią, to jest najbardziej czaderska rzecz na świecie. Teraz jednak, jak patrzę na moją książkę, to myślę tylko o terminach na część drugą i już nie jest tak różowo.
Napisałeś książkę, ale także przeformatowałeś profil bloga. Idziesz teraz w lifestyle…
Tak, zmieniłem format bloga i napisałem to otwarcie. Jestkultura.pl jest teraz blogiem dla odważnych marzycieli. Tak to nazywam. Chciałem odejść od konkretnych tematów, bo mnie dusiły. Wolę myśleć w kontekście marzeń, w kontekście moich odbiorców. Studiuję psychologię biznesu i rozwój osobisty to to, co mnie bardzo interesuje.
Swoją odpowiedzią wyprzedziłeś moje pytanie, ponieważ chciałem się dowiedzieć od Ciebie, czy w Polsce da się żyć z pisania o kulturze?
Mam bardzo dziwne podejście do kultury. Dla mnie kultura była zawsze soczewką, a nie tematem. Jestem wielkim fanem urbanistyki i planowania miast. Nic o tym nie wiem, ale uwielbiam oglądać różne dokumenty i interesować się tym amatorsko. Moim zdaniem, to jest ogromny fragment kultury. Fascynuje mnie, jak można zaplanować to gdzie ludzie będą chodzić, trzymać się za ręce, pić kawę. Kiedy spojrzy się na plany miasta, które będzie powstawać od zera gdzieś w Chinach czy USA to już na pierwszy rzut oka będzie można zauważyć, gdzie będzie powstawać kultura. Mnie strasznie fascynują takie rzeczy. I takie podejście miałem do kultury od zawsze. To jest soczewka. Nigdy nie skupiałem się na recenzjach czy bieżących komentarzach tylko na pokazywaniu szerokiego spektrum.
Kiedyś, czyli w podstawówce, nie lubiłem czytać książek. Ale należę do pokolenia, które dostało Harry’ego Pottera. Pierwszy tom przeczytałem chyba z siedem razy pod rząd i odkryłem, że literki są ekstra. Potem wziąłem od taty całego Juliusa Verne’a i przeczytałem od deski do deski. Dlatego wierzę w niesamowitą moc pokazywania, że kultura jest wszędzie.
To dlaczego idziesz w stronę stylu życia i odchodzisz od pisania o szeroko pojętej kulturze skoro to takie fajne?
Bo robiłem to przez pięć lat. Miałem trochę dość. Razem z Michałem Szafrańskim pojechałem na konferencję Alive in Berlin i poznałem tam jednego z moich ulubionych blogerów, Chrisa Guillebeau. Zapytałem go, co zrobiłby gdyby prowadził bloga, na którym porusza różne tematy, ale chciałby to jakoś połączyć w jedno. Powiedział mi, żebym nie myślał tematami tylko motywem przewodnim. Myślenie o tematach jest już passe. Większość autorów z czasem będzie chciała pisać o wszystkim. Myśląc motywem przewodnim nie ograniczają cię tematy, ale koncentrujesz się na odbiorcach i profilujesz bloga pod nich.
A nie boisz się, że komunikowanie bloga jako miejsca dla odważnych marzycieli nie jest zbyt płynne? Koncept „blog o kulturze” jest dużo bardziej zrozumiały niż „blog dla odważnych marzycieli”. Ludzie lubią sobie definiować otaczające ich rzeczy i zastanawiam się, czy zostawienie tak dużego pola do interpretacji nie jest ryzykowne?
Tylko, że mój blog nigdy nie był standardowym blogiem o kulturze. Zero recenzji. Co niektórych dziwiło i pytali mnie dlaczego ludzie mówią o mnie, że jestem blogerem kulturalnym skoro nie zajmuję się nowościami ze świata filmu, teatru czy muzyki. Tłumaczyłem im wtedy moją koncepcję kultury jako soczewki i część to kupowała, a część nie. Jestem zatem już oswojony z problemami definicyjnymi.
Nadal jednak, kategoria „odważni marzyciele” jest bardzo enigmatyczna.
Kilkukrotnie próbowałem zdefiniować to, co robię i Jestkultura.pl zmieniała się cztery czy pięć razy. Tym razem nie chciałem się skupiać na tym, co piszę, lecz na tym dla kogo piszę. Doszedłem do wniosku, że są to odważni marzyciele. Zawsze mnie interesowało 700 rzeczy na raz i stwierdziłem, że lepiej jest skoncentrować się nie na tym, co mnie interesuje, tylko na tym kto to czyta.
Czytelnicy to kupują? Rozumieją koncept odważnych marzycieli?
Reakcje są różne. Część ludzi wyraziła swoje niezadowolenie i ich doskonale rozumiem, bo pewnie też mógłbym nie być zadowolony gdyby bloger, którego regularnie czytam, nagle zmienił profil. Dotarły do mnie również i takie głosy, że oto ktoś znalazł definicję dla siebie. Strasznie mnie to cieszy. Starałem się zdefiniować moich czytelników, rozmawiałem o tym z rodzicami i doszliśmy, że są to marzyciele, a moja mama dodała, że są odważni. I tak powstał pomysł na odważnych marzycieli. Sporo czytelników się z tym identyfikuje, ale część napisała mi, że są marzycielami, ale nie czują się odważni i chyba będą musieli przerwać lekturę bloga. Wywiązały się poważne i ciekawe rozmowy.
A jak czytelnicy zareagowali, że nie napisałeś poradnika tylko zamiast tego stworzyłeś taki tradycyjny artefakt kultury, czyli powieść?
Nadal mnie to dziwi, że wydałem tę książkę. Wciąż mnie to zaskakuje, że jest ona na rynku. Już zupełną abstrakcją jest dla mnie to, że autorzy, których czytam, do tej pory recenzujący Kinga czy Irvinga nagle piszą o Tucholskim. Nowy etap w życiu. Oczywiście, części odbiorców „Admiralette” zupełnie się nie spodobała. Może zabrzmi to dziwnie, ale ja mam świadomość, że nie jest to pozycja, którą można ocenić na 10/10. Na litość boską, ja przecież w końcu debiutuję. Jeśli za 10 lat będę pisał książki o ocenie 8/10 to będę z siebie dumny. TO jest proces.
Mój pierwszy wpis blogowy… no mama mnie pochwaliła, ale nie było to arcydzieło. Ktoś mnie tam zaatakował za to, że napisałem tę książkę, ale tak to jest, jak robisz coś w internecie. Cieszę się jednak, że są ludzie, którym się ona spodobała. A zupełną abstrakcją jest dla mnie to, że ktoś zaczął tworzyć ilustracje do tej książki. Przy okazji rozmów z czytelnikami poznałem też niesamowite historie. Jakaś dziewczyna czytała „Admiralette” w szpitalu czekając na operację i zapomniała o niej, bo książka ją wciągnęła. Nie zapominam jednak, że jest to mój debiut i muszę jeszcze sporo się nauczyć.
Dobrze, że to mówisz, ponieważ jestem na ciebie zły.
Dlaczego?
Za to jak kończy się Twoja książka. Nie będę zdradzał jak dokładnie, powiem tylko, że kończy się w takim momencie jak odcinek serialu - zawieszeniem akcji w najciekawszym momencie. Nieładnie Andrzeju jest tak postępować z czytelnikami.
Przyznam, że stoję w rozkroku. Swoją książkę wydaję sam na Amazonie, sam ją też tłumaczę na angielski. W Polsce pomaga mi firma wydaje.pl. Specyfika Amazona jest taka i rynku self-publishingu w USA, że warto tam wydawać powieści w odcinkach. Poza tym, nie piszę na tyle dobrze po angielsku, żeby od razu wydać całą powieść. Tak jest mi łatwiej. Dlatego piszę po kawałku i stąd takie zakończenie, trochę serialowe. Kiedy „Admiralette” wyszła te dwa miesiące temu to byłem z tego dumny i uważam, że jak na moje umiejętności wtedy kiedy ją pisałem, to poradziłem sobie naprawdę nieźle. Teraz mamy jednak październik i już teraz widzę, że część rzeczy napiszę inaczej, może lepiej, tak będę się starał. Wiem, jakie błędy popełniłem i co naprawię pisząc o kolejnych przygodach i życiu Floty.
Kiedy będziemy mogli przeczytać kolejne efekty Twojej pracy?
Wiosną przyszłego roku.
Wywiad został przeprowadzony w trakcie Blog Forum Gdańsk