Choć niektórzy uczestnicy wyprawy mogliby spodziewać się rejsu w cieple, towarzystwie delfinów i latających ryb - rzeczywistość może być trochę trudniejsza, choć nie mniej ekscytująca. Najpierw trzeba się jednak ułożyć z grupą nieznajomych.
Łatwiej jest żeglować samemu czy w grupie? – Samemu – odpowiadała bez wahania Marta Sziłajtis-Obiegło, która miała 24 lata, gdy sama opłynęła świat. Inny legendarny żeglarz, Andrzej Urbańczyk najbardziej znany jest z odbywania samotnych rejsów z kotem Myszołowem. Takie towarzystwo najbardziej mu odpowiadało.
Jak wykazały badania amerykańskich naukowców, żeglarze po długich rejsach mogą dopływać do portu w stanie depresyjnym. Przyczyny to wyłączenie ze społeczeństwa, niemożliwość realizowania swoich potrzeb, gwałtowna zmiana sposobu życia, motywacje i cechy osobowościowe.
Ale można odbyć taką podróż inaczej, przynajmniej jeśli wierzyć zapowiedziom. – Płyniemy przez Atlantyk w kierunku Karaibów. Zostawiamy zimę, troski, rodziny, koty, psy, dzieci i rzucamy się w wir przygody – pisze na swoim profilu na Facebooku zgrana grupa żeglarzy, którzy szukają właśnie jeszcze dwóch chętnych osób do dołączenia do załogi (koszt wyprawy to około 6500 zł).
Ruszają 21 listopada. Rzucają codzienne życie, by od razu na początku przez dwadzieścia dni spędzać czas tylko ze sobą. – Takie pływanie razem bywa męczące, trzeba umieć sobie w głowie stworzyć przestrzeń, zrelaksować się – opowiada organizujący wyprawę kapitan Mateusz Kubik.
20 dni bez przerwy razem
Trasa, którą obrali ludzie z Facebooka, nazywa się Route du Rhum. To najbardziej klasyczny sposób przepłynięcia Atlantyku. Zaczynają z Wysp Kanaryjskich, płyną na południe w okolice Wysp Zielonego Przylądka i stamtąd prosto na Karaiby. Wybrali taki moment w roku, by ominąć sezon huraganów.
Przepłynięcie Atlantyku w zimie to zupełnie inna historia. To dla wielu żeglarzy najcięższy moment w podróży – Atlantyk Południowy przyjął mnie, tak jak to potrafi zrobić w porze zimowej. Uderzenie sztormu trwało 5 dni, zepchnęło mnie z trasy – opowiadał w "Polskim Radiu", po powrocie z samotnego rejsu Henryk Jaskuła. – Przylądek Horn był dla mnie wyjątkowo uprzejmy. To się rzadko zdarza – opowiadał Jaskuła,który nie miał tratwy ratunkowej i radia, którym mógłby skutecznie wezwać pomoc.
Organizowana podróż na Karaiby nie jest bardzo trudną trasa technicznie, ale 20 dni (w jedną stronę) na oceanie, bez dostępu do skutecznych w każdych warunkach środków komunikacji czy pomocy z zewnątrz. Nie wszyscy dają sobie z tym dobrze radę.
– Człowiek jest zdany tylko na siebie, to co potrafi i to jak jest w stanie współżyć z ludźmi – mówi mi pracownik trójmiejskiego jacht klubu. – Konflikty się zawsze pojawiają, pytanie czy można je rozwiązać – dodaje Mateusz Kubik i tłumaczy, że po kilkudziesięciu rejsach organizowanych także z nieznajomymi jest w stanie ocenić intuicyjnie, czy ktoś nadaje się na jego łódkę.
– Na papierze można umieć bardzo dużo rzeczy, a realnie nic nie wiedzieć. Albo można być bardzo dobrym żeglarzem i nic nie mieć w papierach – opowiada. Jeżeli już całkiem obce osoby się spotkają, dogadanie zajmuje im na rejsie mniej więcej trzy dni, potem wchodzi rutyna, przyzwyczajenie i niezmiennie lekka irytacja.
Kapitan rządzi
– Bardzo ważny jest jasny podział obowiązków. Przed wyjazdem muszę jeszcze dokładnie przydzielić zadania, zrobić szkolenia, sprawdzić łódkę – mówi Kubik. Wtedy jest łatwiej, ale zawsze na jachcie pojawi się ktoś, komu decyzja kapitana będzie nie na rękę. Najsłynniejszy admirał w historii floty brytyjskiej Nelson radził przekornie marynarzom, którzy mieli go dość w czasie pracy na pełnym morzu, by odpoczęli pod rozłożystym dębem. – Tak to już zostało ustalone, kapitanem na morzu jest jedna osoba i ona odpowiada za wszystko – mówi Kubik. Na jego zaproszenie odpowiedziało już pięć osób. Trzy zrezygnowały ze względu na pracę, dwie jeszcze się wahają.