"Po seminarium wszystko sprowadziło się do pobierania opłat". Były duchowny o tym, dlaczego od Kościoła woli branżę IT
Marcin Długosz
22 listopada 2014, 14:30·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 22 listopada 2014, 14:30
– Może ja trafiłem na niewłaściwych ludzi, może powołanie było zbyt słabe... – mówi nam Mariusz. Był ksiądz, a obecnie... informatyk. Jak wspomina, od stanu duchownego odstraszyły go zbyt ważne dla kościelnych przełożonych pieniądze. Odnalezienie się w nowym życiu umożliwiły natomiast umiejętności zdobyte jeszcze przez studiami duchownymi.
Reklama.
Może zacznijmy od początku... Kiedy i skąd pojawiły się sygnały powołania?
Z nieba, tak to z tym powołaniem bywa. W moim przypadku szczególnie pasuje to określenie, bo urodziłem się w Częstochowie. Miejscu, które tylko stereotypowo uchodzi za duchową stolicę Polski. A Jasna Góra to bynajmniej nie całe miasto. W Krakowie nie mówią na nas inaczej niż "czerwona Częstochowa" i nie potrafią zrozumieć, że u stóp sanktuarium mieszka cała rzesza bezbożników, którzy z krótką tylko przerwą na kadencję Tadeusza Wrony dali miastem rządzić komunistom.
Ciebie też wychowywała ta rzesza komunistów?
Ojciec w latach 80. był co prawda w "Solidarności", ale wiele razy wspominał, że bardzo kiepsko dogadywał się wtedy z rządzącymi częstochowską opozycją duchownymi. Nie tyle zakonnikami z Jasnej, co księżmi z miasta. W 1995 był już zagorzałym sztabowcem Aleksandra Kwaśniewskiego. I pamiętam karczemną awanturę z naszym proboszczem na pierwszej kolędzie po wyborach. Groził, że moja siostra nie pójdzie do Pierwszej Komunii, bo ma ojca komunistę. Tata się tak obraził, że do 2003 nie wpuszczał kolędy, a wtedy wpuścił tylko dlatego, by sprawdzić, czy księża i ministranci nie namawiają za głosowaniem przeciw Unii Europejskiej w referendum.
Rzeczywiście klasyczna "czerwona Częstochowa"...
No tak, ale jednocześnie moja formacja duchowa od zawsze była jednak w rękach babci. To ona zajmowała się wszystkimi "kościelnymi sprawami" za rodziców. Bynajmniej nie była dewotką i nikogo nie chciała do dewocji zmuszać. Myślę, że była jedną z najlepszych twarzy tego ruchu, który kiedyś nazywano inteligencją katolicką.
To ona pomogła Ci odkryć powołanie?
Raczej nie. To określenie byłoby błędne. Bo ja długo zupełnie w tym kierunku nie szedłem. Chyba od pierwszych klas podstawówki mówiłem wszem i wobec, że będę informatykiem. Jak byłem w liceum, to święta spędzałem raczej ślęcząc przed kodem, a nie na przykład służąc do mszy. To, co uznałem za powołanie, wynikło raczej z pewnej samotności, w którą zabrnąłem jako nastolatek. Wiesz, takiej samotności w tłumie ludzi. Zapaliła się jakaś lampka, pragnienie, by zmienić co tak, by wywróciło życie do góry nogami. I wtedy kontakty i pozycja babci przydały się szczególnie do kościelnych formalności związanych z opiniowaniem kandydata.
Tamto powołanie było prawdziwe?
Wtedy tak sądziłem. Nie miałem wątpliwości, którymi zadręczam się czasem teraz.
I nikt nie sugerował Ci, że może coś jest z twoją motywacją nie tak?
Trafiłem w taki okres, gdy w Kościele na poważnie zaczęło mówić się o tym, że statystyki spadają. Jednocześnie wielu było wtedy młodych ludzi, którzy przychodzili do seminariów i zakonów nagle porzucając jakieś klimaty woodstockowe itp. Wiesz, jak było na początku nowego tysiąclecia. Wszyscy mieli jakąś wielką nadzieje, jakiś taki napęd zmian i pęd do nowego. W Kościele to też był naprawdę fajny, otwarty okres. Potem przyszedł czas pożegnania Jana Pawła II, który wiarę i myśli o powołaniu mógł tylko umacniać. My święcenia przyjmowaliśmy trochę ponad rok od jego śmierci. Kto mógłby wtedy zwątpić?
Kiedy więc przyszło zwątpienie?
Naprawdę ciężko jest mi o tym mówić. Nie wstydzę się, że nosiłem sutannę, nie wstydzę się wiary. Ale jednocześnie bardzo trudno jest mi mówić o tym, że tak bardzo zamieszałem w swoim życiu...
Szkoda Ci straconych lat?
Owszem. Nie dlatego, by Bóg nie był ich wart. Boleśnie przekonałem się jednak, że niezbyt wart jest tego Kościół instytucjonalny. Może ja trafiłem na niewłaściwych ludzi, może powołanie było zbyt słabe...
Ile czasu minęło od chwili, gdy zwątpiłeś do zrzucenia sutanny?
To nawet nie były trzy lata. Nie chcę mieć kłopotów, nie chcę rozpętywać nad nikim piekła. Mogę jedynie powiedzieć, że trafiłem z rąk wspaniałych nauczycieli pod skrzydła ludzi, dla których liczyły się tylko pieniądze i posiadanie realnej władzy. Wybierając taką drogę i trwając przez tyle lat formacji pod tak ostrymi regułami, marzyłem, że kapłaństwo pozwoli mi pomagać ludziom i poprawiać ich życie. A wszystko szybko sprowadziło się do prostego administrowania, liczenia, pobierania opłat. I jasnych wytycznych, co mi wolno ludziom powiedzieć. Na początku myślałem, że trafiłem po prostu na najgorszą parafię świata i to minie. Po roku nasłuchałem się jednak tego, co mówią inni z roku. I wiedziałem, że tracę siły na to kopanie się z koniem. Wytrwałem jeszcze kilkanaście miesięcy, potem podjąłem decyzję. Kilka kolejnych zajęło porządkowanie spraw "papierkowych".
Miałeś do czego wracać?
Przede wszystkim do rodziców. Ojciec do dziś nie może się nacieszyć. Ja miałem to szczęście, że moich bliskich było stać na utrzymanie mnie przez jakiś czas. Mam dwóch przyjaciół z czasów seminarium, którzy mówią, że poszliby tą samą drogą, bo się duszą w tych coraz bardziej zaciskających się instytucjonalnych więzach. Ale co ma zrobić na przykład facet z małej wioski, którego rodzina żyje z jakiejś renty, zasiłku, a on "w cywilu" może być co najwyżej filozofem?
Ty miałeś więcej szczęścia. Jak z dnia na dzień sprzed ołtarza trafia się do branży IT?
Żadne z dnia na dzień. Całkiem przyzwoite pieniądze zarabiałem dzięki umiejętnościom informatycznym już w liceum. Z tą pasją nie straciłem też całkiem kontaktu przez okres studiów w seminarium. Jedną z pierwszych myśli towarzyszących decyzji o opuszczeniu stanu duchownego była więc ta, by skontaktować się z dawnymi znajomymi, którzy pracowali w branży informatycznej. Liczyłem na jakąś podstawową robotę, a tymczasem przyjaciel zaoferował mi szybkie nadrobienie straconego czasu w praktyce i udział w projekcie do przetargu, na którym mu zależało. Okazało się, że ja coś wciąż potrafiłem, a on między innymi dzięki temu wygrał. Wkrótce po tym naszą firmę wchłonęło duża, europejskiej skali korporacja i to dla niej teraz pracuję.
W korporacji nie przeszkadza Ci wszechobecna walka o pieniądze?
Absolutnie tego nie odczuwam. Nie ja muszę za tym gnać. Otrzymuję przyzwoitą pensję, za którą jestem w stanie także pomagać tym, którym nie miałem szansy realnie wspomóc w sutannie. I tu nikt, do cholery, nie ukrywa, że chodzi o pieniądze.