Jutro odbędzie się pogrzeb Whitney Houston. Przez cały tydzień świat opłakuje jej nagłą śmierć. Ale hasło „Live fast, die young” można przypisać nie tylko współczesnym gwiazdom. Romantyczni kompozytorzy też niezbyt długo stąpali po ziemi.
Nie tylko współczesne gwiazdy muzyki pop mają monopol na szybkie śmierci. Klasyczni kompozytorzy już parę wieków wcześniej stworzyli dla nich wzór na to, jak dokonać żywota. Zmieniły się tylko środki. Podczas gdy dzisiejsi muzyczni geniusze decydują na przedawkowanie, bądź trafienie kulką w łeb, dawni muzycy „stawiali” na uszczerbki na zdrowiu. Nie oznacza to jednak, że niedyspozycja zamykała im drogę do przyjemności doczesnego życia. W końcu niektórych z nich dopadła kiła.
Co prawda żaden ze słynnych kompozytorów nie dołączyłby do klubu 27, ale byli oni niewiele starsi. Schubert zmarł już w wieku 31 lat. Mozart i Purcell mieli po 35 lat. Autor radosnego marszu weselnego długo na świecie nie zabawił – było to tylko 37 lat. Chopinowi zabrakło rok do czterdziestki. Najstarszy z nich był Schumann, który i tak żył dwa lata krócej niż Whitney Houston.
Kiła, która wpędziła do grobu wybitnych kompozytorów, dodawała do ich biografii przyziemnego smaczku, pokazując wiarygodne oblicze geniuszy, którzy nie spędzili całego życia na upartym poszukiwaniu inspiracji. Twórca romantycznego nurtu Schubert, nie był jedynie siedzącym przed klawiaturą marzycielem. Czasami wychodził do miasta. Być może jeśli chodziłby w odwiedziny do domu znajomych, a nie domów publicznych, w akcie zgonu widniałaby świeższa data. Ale w 1823 odwiedził jedną z ówczesnych agencji towarzyskich i zaraził się tam chorobą weneryczną. Świadomy każdego dźwięku, nie wiedział zbyt wiele o pierwiastkach, dlatego bezsprzecznie poddał się leczeniu rtęcią. To prawdopodobnie osłabiło jego organizm, wpłynęło na powracające ataki depresji i wpędziło go do grobu.
Równie łatwowierny był Mozart. Mimo że od lat cierpiał na reumatyzm, bezpośrednią przyczyną śmierci, był jego medyk, który upuścił mu o kilka litrów więcej krwi, niż powinien. Byli jednak tacy, którzy jak współczesne gwiazdy mieli problem z okiełznaniem swojego geniuszu. Schumann uparcie twierdził, że rozmawia z aniołami. Głosy często poddawały mu pomysły na dzieła. Z czasem anioły zamieniły się jednak w demony. Z nimi już nie wygrał i popełnił samobójstwo. Jak na kompozytora przystało, było romantycznie – rzucił się z mostu na Renie.
Patrząc na metryki, trudno nie uwierzyć, że muzyczni geniusze, tak jak Faust, oddawali diabłu swoje życie w zamian na gigantyczny talent. Skrócone do granic możliwości, jest świetnym chwytem marketingowym. Zarówno w kuluarach z epoki romantyzmu, jak i w nagłówkach współczesnych kolorowych gazet, dużo lepiej prezentuje się informacja o nagłej śmierci, niż zwyczajnym odejściu „ze starości”, nawet jeśli miałby to być rekordowy wynik. Umierali wcześniej będąc na samym szczycie i unikali spekulacji o gaśnięciu talentu. Wreszcie, na dłużej wwiercają się w umysł. Wspomnienia o Amy Winehouse do tej pory grają na naszych emocjach. I prawdopodobnie tak samo będzie z Whitney Houston.
Przerażające jest jednak to, że gwiazdy przyzwyczaiły nas do swoich wczesnych zgonów. Bez względu na to, czy jego przyczyną jest przedawkowanie alkoholu lub narkotyków, syfilis, lub depresja. Dają nam do zrozumienia, że geniusze oprócz lepszych umiejętności, posiadają też w swojej psychice dodatkową szufladkę, która po brzegi wypchana jest skłonnością do samodestrukcji i dążeniem do szybkiej śmierci. Tak naprawdę nie wiadomo więc, czy gdyby Schubert, Chopin, czy Mozart, żyli dziś i mieli lepszy dostęp do nowości ze świata medycyny, ich życie trwałoby dłużej. Być może wtedy używanie w domach publicznych zamieniliby na używki w postaci białego proszku, a ich wrogami nie byłyby demoniczne głosy, ale widma - paparazzi, które doprowadziłyby ich do tego samego, co Whitney Houston, Kurta Cobaina, czy Amy Winehouse.