Witold Bock nie jest już księdzem. Były sekretarz prasowy abp. Tadeusza Gocłowskiego podpisał „Deklarację konwersji” i odszedł z własnej woli ze stanu kapłańskiego oraz wspólnoty Kościoła rzymskokatolickiego. Przyjaciel Bocka, z którym rozmawiała „Gazeta Wyborcza”, twierdzi, że nie stracił on wiary. Powodem rezygnacji ma być „zakłamanie, w jakim żyje polski kler”.
„Gazeta Wyborcza” ustaliła, że Bock poinformował listownie o swojej decyzji m.in. abp. Gocłowskiego, kardynała Kazimierza Nycza oraz arcybiskupa gdańskiego Sławoja Leszka Głodzia, któremu podlegał i z którym miał być skonfliktowany.
„Wyborcza” usiłowała skontaktować się z Bockiem, ale ten nie chciał rozmawiać z dziennikarzami. Bardziej rozmowni byli jego przyjaciele i znajomi, którzy anonimowo skomentowali sprawę.
– Kościół po upadku komuny stał się głównie machiną do walki o wpływy i pieniądze, gdzie lepiej niż inni mają się lizusy i biurokraci. Witek bardzo przeżywał koleje losu księdza Lemańskiego w diecezji warszawsko-praskiej. To go upewniło, że tak się dzieje nie tylko pod rządami arcybiskupa Głodzia – powiedział jeden z rozmówców „Wyborczej”.
Abp Głódź nie odbierał telefonów, jakie wykonywał dziennikarz "Wyborczej". Arcybiskup zmaga się obecnie z chorobą nowotworową. Kilka tygodni temu przeszedł poważną operację.
– Nie ukrywam, że przeszedłem poważny zabieg. Z powodu choroby nowotworowej trzeba było usunąć cały żołądek. Teraz trzeba się z tym zmierzyć i żyć. I, jeżeli Pan Bóg pozwoli, dalej służyć Kościołowi. Jeżeli da siły i zdrowie przywróci – powiedział abp Głódź "Gościowi Niedzielnemu".
Arcybiskup zdradził, że choroba została wykryta podczas rutynowych badań. Ich wyniki były dla niego zaskoczeniem.
– Człowiek staje wówczas jak po wyroku na życie. To była niedziela 28 września. Usiadłem i napisałem testament. Zarówno jego część duchową, jak i materialną. Zrobiłem to ręcznie, włożyłem do koperty, zakleiłem, przystawiłem pieczęć. Ona leży w szufladzie – powiedział abp Głódź.