Blisko milion osób polubiło jej profil na Facebooku. 10 mln widzów oglądało finał prowadzonego przez nią "Big Brothera" w 2001 roku. Ponad 100 mln zł udało się zebrać na budowę szpitala, między innymi dzięki jej zaangażowaniu. Martyna Wojciechowska w szczerym wywiadzie z naTemat, w trakcie którego omal nie wyszła z własnego biura mówi o tym, co było dla niej najważniejsze wczoraj, a co będzie ważne jutro. Bo dziś, niemal całą swoją uwagę skupia na dramacie albinosów w Tanzanii, którym poświęciła swój najnowszy dokument - "Ludzie duchy".
Rozmawiamy przy okazji Twojego filmu dokumentalnego „Ludzie duchy”, który 28 grudnia pojawi się na antenie TTV. Jest to film o mieszkańcach Tanzanii dotkniętych bielactwem, bo ich los w sposób szczególny cię poruszył. Dlaczego? Przecież widziałaś już tak wiele trudnych historii.
Martyna Wojciechowska: Nad tematem albinosów w Tanzanii pracowałam od ponad pięciu lat. Za każdym razem, kiedy wydawało mi się, że jestem już blisko zrealizowania filmu o tym zjawisku, to kontakty ze strony osób chorych na albinizm zanikały, przestawali odbierać telefony. Dziś wiem, że było to powodowane przede wszystkim strachem. Włożyłam dużo pracy w ten projekt i od zawsze wiedziałam, że będzie to jeden z najważniejszych tematów, z jakimi przyjdzie mi się zmierzyć.
Mamy do czynienia z drastycznym łamaniem praw człowieka, w tym z łamaniem praw dzieci, co jest dla mnie jako matki szczególnie bolesne. Ten temat w XXI wieku po prostu nie ma prawa istnieć. Tymczasem statystyki oficjalne mówią, że w ciągu ostatnich lat zamordowano 75 osób dotkniętych albinizmem. W rzeczywistości liczby te są prawdopodobnie znacznie większe.
Na jakim tle dochodzi do tych morderstw?
W Tanzanii ludzie wierzą, że osoby chore na albinizm mają magiczną moc i że z części ich ciał można produkować magiczne eliksiry i amulety. To temat szalenie drastyczny, ale i poruszający. Jedyne, co możemy robić, to nagłaśniać, edukować i wywierać nacisk na rząd Tanzanii.
Gdy ogląda się twoje programy, często można odczuć większe bądź mniejsze oburzenie na to, co dzieje się w danym kraju. Z jednej strony, powinniśmy spróbować zrozumieć te zjawiska, a z drugiej, trudno byłoby je zaakceptować.
Jestem osobą absolutnie tolerancyjną, o otwartej głowie i zawsze podkreślam to, że przyjeżdżam do kraju, w którym jestem gościem i od początku staram się zrozumieć oraz dostosować do panujących warunków i kultury. Robię to nawet jeśli nie zawsze spotyka się to z moją akceptacją – kobiety wykształconej, wolnej ponad wszystko. Było wiele momentów, kiedy pokazywałam w moim programie tematy nie do końca dla mnie wygodne. Ale tu mówimy o zbrodni, które w dużej mierze dotyczą najsłabszych - kobiet i dzieci. W tym wypadku nie można mówić o akceptacji.
Trzeba mieć jednak świadomość, że w Tanzanii wiara w to, co mówią szamani, jest równie silna, co wiara w Boga. To jest coś, z czym najtrudniej dyskutować. Szamani wmawiają ludziom od lat, że dzięki eliksirom i amuletom z części ciała albinosów można zdobyć bogactwo i odnieść sukces.
Czy dowiedziałaś się, skąd właśnie w Tanzanii wzięło się tak wielu albinosów?
W Tanzanii albinizm występuje 10-15 razy częściej niż w każdym innym miejscu na ziemi. Istnieje wiele naukowych teorii, ale do dziś nie znamy nawet podłoża bielactwa. Przypuszcza się natomiast, że to właśnie w tym rejonie gen pojawił się po raz pierwszy, a ludzie dotknięci chorobą na skutek ostracyzmu społecznego wiązali się w pary i dlatego choroba ta rozprzestrzeniła się i występuje tak często. Jeśli jedno z rodziców cierpi na albinizm, to szansa odziedziczenia genu bielactwa wynosi 25 proc. Ale jeśli oboje są albinosami, to dziecko na pewno będzie chorowało na albinizm.
Jak widzowie zareagowali na odcinek "Kobiety na krańcu świata", który mówił o tym problemie?
Dostaliśmy setki maili od widzów, którzy sami z siebie chcieli skomentować to, co widzieli, zapytać, co można z tym zrobić i jak wywrzeć presję na rząd Tanzanii. Oferowali też swoją pomoc. Wiele osób zadeklarowało, że chcą tam jechać i budować ośrodek, a nawet zaadoptować dziecko chore na albinizm, co nie jest proste. To dało mi do myślenia, że mimo iż w Polsce mamy wiele swoich problemów, jak chore i biedne dzieci, nie jesteśmy obojętni na problemy świata. Dzięki Fundacji „Między Niebem a Ziemią” uruchomiliśmy subkonto dla Kabuli, siedemnastoletniej bohaterki reportażu. Dziewczyna marzy o tym, żeby zostać prawnikiem, a ja marzę o tym, żeby jej to umożliwić. Udało się nam zebrać już 81,500 zł na stypendium naukowe dla Kabuli, za co bardzo wszystkim zaangażowanym dziękuję. Planuję polecieć do Tanzanii na początku roku i rozsądnie rozdysponować zgromadzone środki.
W swoich programach nie kryjesz emocji, które wywołują historie twoich bohaterek. Jak sobie z nimi radzisz? Dziennikarz musi umieć odłożyć je na bok kiedy trzeba, ale jednocześnie nie możemy na wszystko patrzeć zupełnie na chłodno i z dystansem.
Nie jestem z kamienia i nie zawsze potrafię ukryć emocje, szczególnie przy tak trudnym i poruszającym temacie. Mieszkałam z tymi dziećmi, jadłam, spałam – związałam się z nimi. Ale przecież ten program i film dokumentalny nie są o mnie, i tak naprawdę to, jak my, dziennikarze odreagowujemy stresy, jest bez znaczenia. Jadę tam, dotykam tego świata i wracam. A ludzie chorzy na albinizm muszą tam żyć w poczuciu zagrożenia życia.
Pytam właśnie o Twoje emocje, bo to właśnie Tobą interesują się fani. Masz ich już blisko 900 tysięcy na Facebooku. To fenomen jeśli chodzi o polskich dziennikarzy. Nawet, jeśli ktoś jest lubiany, to ma najczęściej drugie tyle wrogów. Czym sobie zawdzięczasz tę popularność. Tylko nie mów że pracą, pracą i jeszcze raz pracą. [śmiech]
Myślisz, że jest jakiś inny sposób poza tym, że trzeba ciężko pracować? Wydaje mi się, że uczciwość, szczerość, wytrwałość w tym, co się robi... Może to są powody? Realizuję reportaże z podróży od 10 lat. Za mną 6 sezonów programu „Kobieta na krańcu świata”, 54 odcinki, w tym roku reportaż o albinosach dostał nominację do Grand Press, co traktuję jak duże wyróżnienie dla całej mojej redakcji. Program został zakupiony m.in. do Francji, Hiszpanii, Korei Południowej, Japonii. Chciałabym powiedzieć, że jest jakiś inny sposób, że można jakoś widownię, zarówno polską jak i zagraniczną, zaczarować, ale chyba nie.
Nie mówię po japońsku, a nawet w Kraju Kwitnącej Wiśni “Kobieta na krańcu świata” budzi duże zainteresowanie i spotyka się z naprawdę dobrym odbiorem. Chyba ważne jest też to, że nie robię programu o sobie, tylko o wyjątkowych ludziach. Jest ich ponad 7 mld na świecie i każdy potencjalnie może być bohaterem moich reportaży, poruszam tematy uniwersalne. Postanowiłam jednak skupić się na tej piękniejszej połowie, czyli na kobietach.
Dlaczego?
Bo lepiej rozumiem ich problemy. I nie mówię tu o Europie czy Stanach Zjednoczonych, gdzie mamy szklane sufity i zarabiamy mniej od mężczyzn. Mówię o krajach Trzeciego Świata, gdzie kobiety dźwigają na barkach znacznie więcej niż mężczyźni, każdego dnia walczą o przetrwania dla swoich dzieci i dla siebie. Te silne kobiety potrzebują jednak żeby ktoś ich wysłuchał, opowiadają mi niesamowite i bardzo intymne historie ze swojego życia.
A gdy obserwujesz polską rzeczywistość, nie masz ochoty tupnąć, jak to robisz widząc losy kobiet na świecie?
Ależ tupię. W tematach, które są mi najbliższe. Wybrałam sobie ich kilka, skupiłam się głównie na ochronie środowiska, edukacji młodzieży oraz na dzieciach chorych na raka. Od czterech lat jestem ambasadorem budowy Przylądka Nadziei, czyli nowoczesnej Kliniki Transplantacji Szpiku, Onkologii i Hematologii Dziecięcej we Wrocławiu. Niedługo otwarcie szpitala, na budowę którego udało się nam zgromadzić w tym czasie ponad 100 mln zł! Wkładam w to mnóstwo serca i to jest właśnie to moje „tupanie”. A nie ma innego wyjścia, jeśli mamy taką opiekę zdrowotną, jaką mamy.
Śledzisz życie publiczno-polityczne? Ekscytujesz się nim? Czy raczej skupiasz swoją uwagę na problemach reszty świata?
Nie ekscytuje mnie polityka. Choć niektórzy mówią, że aby wywierać realny wpływ, należy się nią interesować aktywnie. W jakiś sposób polityka prowadzona w wydaniu, z którym mamy do czynienia w Polsce, mnie odraża. Ale właściwie wszędzie na świecie, gdzie obserwuję polityków, dostrzegam zachowania, które nie znajdują mojego zrozumienia i akceptacji. Pieniądze i władza najczęściej demoralizują ludzi. Wolę być w tym miejscu, w którym jestem.
Ale nie jest tak, że nie wiesz co się dzieje?
Jeśli pytasz czy czytam portal naTemat to tak. I to regularnie [śmiech]. Oczywiście wiem, co się dzieje w polityce, ale śledzę tematy, które mnie najbardziej interesują, czyli dotyczące edukacji, równouprawnienia kobiet, opieki zdrowotnej dla dzieci, refundacji leków itd. Wybieram pewne obszary, codziennie przeglądam media, ale też dla własnego zdrowia psychicznego przestałam pilnie śledzić codzienne wydarzenia. Od jakiegoś czasu żyję trochę w swoim świecie.
Za to media interesują się Tobą. Dziś rano wpisałem twoje nazwisko w Google, pojawiły się przede wszystkim informacje dotyczące twojej córki oraz tego, że nie masz męża. Domyślam się, że to są kwestie o których najbardziej nie lubisz rozmawiać z dziennikarzami.
Rzeczywiście, te dwa pytania o których wspomniałeś, to najczęściej zadawane mi pytania. Ale jeśli masz zamiar mnie o to zapytać, no to rzeczywiście chyba będę musiała wstać i wyjść z mojego własnego biura. Kiedy jestem zapraszana do opiniotwórczego programu, aby wypowiedzieć się na temat ostatnich badań polskich archeologów w Peru i mam to skomentować jako redaktor naczelna "National Geographic", po czym dziennikarz płynnie schodzi na temat podróży, a w końcu pyta, kto opiekuje się moim dzieckiem, kiedy wyjeżdżam za granicę, to można to tylko uznać za przejaw absolutnego seksizmu, bo nie przypominam sobie, aby zadawano podobne pytania mężczyznom na podobnym stanowisku do mojego. To pokazuje również całkowitą ignorancję i brak dobrego wychowania. W takiej debacie nie mam ochoty uczestniczyć.
Generalnie radzę sobie, jak każda matka w dzisiejszych czasach. Moja Marysia to prawidłowo rozwijająca się, cudowna dziewczynka, która mam nadzieję, będzie otwarta i świadoma tego, jak wygląda świat. Choćby przez to, że u mnie w domu dużo się o tym rozmawia.
Sukces jest przed Tobą? Czy może miejsce, w którym teraz jesteś to sukces? A może to jakieś wydarzenie z przeszłości?
Czym jest twoim zdaniem sukces?
A czym jest dla ciebie?
Dla mnie sukces to wykorzystanie szans, jakie dało mi życie, umiejętność utrzymania koncentracji na celu, niepoddawanie się i życie w zgodzie ze sobą. Powiesz mi oczywiście, że brzmi to górnolotnie?
Brzmi dość sztampowo.
I to jest sztampowe. Nie odkryłam innej metody na to, aby czuć się zadowoloną. Jestem osobą wewnątrzsterowalną. To, co robię, nie jest uzależnione od poklasku, opinii publicznej ani tego, czy dostaję jakieś kary czy nagrody. Pewnie jestem przez to trudna do zarządzania, raczej sama wolę zarządzać ludźmi, ale najważniejsza jest dla mnie pasja i wiara w to, co robię.
Myślę zawsze o tym, co dalej, a nie o tym, co już zrobiłam. Gdy stałam na szczycie Mount Everestu pomyślałam o tym, że to metafora życia. Półtora roku wcześniej złamałam kręgosłup, więc pokonałam bardzo długą i krętą drogę, aby stanąć na szczycie najwyższej góry na świecie, i nie mówię tylko o wspinaczce w sensie technicznym. Poczułam dreszcz radości i ciepło rozpływające się w brzuchu. To było uczucie podobne do zakochania. I wiesz, co stamtąd widać? Inne góry, czyli kolejne cele do zdobycia… Ale co najważniejsze – uświadamiasz sobie, że kiedy jesteś na szczycie, to jesteś dopiero w połowie drogi.
Masz dużą siłę sprawczą. Twoja dotychczasowa kariera pozwala ci robić duże rzeczy, takie jak teraz, gdy pomagasz albinosom w Tanzanii. W wielu redakcjach dziennikarze nie mogliby sobie pozwolić na takie realizowanie swoich marzeń.
Zazdrościsz?
Tak, trochę zazdroszczę. Dzięki temu robisz coś dobrego.
Ja też czasem sobie zazdroszczę [śmiech]. Myślę, że to jest świetne, że w którymś momencie możesz jeździć na krańce świata i jeszcze ci za to płacą. Ale przecież to była długa droga, pracowałam na to przez ostatnie 18 lat, nigdzie nie przyszłam „na gotowe”. Gdy wpadam na jakiś pomysł to muszę na jego realizację znaleźć finansowanie, ekipę, a ta zmieniała się wielokrotnie i wiele razy musiałam budować zespół od zera.
Jeśli pytasz, czy miewam nieprzespane noce i czy dużo po drodze wylałam łez, to tak. Jak każdy. Bywa, że najchętniej rzuciłabym wszystko w diabli, wzięła plecak i pojechała do mojej chatki w górach, żeby mieć spokój. Ale oczywiście w mediach mówi się najczęściej o sukcesach, a nie o porażkach.
Miejsce, w którym jestem dziś, czyli podróżuję z ekipą telewizyjną i jestem redaktor naczelną polskiej edycji "National Geographic" nazwałabym jednak sukcesem. Choć właściwie lepsze byłoby słowo "satysfakcjonujące", bo "sukces" zawiera w sobie pierwiastek zaniechania, że już się nakarmiłam. A ja zawsze mam ogromny głód i chcę dalej, więcej, lepiej. Razem z Markiem Kłosowiczem wyreżyserowałam właśnie film dokumentalny „Ludzie duchy”, który będzie wyświetlany w telewizji TTV i na festiwalach. Tematy, którymi się zajmuję, chciałabym nagłaśniać szerzej, bo tylko tak mogą się one przełożyć na coś wartościowego, na przykład realnie zmienić los osób chorych na albinizm w Tanzanii. W zasadzie dopiero skończyliśmy pracę, ale ja już myślę o kolejnym przedsięwzięciu – chciałabym zrobić pełnowymiarowy dokument o tym, kim jest kobieta XXI wieku. Ta żyjąca w plemieniu Himba w Namibii, ta, która mieszka w Nepalu i ma trzech mężów, którzy są rodzonymi braćmi oraz ta, która bije rekord świata w skokach spadochronowych. Chciałbym zebrać historie wszystkich moich dotychczasowych bohaterek i zmontować z tego przekrojowy materiał, opowiedzieć historię uniwersalną o życiu kobiet.
Co mówi popularność twojego programu o odbiorcach mediów? Różnie się ich, czyli nas ocenia. Że jeśli jakaś treść jest ambitniejsza, to jest z góry skazana na porażkę. Zgodzisz się z tym?
Popularność moich reportaży świadczy o tym, że ludzie nie szukają tylko prostej, bezrefleksyjnej rozrywki. Jest duże grono osób, którzy chcą wiedzieć więcej i mają otwarte głowy.
Polacy interesują się raczej sprawami z własnego podwórka.
To prawda, wolimy obejrzeć krajowe newsy. W polskich mediach rzadko mówi się o tym, że jest przewrót w Afryce lub trzęsienie ziemi w Azji, choć w jednym i drugim przypadku giną setki ludzi. Ważniejsze jest, co nasz lokalny polityk powiedział drugiemu. A świat naprawdę boryka się z ważniejszymi problemami. Ale od ośmiu lat pracuję w redakcji "National Geographic" i z bliska obserwuję zmiany w polskiej mentalności. Na szczęście nasi rodacy coraz częściej chcą podróżować i wiedzieć więcej o tym, co się dzieje poza granicami naszego kraju. Wierzę, że jest wielu czytelników i widzów bardzo wartościowych i na poziomie. I dla nich warto pracować w tym zawodzie.
Z tematu "widza", chciałbym przejść do tematu "Big Brothera" w twojej karierze.
A musisz? [śmiech]
Zastanawiam się, jak teraz na to patrzysz. Czy to jest "czarna karta" w twojej karierze, czy po prostu jeden z wielu etapów, przez które przechodziłaś.
E, tam "czarna karta". Cofnijmy się do roku 2001. Jestem sobie dziennikarką pełną pasji, zapału, realizuję program motoryzacyjny "Automaniak", który jest spełnieniem moich marzeń. Wtedy wydawało mi się, że odniosłam sukces. Może nawet bardziej niż teraz, bo byłam młoda, gniewna i miałam niezachwianą wiarę w siebie. Teraz widzę swoje ograniczenia. Pewnego dnia dostaję wezwanie do gabinetu dyrektora Miszczaka, który proponuje mi poprowadzenie "nie mam pojęcia czego".
I z miejsca się zgadzasz.
Tak, dostaję kilka kaset VHS do obejrzenia i dopiero wtedy zdaję sobie sprawę, na co się zdecydowałam. Przez wiele miesięcy szukano prowadzącej do tego formatu. Ale w końcu okazało się, że ja dostałam taką... szansę? Bo to była szansa, choć to w ogóle nie była moja bajka. Ale to był wtedy najpopularniejszy i największy program telewizyjny, tworzyliśmy media od podstaw. Miałam szansę pracować z międzynarodową ekipą, dostałam niezłą szkołę pracy w telewizji na żywo w zmieniających się – delikatnie mówiąc – warunkach. To była świetna lekcja.
A przy tym towarzyszył Ci Grzegorz Miecugow, którego obecność w tym programie wydaje się dziś być niesamowitym zderzeniem światów.
Może gdyby nie Grzegorz Miecugow i ja nie odważyłabym się zaangażować
w ten projekt. Byłam wtedy naprawdę młodą dziewczyną. Dziś wiemy, jak wygląda i jak może wyglądać telewizja. Ja musiałam uczyć się na własnych błędach.
Czyli nie ma czegoś takiego w twoim życiu, czego byś żałowała?
A czego miałabym żałować? Może kilku komentarzy, które wygłosiłam, bo niepotrzebnie wdałam się w jakieś niepotrzebne debaty, dawałam się podpuścić. Odpowiadałam na pytania, na które nie umiałam dobrze odpowiedzieć. Wtedy nie wiedziałam, że można powiedzieć “przepraszam, ale to nie jest przedmiot naszej rozmowy". Dziś już umiem zaznaczyć swoje terytorium. Poza tym, nie mam czego żałować.