„Dolina łez” (ang. tear valley), sine podkówki, zieleń i fiolet niejednej twarzy dodają posępnego wyglądu i kilku niepotrzebnych lat. Krem pod oczy z rozświetlającą miką i kofeiną, korektor i podkład razem wzięte, to czasem za mało, żeby odwrócić od nich uwagę. Wiem, bo sama na co dzień z tym problemem walczę. A raczej walczyłam. I walkę wygrałam, choć nie było to łatwe i przyjemne.
Zaproszenie na mezoterapię z początku odesłałam z kwitkiem. Nie miałam odwagi z niego skorzystać. Ale po zapewnieniach pani doktor Magdaleny Potembskiej-Eberhardt z Femmed i spotkaniu z nią na żywo (wygląd lekarza dermatologa, medycyny estetycznej czy chirurga plastyka jest jego wizytówką, a pani doktor wygląda świetnie, bo naturalnie), dowiedziałam się trochę więcej na temat samego zabiegu i możliwości z jakimi on się wiąże.
Pani doktor, która jest chirurgiem, powiedziała, że umiejętnie wykonana mezoterapia jest niewidoczna dla innych jako zmiana wyglądu, za to jej pozytywne efekty spotkają się z licznymi komplementami.
Co to w ogóle jest mezoterapia? Zabieg polega na podaniu podskórnie - igłą - kwasu hialuronowego w wielu miejscach. Oczywiście może się wiązać z nieco większymi zmianami, jak wypełnianie bruzd czy zmarszczek (wówczas podaje się nieco więcej kwasu), ale generalnie jest zabiegiem rewitalizującym i głęboko nawilżającym skórę twarzy. Nie ma więc obaw, że zmienia rysy. Poza tym, że pacjent, który się zabiegowi poddaje rzeczywiście się zmienia, bo wygląda jak po wakacjach. I z tygodnia na tydzień jego skóra ma się coraz lepiej, nabiera promiennego blasku, a tak zwane zmęczenie - znika.
- Co chciałaby pani zmienić w swoim wyglądzie? - zapytała mnie pani doktor. Odpowiedź była z mojej strony oczywista - chcę wyglądać na mniej zmęczoną. Moja skóra jest szara i pozbawiona blasku, pomimo, że kładę się wcześnie spać, zdrowo się odżywiam, a hulaszczy tryb życia mam daleko za sobą.
- A co robimy z pani „doliną łez”, pani Mario? Nie chciałaby się pani pozbyć sińców spod oczu? A co z bruzdami nosowo-wargowymi? Nie miałaby pani ochoty ich spłycić?
Oczywiście, że miałabym, ale bałam się. Na widok igły robi mi się słabo i sama wizyta w gabinecie medycyny estetycznej powoduje we mnie stres i wywołuje mroczki przed oczami. Ale na hasło: usuniemy sińce spod pani oczu, szary koloryt i „zmęczenie” zniknie - aż mi się oczy zaświeciły! To była propozycja z cyklu nie do odrzucenia.
Pani doktor wybrała dla mnie organiczny kwas hialuronowy, podobno najlepszy z dostępnych na polskim rynku, Neauvia Organic Hydra Delux ITP. Jest dużo łatwiej przyswajalny dla skóry, dobrze się zachowuje i nie powoduje skutków ubocznych. Nie jestem specjalistką od kwasów, więc postanowiłam w tej kwestii zaufać pani chirurg. Zadałam jednak dwa pytania: czy nie przestraszę następnego dnia po zabiegu ludzi na spotkaniach (miałam w planie wywiad i dwie konferencje) oraz czy nie przestraszę w sobotę (dwa dni po zabiegu) dzieci i ich rodziców, którzy wybierali się do nas na trzecie urodziny mojego synka?
Usłyszałam, że nie powinnam, bo to zabieg „lunchowy”, po którym zwykle się wygląda dobrze i poza lekkim obrzękiem twarzy nie powinno być żadnych skutków ubocznych i śladów. Chyba że pojawią się drobne krwiaczki i siniaczki, które są dla mezoterapii normą i naczynia zdarza się - że pękają.
Było czwartkowe popołudnie, więc miałam nadzieję, że jakoś to będzie i niewiele osób zauważy ewentualne podrażnienia, a przy współczesnych wynalazkach takich jak podkłady, nie będzie tragedii.
Mezoterapia zaczyna się oczywiście od konsultacji medycznej. Następnie pani doktor nakłada na twarz krem znieczulający, który po upływie 30 minut zaczyna działać. Czuję mrowienie i pieczenie na skórze. Następnie pora na pierwsze wkłucia…I niestety, w moim przypadku, to była męka. W niektórych miejscach igła sprawiała mi ból. Dostałam więcej kremu znieczulającego, odczekałyśmy kolejne pół godziny i przeszłyśmy do rzeczy.
- W dolinę łez podam więcej kwasu, żeby skóra, która w tym miejscu jest wklęsła, wyrównała się ze skórą w pozostałych miejscach na twarzy.
Po drugim znieczuleniu bólu już nie czułam. W głowie wirowało mi zdanie powtarzane jak mantra przez moją babcię: chcesz być piękna - musisz cierpieć. Może nie cierpiałam, ale czułam, jakby ktoś mi na twarzy rozpalił ognisko. Ale wizja świeżej cery i usunięcia oznak zmęczenia przemawiały do mnie bardziej niż wizja pożaru. Zresztą trwał on dosłownie chwilkę. Jakieś 20-30 minut.
Spojrzałam w lustro. Z każdego wkłucia igły sączyła się krew, co nie wyglądało jakoś specjalnie źle (żeby było jasne: dobrze też nie!), ale nie zamierzałam robić sobie selfie w stylu gwiazd i chwalić się wszem i wobec: patrzcie co sobie zrobiłam. I kiedy usłyszałam, że to wszystko zniknie (obrzęk, grudki, zaczerwienienie), a jutro już będę przypominać siebie, odetchnęłam z ulgą.
„Nie widzimy się dziś, ani jutro, ani przez kilka kolejnych dni, bo mam na twarzy tatara wołowego” - przypomniało mi się zdanie mojego przyjaciela, który mezoterapię robi regularnie i bardzo sobie chwali. Ja zdecydowanie czułam, że coś z moją twarzą jest nie tak. Wieczorem miałam tylko zmyć twarz wodą micelarną i nałożyć specjalny łagodzący krem po zabiegu. I do zaleceń lekarza się zastosowałam.
Niestety, wizja, że będę straszyć - się ziściła dnia następnego. Nie obyło się bez krwiaka pod okiem. Byłam wściekła. Na siebie. Po jasną cholerę ja sobie to zrobiłam?!? Na całej twarzy pojawiła się pokrzywka. Dokładnie tam, gdzie było położone miejscowe znieczulenie. Dostałam na nie alergii kontaktowej, co u osoby ze skórą reaktywną nie jest niczym nadzwyczajnym (miewałam podobne sensacje po zabiegach u kosmetyczki i pilingach dermatologicznych).
Ale przeżyłam. Piątkowy wywiad przeprowadziłam z twarzą do połowy zasłoniętą włosami, żeby nie widać było siniaczka, przez dwa dni nosiłam "tapetę" naprawdę pokaźnych rozmiarów, żeby skutecznie ukryć pokrzywkę. A alergia kontaktowa?
Cóż, musiałam zawalczyć metodami znanymi mi sprzed wielu lat, czyli doustnym środkiem antyhistaminowym oraz kremem ratunkowym Bioderma. Ciężko mi powiedzieć jak długo utrzymuje się po mezoterapii sam obrzęk po zabiegu, bo w moim przypadku nałożył się na to wyprysk kontaktowy po miejscowym znieczuleniu, który też wiąże się z obrzękiem. Natomiast po tygodniu - 10 dniach, wyglądałam już dobrze. A po dwóch tygodniach - pięknie.
Moja twarz nie przypomina twarzy pań, którym „dieta zmieniła rysy”, nie wyglądam też jak Kim Kardashian i jej siostry, bo nadal widać moje kości policzkowe, czoło, bruzdy nosowo-wargowe i całą resztę charakterystycznych cech twarzy. Ale nie ma śladu po dołkach pod oczami i po sinym kolorze. A także zniknął gdzieś szary koloryt cery. Przestałam używać korektora pod oczy i coraz częściej chodzę bez podkładu. „Skutkiem ubocznym” mezoterapii jest to, że moja skóra mniej się przetłuszcza. Powód: ponieważ jest dogłębnie nawilżona, uspokoiły się gruczoły łojowe, które zmniejszyły produkcję sebum.
A to dopiero początek zmian, bo mezoterapia jest z gamy zabiegów stymulujących skórę. Z czasem będzie więc ona wyglądać jeszcze lepiej. Moja twarz jest miła i gładka w dotyku, jaśniejsza i bardziej rozświetlona i naprawdę wyglądam młodziej. Może nie jak nastolatka, ale jak młodsze wydanie samej siebie. A co najważniejsze, pozbyłam się naszej rodzinnej zmory, czyli sińców pod oczami!!! I polecam ten zabieg wszystkim, którzy się z tym problemem borykają.
I gdybym miała dziś zdecydować czy poddałabym się jeszcze raz zabiegowi, znając jego konsekwencje kilku pierwszych dni (i nawet osobniczą tendencję do uczuleń po znieczuleniach miesjcowych), zrobiłabym to na pewno. Ale tym razem wzięłabym kilkudniowy urlop, żeby nie bawić się w charakteryzatora filmowego. 2-3 dni bez makijażu-kamuflażu zrobiłyby mi znacznie lepiej.
Słyszałam też, że genialne rezultaty daje mezoterapia skóry ciała, m.in. dekoltu i szyi. Jak dla mnie to nowe odkrycie. Pod warunkiem, że zabieg przeprowadza osoba doświadczona, która wie, gdzie, jak i ile kwasu można pacjentowi podać, żeby nie wyglądał jak egipska mumia lub panie znane z plotkarskich gazet.