– Mamy do czynienia z aktem barbarzyństwa i terroru – mówił w środę francuski prezydent Francois Hollande, który na wieść o ataku na paryską siedzibę satyrycznego magazynu „Charlie Hebdo”, w którym z rąk islamskich zamachowców zginęło 12 osób, niezwłocznie udał się na miejsce zbrodni. Chwilę wcześniej, wskutek niesubordynacji policji, mógł zginąć - pisze "Rzeczpospolita".
Chwila nieuwagi francuskich policjantów mogła skończyć się tragicznie. Do zamachu na redakcję pisma doszło przed południem, a już godzinę później na miejsce przyjechała limuzyna z prezydentem Hollandem. Ten wysiadł z auta, po czym przemaszerował kilkadziesiąt metrów. Nikt wcześniej nie zwrócił uwagi, że mijał furgonetkę, która nie została zabezpieczona.
– Patrząc na tę scenę na ekranie telewizora po prostu byłem sparaliżowany. Nie mogłem zrozumieć, jak można było narazić prezydenta i tak wielu ministrów na tak duże ryzyko – powiedział dziennikowi "Le Monde" cytowany przez "Rzeczpospolitą" rozmówca, pracownik francuskich służb bezpieczeństwa.
Działania służb mundurowych zabezpieczających miejsce ataku pokazują, że nawet one nie spodziewały się zamachu. Tymczasem atak islamskich bojowników mógł skończyć się dla Francji jeszcze tragiczniej.
Atak na redakcję pisma "Charlie Hebdo", słynącego z publikowania materiałów dotyczących islamu, został przeprowadzony przez zamaskowanych napastników, uzbrojonych w kałasznikowy.
Świadkowie zdarzenia, którzy słyszeli strzały dobiegające z siedziby redakcji, mówią o dwóch zamaskowanych napastnikach. Mężczyźni mieli być uzbrojeni w karabinki AK i krzyczeli "Allah Akbar". Na skutek ataku zginęło 12 osób, w tym dwóch policjantów. Przynajmniej siedem osób zostało rannych. Czterech rannych znajduje się w stanie krytycznym. Napastników, którzy zbiegli z budynku, poszukuje francuska policja.