"Diabeł z Ramadi" – mówili o nim wrogowie. Legenda. Bohater. Tak mówili i mówią ci, dla których Chris Kyle był wcieleniem cnót amerykańskiego żołnierza idealnego. Bohater wojenny i bohater zbiorowej wyobraźni. Śmiertelnie skuteczny snajper, który zdjął ponad 200 celów – bo tak mówił o tych, którym posłał kulę. Jaki był Chris Kyle?
Na ekrany właśnie wchodzi film „American Sniper”, który opowiada historię Kyle'a. Krytycy filmu zarzucają jego twórcom propagandowość. Gloryfikuje wojnę i przemoc – mówią. Ci, dla których Chris Kyle jest bohaterem i uosobieniem archetypu amerykańskiego bohatera, bronią jego i jego historii. "Był prawdziwym patriotą"; "Bezinteresownie służył swojemu krajowi"; "Niech cię Bóg błogosławi, Chris, ciebie i twoją rodzinę" – piszą.
Zwyczajny facet pielęgnuje legendę
Kiedy „The Washington Post” opublikował w lipcu ubiegłego roku artykuł poddający w wątpliwość część historii, które opowiadał Kyle już po opuszczeniu jednostki wojskowej SEALs, w komentarzach na redakcję posypały się gromy. Rzeczywiście niektóre jego historie brzmiały nieprawdopodobnie – jak ta, kiedy miał pojechać ze swoim kumplem do Nowego Orleanu po huraganie Katrina, żeby zrobić porządek z „kolesiami spod ciemnej gwiazdy”. Albo kiedy opowiadał, że zastrzelił dwóch mężczyzn, którzy próbowali ukraść jego samochód. Albo ta, w której pobił byłego gubernatora Jessego Venturę, bo polityk, starszy od Kyle'a o 30 lat, miał powiedzieć, że żołnierze są mordercami, bo zabijają niewinnych mężczyzn, kobiety i dzieci. Że SEALs zasługują na to, by stracić kilku swoich.
Część komentatorów i ludzi, którzy go znali uważa, że po powrocie z wojny i wydaniu książki robił to wszystko – wdawał się w bójki w barach, opowiadał historie, w których był twardzielem – by podtrzymać swoją legendę. Legendę żołnierza, który w zbiorowej wyobraźni zwykłych Amerykanów stał się niemal superbohaterem z komiksu. Że tęsknił za akcją. On sam mówił o sobie, że nie jest żadnym bohaterem, tylko „zwyczajnym facetem”.
Nie był zwyczajny, bo „zwyczajny facet” nie ma na koncie ponad 160 (to oficjalna liczba, sam Chris mówił o 255) "trafień". Zwyczajny facet nie odbył morderczego treningu, by stać się jedną z Fok. Kiedy wrócił z wojny próbował odnaleźć się z dala od armii i „chłopaków”, jak nazywał innych żołnierzy, z którymi służył. Założył firmę, dużo czasu spędzał z rodziną – żoną Tayą i dziećmi. Pomagał weteranom, pracował z żołnierzami cierpiącymi z powodu traumy, którą przeżyli na wojnie. Zginął od kuli jednego z nich w lutym 2013 roku.
Cel snajpera
W 2012 roku Chris i Taya przyjechali do Polski promując książkę „Cel snajpera”. Kiedy robiłam z Chrisem wywiad, przy rozmowie była też Taya. Podczas spotkania opowiadali mi o walce o swoje małżeństwo, rodzinę i to normalne życie. Taya mówiła o strachu, który jej towarzyszył. I złości na męża, kiedy zdecydował się na drugi wyjazd na front. Była zła, bo nie musiał jechać. On opowiadał o tym, że to żony żołnierzy mają najtrudniejsze zadanie, kiedy ich mężowie są na wojnie – próbują prowadzić normalne życie z dudniącym w głowie pytaniem: czy jest bezpieczny? Czy nie zginie?
Chris, podobnie jak w książce, wciąż podkreślał niezwykłą więź z „braćmi” z formacji. Tęsknił za tym po powrocie do domu. Taya mówiła o dumie z męża patrioty, który ryzykuje życie dla kraju, ale i o zazdrości – o tę więź, o adrenalinę, o tamto żołnierskie życie. Nie było im łatwo.
Wkurzyć Chrisa
Spędziłam z nimi półtorej godziny. Zdążyłam zaledwie odrobinę poznać Chrisa Kyle'a. Nie znam go. Wiem, że nie bał się mówić, co myśli. Sprawiał wrażenie bardzo spokojnego, co dziwnie kontrastowało z jego ogromną posturą. Z równowagi wyprowadzały go pytania o Baracka Obamę. O dostępność broni. O te strony służenia w armii, które są mniej chwalebne. O tortury i Abu Ghraib.
Był Teksańczykiem o tradycyjnych, republikańskich poglądach – wyrażał je bardzo wprost. – Nienawidzę Obamy – mówił. – Cenię Busha – mówił. – W Iraku była broń masowego rażenia – mówił. Mówił i wierzył w to, co mówi. W swojej gorliwej wierze w Amerykę, prezydenta Busha i armię był szczery.
Może w ustach kogoś innego słowa „Bóg, honor, ojczyzna” brzmiałyby propagandowo. Miałam takie wrażenie, kiedy czytałam jego książkę. Zdenerwował się, kiedy go o to zapytałam. – Armia to piekło, przecież o tym piszę! Nie przekonuję nikogo, jaka to fantastyczna przygoda – wyjaśniał mi.
Bohater zbiorowej wyobraźni
Wiedziałam, że każdy dziennikarz pyta go o wyrzuty sumienia – ja również o to zapytałam.
Odpowiedział, że ich nie ma. Że zabijał terrorystów. Likwidował cele, nie ludzi. W ten sposób ocalał życia. Mówił o tym, że jedyne, czego żałuje, że nie zabił więcej „celów” zanim owe cele dopadły jego „chłopców”.
Dla wielu Chris Kyle jest bohaterem. Dla wielu urósł do rangi symbolu. Innych złości, że jego żarliwi obrońcy nie pozwolą powiedzieć nawet pół słowa, które mogłoby odbrązowić jego pomnik. Jeszcze inni uważają, że postrzegania świata wyłącznie w odcieniach czerni i bieli, jak Chris, jest zbyt proste. Ocenę pozostawiam innym. Ale historię "Diabła z Ramadi", który miał świętą cierpliwość do swoich dzieci i weteranów, z którymi pracował, ludzie będą opowiadać jeszcze długo. A jego legenda będzie rosła.