– Mam świadomość, że jestem na finiszu swojej drogi. Mam 72 lata, jestem psychicznie wyczerpany i wypalony. Nie zostało mi już wiele życia, a wszystko co miałem poszło w ruinę – mówił w wywiadzie dla naTemat Krystian Broll, niedługo po wyjściu z psychiatryka. Postanowił jednak walczyć o sprawiedliwość - domaga się 14,5 mln zł zadośćuczynienia i odszkodowania za bezpodstawne umieszczenie go w zakładzie psychiatrycznym. Przeczytajcie wywiad, w którym opowiedział swoją dramatyczną historię.
To pokrętna i zagmatwana historia. Byłem inspektorem nadzoru budowlanego i ujawniłem w Katowicach aferę przetargową.
Jak pan wpadł na aferę?
Byłem bardzo aktywnym zawodowo inżynierem, projektantem, kierownikiem budów, między innymi fabryki opla w Gliwicach, przy budowie biblioteki. W ustawie o zamówieniach publicznych miałem określoną funkcję, jakim była ochrona publicznych pieniędzy przed marnotrawstwem.
A jak utracił Pan wolność?
Nie wiem kto, nie wiem jaka władza, policja czy prokuratura okręgowa w Katowicach. Ktoś zlecił mężczyźnie z sąsiedniej wsi, by jako słup wystąpił z oskarżeniem mnie o werbalną groźbę karalną. Wszystko odbyło się bez świadków i dowodów, mimo że była taka możliwość, ale prokuratura nie chciała ich powołać. Zostałem w prosty sposób oskarżony. Potraktowano mnie jak zbira. Straciłem pracę w trybie natychmiastowym. Załatwiono mnie w ten sposób, że biegli sądowi, bez badania stwierdzili, że jestem chorym urojeniowcem.
W jakim momencie życia był Pan wtedy?
To był pierwszy rok mojej emerytury. Wciąż pracowałem, bo miałem uprawnienia do pełnienia samodzielnych funkcji w budownictwie jako inspektor nadzoru, projektant, itd. Miałem plany zawodowe i byłem bardzo sprawnym umysłowo i fizycznie emerytem. Do tej poru zresztą uprawiam sport. Chciałem zacząć wreszcie korzystać z życia, bo znajdowałem się już na ostatniej prostej. Tyle lat pracowałem, że należał mi się wypoczynek. Teraz, po ośmiu latach w zamknięciu, jestem już dziadem...
Jak pana tam zamknięto? Bez widzenia się z Panem?
Nie, pojechałem do gabinetu, ale nie zrobiono mi badań. Po tym, jak uznano mnie za wariata, sąd przychylił się do wniosku prokuratury, biegłych sądowych i nawet mojego obrońcy z urzędu, by skierować mnie do zakładu. Wszyscy byli za tym, aby zamknąć mnie w ramach środka zapobiegawczego. Tak wylądowałem w szpitalu psychiatrycznym w Rybniku.
Przez osiem lat nie byłem badany psychiatrycznie. Wymuszano różnymi sposobami, włącznie z torturami, abym przyznał się do czynu i do choroby. Takie działania są oczywiście według ustawy o ochronie zdrowia psychicznego zakazane. Od pacjentów nie można wymuszać przyznawania się do czegokolwiek.
Przez tych osiem lat nie znalazł się nikt, kto by pana wysłuchał i zbadał?
Jak ja mogłem rozmawiać z lekarzami, kiedy oni kompletnie lekceważyli moje prośby! Przy każdej wizycie bezskutecznie domagałem się zbadania.
A bliscy? Próbowali coś zrobić?
Właściwie jedynie siostra, która jest osobą raczej wystraszoną. Gdy próbowała interweniować to usłyszała, abym się przyznał do zarzucanych mi czynów i choroby psychicznej. Absolutnie wykluczałem taką ewentualność. Robiłem to z zasady, że takiego draństwa nie można tolerować. To, co mnie spotkało, nie śniło się mi w najgorszych snach.
Jak wyglądało te osiem lat?
W ciągu tego czasu wędrowałem po sześciu różnych oddziałach, aby tylko kolejni ordynatorzy multiplikowali swoje opinie. Odpisywali jeden od drugiego i wysyłali sądowi pisma do przedłużenia. Sąd akceptował te prośby, mimo że za każdym razem odwoływałem się do Sądu Okręgowego. Ten jednak tą praktykę tolerował. Nie widząc mnie na oczy, przedłużano pobyt o pół roku. Nazbierało się tego osiem lat...
Na początku zostałem umieszczony na oddziale, który nazywam "wydobywczym". Był to 9. oddział w Rybniku o wzmocnionym zabezpieczeniu. Na takie przeniesienie powinna zgodzić się Komisja Psychiatryczna ds. środków zabezpieczających. Bez zgody tej komisji sąd nie ma prawa mnie przenosić, a zostało to zrobione po cichu. Byłem tam nielegalnie przez dwa lata, a starano się tam wymusić na mnie zeznania.
Były to dla mnie najtrudniejsze lata. Panował tam więzienny reżim. Pełna, całodobowa obserwacja, kamery w każdym pomieszczeniu, drzwi automatycznie zamykane i bezwzględny personel nastawiony na stuprocentowe posłuszeństwo. Trzy razy dziennie podawano mi środki psychoaktywne.
Jak to się stało, że pan w końcu wyszedł?
Gdyby nie media, które zainteresowałyby moją sprawą, najprawdopodobniej skończyłbym żywot w zakładzie. W mojej sprawie działał też rzecznik praw pacjentów szpitala psychiatrycznego w Rybniku, który wysyłał informacje na mój temat do swojego przełożonego w Warszawie. W końcu moją sprawą zajął się tygodnik "NIE", gdzie ukazał się pierwszy artykuł o tym co mnie spotkało. Sprawa stała się publiczna i trafił do programu "Państwo w Państwie" w Telewizji Polsat.
To zadziałało?
Wtedy dopiero zaczęły się jakieś ruchy wokół mnie. Po prawie ośmiu latach zamknięcia. Myślałem, że sprawą zainteresuje się rzecznik praw obywatelskich, do którego dwa razy wnosiłem prośby o kasację wyroków. Napisałem też do prokuratora generalnego, który mi odmówił. Ale dopiero po programie przygotowanym przez dziennikarkę "Państwa w Państwie" Małgorzaty Cecherz, w sprawę zaangażował się pan sędzia Janusz Wojciechowski oraz karnista prof. Piotr Kruszyński, który zajął bardzo zdecydowane stanowisko w tej sprawie.
W efekcie tych interwencji, Rzecznik Praw Obywatelskich zdecydował się skierować wniosek kasacyjny. Skasowano wyrok sądu pierwszej i drugiej instancji. Nie wiem jakie będzie to miało odniesienie do spraw odszkodowawczych, bo nie mam jeszcze ani wyroku ani uzasadnienia. Musimy na to jeszcze miesiąc zaczekać.
Co będzie dalej?
Za błędy funkcjonariuszy publicznych płacą w naszym kraju obywatele. Jeśli dojdzie do postępowania odszkodowawczego, podatnik będzie musiał wyłożyć z własnej kieszeni.
A co z osobami które odpowiadają za to, co pana spotkało?
Prawdopodobnie pani sędzia, która mnie skazała, zrobiła karierę w Sądzie Okręgowym w Gliwicach. Czy ktoś za to odpowie? Mnie proszę o to nie pytać, bo z mojej strony absolutnie każdy powinien za partactwo, przekupstwo i męczenie ludzi odpowiedzieć.
Nie wierzy pan w sprawiedliwość?
Sprawiedliwość w naszym kraju dużo kosztuje. Mało tego, że mnie państwo zniszczyło, odebrało mi niemal cały mój życiowy dorobek, sprawiło że straciłem rodzinę, to będzie mi kazało jeszcze zapłacić za proces odszkodowawczy. Rozmawiam w tej sprawie z adwokatem ale on ostrzega, że musiałbym dużo zapłacić za procesy.
Kiedy była kasacja wyroku?
21 stycznia 2015 roku.
Kiedy odzyskał pan wolność?
31 sierpnia 2014 roku.
Jak pan się odnalazł po takim czasie na wolności? Miał pan dokąd wracać?
Mam dom, choć zrujnowany i doszczętnie wyszabrowany. Wróciłem do ruiny.
Z czego Pan żyje?
Miałem drobne oszczędności w banku na położenie dachówki, bo dach był pokryty tymczasowo papą. Odkąd wyszedłem, musiałem zrobić naprawy, remonty, dach przeciekał, zniszczył wszystkie drzwi, parkiety... Dopiero co założone centralne ogrzewanie wyparowało...
Da się wrócić do normalnego życia?
Mam świadomość, że jestem na finiszu swojej drogi. Mam 72 lata, jestem psychicznie wyczerpany i wypalony. Nie zostało mi już wiele życia, a wszystko co miałem poszło w ruinę, zmarnowało się i staram się odbudować swoją egzystencję na miarę dostępnych mi środków, aby w ogóle przeżyć. Nie mam się z czego cieszyć proszę pana...
Przyszła do mnie ostatnio z lasu kotka. Wziąłem ją do siebie, razem sobie jakoś radzimy. Ona też jest po przejściach, nieprzespanych i głodnych nocach w zimie.
Ma pan rodzinę?
No mam... Dwie siostry w Polsce, jedną w Niemczech.
A żona?
Mam żonę i córkę w Niemczech.
Nie macie kontaktu?
Nie. Wie pan, jak przyjechały mnie odwiedzić, widziały mnie w takim miejscu i takiej sytuacji, że kontakt się urwał między nami.
One nie chciały go podtrzymywać czy Pan?
No... one. Ja bym chętnie nawiązał kontakt, ale nie mam już adresów, numerów, nic nie mam...