Wbrew politycznym hasłom o bronieniu polskości ziemi, niektórzy rolnicy nie mają problemu by sprzedać ojcowiznę Niemcom czy Holendrom. W trzy lata 6 tys. hektarów trafiło już w obce ręce.
– Panie, ta gospodarka czeka na właściwego klienta. A nie takich bidaków co tu chodzą – właściciel 40-hektarowego rancza niedaleko Ełku aż podskoczył z radości, kiedy w odpowiedzi na ogłoszenie o sprzedaży, powiedziałem, że skupuję ziemię dla niemieckich rolników. – Nie mam nic przeciwko. Dopełnimy transakcji i do 2016 roku będę to utrzymywał w dobrej kondycji. Część pieniędzy możecie mi nawet wypłacić dopiero po ujawnieniu się inwestora – zaproponował właściciel.
Polskość ziemi rolnej to jeden z punktów ostatnich protestów rolników. Protestujący chcą, aby zamiast uwolnienia rynku w maju 2016, wydłużyć zakaz, a właściwie ograniczenia w zakupie ziemi przez obcokrajowców. Nad sprawą pochylił się nawet Jarosław Kaczyński. W liście do Ewy Kopacz napisał, że zakaz trzeba przedłużyć, bo zubożali polscy rolnicy będą wyprzedawać ziemię zagranicznym farmerom.
– Jakby komuś zależało na tym, aby biedni i zadłużeni polscy rolnicy nie tylko nie mogli konkurować w nabywaniu ziemi rolnej w Polsce, lecz wręcz przeciwnie - aby z powodu biedy zmuszeni byli do jej sprzedaży. Bieda może zmusić rolników do wyprzedaży obcym polskiej ziemi. To jest wielkie zagrożenie, nie tylko dla polskiej wsi, ale dla całego Narodu – pisze prezes PiS.
Czy rzeczywiście sumienie i poczucie patriotyzmu są w stanie powstrzymać już dziś sprzedających gospodarstwa? Sprawdziliśmy, że nie. Na pięć ofert sprzedaży równie dużych terenów nikt nie miał skrupułów, aby sprzedać ziemię Niemcowi, Holendrowi czy Duńczykowi. Nawet jeśli wymagałoby to kłamania przed urzędem.
Sprzedaję na emeryturę
Nie chodziło tylko o cenę. – W okolicy nie ma nikogo kto mógłby połączyć swoja gospodarkę z moją działalnością. Sprzedam komukolwiek, bo wybieram się na emeryturę. Ta ziemia to ostatnia polisa ubezpieczeniowa – tłumaczy właściciel gospodarstwa spod Ełku. W nowoczesnym, ekologicznym i samowystarczalnym energetycznie gospodarstwie produkuje, jesiotry i węgorze, ma hodowlę Danieli, 40 hektarów pól, sady jabłoniowe założone pod dopłaty i wyremontowaną posiadłość. Inwestycje już dawno szykował pod zagranicznego nabywcę. Za zyskowną dziś działalność oczekuje 4 mln zł.
Na Pomorzu sprzedają swoja gospodarkę bracia Ł.. 400 hektarów w kilku dużych kawałkach wyceniają na 15 mln. Tak duży areał to rzadkość na rynku. Duże i zorganizowane gospodarstwa gwarantują zyskowność każdej produkcji rolnej. Ceny sięgają więc nawet 30 mln zł. Ł. proponuje, że stworzy spółkę, którą można będzie odkupić. Ewentualnie przyjmie część pieniędzy pod stołem, a jako zabezpieczenie, że w 2016 odda prawa do ziemi, wypełni weksel in blanco na wyższą kwotę.
W ten sam sposób jako przedstawiciel duńskiego farmera mogłem kupić chlewnię w pod Opolem: 15 tys. świń plus 200 hektarów opraw pod paszę. Właściciel zobowiązał się, że w zamian za pensję 4 tys. dla niego i po 2 tys. dla pracowników utrzyma produkcję do czasu uwolnienia rynku. Pełną współpracę zadeklarowała właścicielka gospodarstwa z województwa dolnośląskiego. Mówi, że jej dzieciom i generalnie młodym nie chce się już pracować w rolnictwie. – Pojechali do miasta, prowadzą wygodniejsze życie – mówi. – Niemiec? Może być. Miałam już oferty od zawodowych handlarzy ziemią - dodaje.
Słupy i niby-rolnicy
Wieś 30 kilometrów od Olsztyna. Eleganckim powozem ciągniętym przez dwa konie jedzie pan R. – w ustach cygaro, ubrany w elegancką wełnianą marynarkę, kaszkiet, wypastowane czarne buty. Kłania się i macha każdemu, ale mało kto odwzajemnia gest. Wszyscy wiedzą, że R. to słup. – Udaje bogatego, a to biedak, który za pieniądze Holendrów i Duńczyków skupuje ziemię. Wszyscy wiedza, że to emerytowany milicjant, z rolnictwem nie ma nic wspólnego – mówi sołtys.
Ostatnio R. za 4 mln zł kupił gospodarkę poważanego we wsi rolnika. Starszy pan nie miał następców, dzieci wyjechały do miasta. Dwójka jego zarządców „aż poczerniała od roboty” – taka jest ciężka praca przy setce krów. R. zaoferował 4 miliony za 75 hektarów i produkcję w toku. Gminna plotka mówi, że działa na zlecenie Holendrów, którzy w okolicy skupili już ponad 300 hektarów, a ujawnią się dopiero w 2016 roku.
Jak to się dzieje, że słupy takie jak R. mogą hulać do woli? Proceder ujawnia raport Najwyższej Izby Kontroli sprzed roku. Po tym jak sprawdzono transakcje z lat 2011-2013 okazało się, że cudzoziemcy z Unii Europejskiej przejmują grunty rolne w Polsce, kupując spółki z kapitałem polskim, które są właścicielami ziemi. Umożliwia to luka w przepisach – prawo nie zobowiązuje spółek kontrolowanych przez obcokrajowców do składania informacji o posiadanych gruntach.
Z tego powodu do MSW nie trafiały dane do ewidencjonowania transakcji z udziałem cudzoziemców.
Hektary w obcych rękach
NIK szacuje , że w ten sposób w ręce zagranicznych inwestorów przeszło 1,5 tys hektarów w woj. dolnośląskiego , a w woj. zachodniopomorskim – 4,5 tys. ha. Najwięcej kupują Holendrzy i Duńczycy. Ci ostatni podobno dostają we własnym kraju nawet finansowe zachęty do inwestowania na Wschodzie. Gdyby wszystkie duńskie świnie mieszkające w Polsce, na Ukrainie i Białorusi sprowadzić do ojczyzny, ten piękny kraj zalałaby gnojowica i fetor.
Gorączka zakupu ziemi rolnej, którą ewentualnie mogliby przejmować zagraniczni farmerzy widać też w Agencji Nieruchomości Rolnych (po upadku PGR przejęła kilka mln hektarów zasobów). Ta sama kontrola NIK wykazała, że jedną trzecią gruntów w woj. zachodniopomorskim sprzedano 12 zawodowym handlarzom ziemi. Najwyższe ceny uzyskują działki o powierzchni 300 ha i powyżej, do 500 ha. – Wybór gruntów nie był też poprzedzony żadną udokumentowaną analizą. Taka praktyka urzędników grozi dowolnością postępowania i sprzyja powstawaniu mechanizmów korupcjogennych – podała NIK.
Urzędnicy na włościach
Sprawę polskości ziemi dla rolników spokojnie mogłaby załatwić właśnie Agencja Nieruchomości Rolnych. 12 lat ograniczeń w zakupu ziemi przez obcokrajowców to wystarczająca długi czas by uwłaszczyć rolników na swoim. W zasobach agencji jest prawie 1,5 mln hektarów. Już dawno można by sprzedać ziemie rolnikom na preferencyjnych warunkach, np. tym powiększającym swoje gospodarstwa. Resztę oddać samorządom, a te zarobiły na sprzedaży gruntów pod domy mieszkalne i rekreację.
Jednak tysiąc urzędników zdaje sobie sprawę, że w dniu, kiedy skończy się majątek, którym administrują, skończą się ich miejsca pracy. Zwalniają więc tempo. Żeby kupić ziemię z ANR trzeba czekać od 9 do 12 miesięcy – tyle czasu zajmują wycena, ogłoszenia o przetargu i wydumane procedury. Żeby było śmieszniej, nawet Marek Sawicki będąc ministrem rolnictwa już w 2008 roku zapowiadał, że w cztery lata agencja wyprzeda lub odda wszystko co ma. Nie dał rady swoim własnym sympatykom z PSL.