Nie ma życiorysów idealnych. Losy Tadeusza Mazowieckiego dowodzą, że można w młodości popełniać błędy, a potem z nich wyjść i całą swoją działalność polityczną prowadzić tak, żeby przysłużyć się ojczyźnie. Na pewno były premier był mężem stanu, Polska miała szczęście, że taki człowiek się jej trafił – mówi naTemat Andrzej Brzeziecki, autor najnowszej biografii pierwszego niekomunistycznego premiera Polski po II wojnie światowej.
Jakie wydarzenia z przeszłości ukształtowały bohatera pańskiej książki?
Było ich sporo. Przyszły premier wychowywał się w atmosferze kultu powstańców niepodległościowych z czasów zaborów, ale także działalności społeczno-politycznej, którą prowadził jego ojciec, znany i szanowany płocki lekarz. Leczył on biedotę, także Żydów, choć był człowiekiem o poglądach prawicowo-katolickich.
Mazowiecki nasiąkał w domu przekonaniem, że trzeba się angażować w życie publiczne, a nie egzystować gdzieś z boku. Ukształtowało go też doświadczenie wojny. To był dla niego okres dojrzewania. Mazowiecki miał zaledwie kilkanaście lat, ale widział na własne oczy okropieństwa - choćby wyprowadzanie Żydów płockich. Zaś jego brat umarł w niemieckim obozie koncentracyjnym.
Kolejnym momentem, który odcisnął piętno na Mazowieckim, było przyjście nowej władzy. Urzekła go wizja budowy nowego sprawiedliwszego świata. Uważał, że także katolicy mogą się w tę budowę włączyć. Zaangażował się w organizację Bolesława Piaseckiego, zwaną później PAX-em. To zaangażowanie było mu często później wypominane.
Przełomowym momentem w życiu przyszłego premiera był Październik 1956 roku. Wtedy zrodziło się w nim przekonanie, że można w sposób pokojowy rozwiązać część problemów Polski, że partnerów należy szukać po obu stronach barykady oraz że w swojej działalności trzeba znać granice. W 1956 roku Polacy uwierzyli w zmiany, tymczasem w Budapeszcie polała się krew. Los Węgrów był dla Mazowieckiego ostrzeżeniem. Mazowiecki był więc ostrożny w zgłaszaniu postulatów – czy to w Sierpniu '80 czy przy Okrągłym Stole w 1989 r. Uważał, że są pewne granice, których przekroczyć nie można.
A jak było przed 1956 rokiem? Znana jest sprawa broszury wydanej cztery lata wcześniej, w której Mazowiecki skrytykował żołnierzy podziemia antykomunistycznego. Później nie chciał do tego wracać. Żałował błędów młodości?
Przypisywanie Mazowieckiemu autorstwa całej broszury „Wróg pozostał ten sam” jest wyolbrzymieniem. To był liczący niespełna 80 stron zbiór tekstów, a jednym z nich był artykuł Mazowieckiego „O naszej odpowiedzialności”. Bohater mojej książki bardzo odchorował fakt przypomnienia tego tekstu. To był czas, gdy szukałem informacji do jego biografii, a on nie chciał rozmawiać o trudnej przeszłości.
Główne ostrze wspomnianej broszury było antyniemieckie. Są tam też teksty księży, profesorów KUL itd. Kontekst jest więc trochę inny, niż się to często przytacza.
Ale w pierwszej połowie lat 50. Mazowiecki rzeczywiście był autorem tekstów propagandowych. To były artykuły wychwalające kolektywizację; padały m.in. słowa uzasadniające łamanie oporu klas, które były jej przeciwne. Innym tekstem, który się wypomina Mazowieckiemu, było potępienie biskupa Czesława Kaczmarka, ofiary komunistycznego reżimu. Mazowiecki wielokrotnie tłumaczył się z tego, wyrażał ubolewanie, osobiście przeprosił hierarchę.
Czy w przypadku Mazowieckiego możemy mówić o przejściu przemiany moralnej, światopoglądowej?
W latach 50. Mazowiecki był bez wątpienia urzeczony socjalizmem, wydawało mu się, że powrotu do Polski kapitalistycznej już nie ma, a socjalizm jest odpowiedzią na problemy, np. na nierówności społeczne. Nie wstąpił do PZPR, był tzw. postępowym katolikiem. Stanął po stronie socjalizmu z katolicką etykietą PAX-u. Wierzył, że da się połączyć dbałość o sprawy Kościoła z zaangażowaniem w budowę nowego systemu. Natomiast atakował tych, którzy krytykowali komunizm z pozycji katolickich.
Mazowiecki, skonfliktowany z Piaseckim, opuścił PAX, jeszcze przed Październikiem. To go wówczas skazywało na niebyt. Szczęśliwie nadszedł przełom, po którym możliwa stała się działalność katolików niepopierających socjalizmu – chodzi o środowisko „Tygodnika Powszechnego”. Mazowiecki się do niego zbliżył, choć dalej miał prosocjalistyczne ciągoty, które pokutowały w nim właściwie aż do Marca ‘68 r., gdy zobaczył, jak bije się studentów. Wstrząsem był też Grudzień '70 na Wybrzeżu. Mazowiecki zrozumiał, że ideału socjalistycznego nie da się wcielić w życie, a wszelkie próby kończą się zamordyzmem. Tak zaczęła się jego droga do jawnej opozycji.
Przeszedł więc bardzo długą drogę od akceptacji socjalizmu, aż po jego negację. Przesuwał się na mapie politycznej Polski. W 1977 roku został mężem zaufania uczestników głodówki w warszawskim Kościele św. Marcina, zorganizowanej przez działaczy Komitetu Obrony Robotników. Dużo ryzykował, był przecież redaktorem legalnego pisma „Więź”, które mogło zostać za zaangażowanie jej szefa ukarane. Tak samo w Sierpniu w 1980 roku zdecydował się wsiąść razem z Bronisławem Geremkiem do auta i pojechać do strajkujących stoczniowców. Początkowo chcieli oni być jedynie mediatorami. Na miejscu uznali, że trzeba jednoznacznie stanąć po stronie robotników.
No właśnie, obaj byli doradcami przywódcy „Solidarności” Lecha Wałęsy, ale w pewnym sensie rywalizowali ze sobą o wpływy. Razem z inną legendą – Jackiem Kuroniem.
Mazowiecki w czasie „Solidarności” był bliżej Geremka, obaj tworzyli zgrany duet polityczny. Kuroń funkcjonował trochę inaczej. Mazowiecki i Geremek to typy gabinetowe, Kuroń zaś był postacią wiecową. Zgłaszał postulaty, których Mazowiecki się bał uważając, że podziałają na władzę niczym czerwona płachta na byka.
Z czasem wytworzyła się rywalizacja także między Mazowieckim i Geremkiem. Kulminacyjnym momentem dla całej trójki był rok 1989. Każdy z nich był wymieniany jako kandydat na premiera. Wałęsa wybrał Mazowieckiego.
Dlaczego? Miał z tego najwięcej korzyści?
Myślę, że Wałęsa dokonał tego wyboru z dwojakich względów. Po pierwsze, ważne były kwestie strategiczne – to był kandydat do zaakceptowania zarówno przez Kościół jak i przez władzę. Po drugie Wałęsa sądził – być może – że Mazowiecki będzie najbardziej wobec niego spolegliwy. Kuroń miał swoje silne środowisko KOR-owskie. Geremek podobnie miał mocną pozycję w sejmie. Zaś Mazowiecki, który nie kandydował 4 czerwca do parlamentu, był trochę na marginesie. Jeśli jednak Wałęsa wówczas tak kalkulował, to szybko się rozczarował, bo Mazowiecki okazał się niesterowalny.
Czy wcześniej, latem 1989 roku, Mazowiecki nie był jednak zbyt zachowawczy? Znana jest m.in. sprawa artykułu Adama Michnika „Wasz prezydent, nasz premier”, na który Mazowiecki odpowiedział tekstem „Śpiesz się powoli”...
Historia pokazała, że rzeczywiście Mazowiecki się pomylił. Sam później skorygował swoje zdanie. Michnik miał wówczas rację, trzeba było działać bardziej zdecydowanie i „brać” tamten rząd.
Jak rząd Mazowiecki to i słynna sprawa „grubej linii”, o której w swoim expose wspomniał pierwszy niekomunistyczny premier od czasów wojny. Co miał na myśli?
Chciał powiedzieć, że nastaje nowy początek. Że on, jako premier, odkreśla przeszłość grubą linią i tylko to, co zrobi od tej pory, może iść na jego rachunek. Ale zostało to zinterpretowane na opak. Z grubej linii zrobiła się gruba kreska, po czym uznano, że powiedzenie Mazowieckiego zapowiadało politykę zapomnienia grzechów komunizmu, wybaczenia generałom Kiszczakowi, Jaruzelskiemu i innym. W pewnym sensie tak było, bo Mazowiecki chciał dać szansę włączenia się w budowę nowej Polski wszystkim Polakom, także tym z PZPR. Nigdy jednak nie mówił o nierozliczaniu zbrodni komunizmu.
Po dziś dzień obwinia się Mazowieckiego, że nie zajął się skutecznie dekomunizacją, że nie osądzono wówczas zbrodniarzy, że tolerowano cenzurę, a wojska sowieckie wyszły z Polski dopiero w 1993 roku.
To nie było tak, że Mazowiecki został premierem i zarządzał od razu wszystkim. Dopiero szukał ludzi, z którymi mógł reformować państwo. Przecież został szefem rządu wyłonionego przez sejm kontraktowy, a ponadto komuniści kontrolowali resorty siłowe. Być może można je było przejąć kilka miesięcy wcześniej niż to się stało, ale problemów było wówczas mnóstwo i nie ze wszystkim można było sobie poradzić.
Zapomina się często, że wtedy Polska była w katastrofalnym stanie gospodarczym. Raporty mówiły, że infrastruktura państwa była w dwóch trzecich zużyta. To groziło paraliżem. Jedno z pierwszych pism, jakie odebrał Mazowiecki, pochodziło od Narodowego Banku Polskiego, w którym była mowa o zaprzestaniu kredytowania państwa. Dlatego jako pierwsze zadanie Mazowiecki uznał reformę gospodarki. I pojmował to też jako część dekomunizacji. Zerwanie z gospodarką centralnie planowaną miało wielkie znaczenie dla budowy III RP. Może zaniedbano kwestie symboliczne, ale naprawdę zrywano wówczas z socjalizmem.
Obca armia rzeczywiście stała nad Wisłą długo, ale jej wyprowadzenie nie było wcale takie proste – radzieccy żołnierze wciąż stacjonowali w NRD. Ponadto istniał problem zachodniej granicy Polski na Odrze i Nysie Łużyckiej. Mazowiecki obawiał się, że po zjednoczeniu Niemiec, ta granica może zostać zakwestionowana. Obecność armii radzieckiej uważał za gwaranta tej granicy. Podobnie zresztą uważało polskie społeczeństwo, które wówczas także opowiadało się za stacjonowaniem obcych wojsk.
Mazowieckiego nazywano „żółwiem”. Na ile było to określenie trafne, jeśli chodzi o charakter, styl rządzenia?
Mazowiecki żył jak typowy polski intelektualista – lubił długie nocne posiedzenia z papierosami i kawą, czasem czymś mocniejszym. Spał raczej do późnych godzin. Lubił długo się namyślać nad problemami. Rzeczywiście więc mógł sprawiać wrażenie powolnego, ale kiedy trzeba było – działał szybko. Pokazywał też upartość i wytrwałość. Na pewno nie był słabeuszem, choć nie miał silnego zdrowia. Zdarzyło mu się zasłabnąć już w wieku dwudziestu kilku lat.
Mazowiecki miał też ambicje prezydenckie. To, że w 1990 roku przegrał z Lechem Wałęsą, było do przewidzenia. Ale już porażka ze Stanem Tymińskim mogła zostać uznana za katastrofę. Jak to odebrał Mazowiecki?
To była jedna z największych porażek w jego życiu. On nie chciał kandydować, ale przekonało go do tego jego otoczenie, przestrzegające przed Wałęsą – jako człowiekiem o zapędach autorytarnych. Mazowiecki dał się przekonać, ale był kiepskim kandydatem. Pasował do gabinetów, a nie do wieców. Źle się czuł przed kamerami, był sztywny, drętwy, nieprzekonujący. Ludzie z jego sztabu wręcz prosili go o to, żeby zamachał w czasie, gdy sala bije brawo. Takie rzeczy, które dziś są podstawą dla każdego polityka. Dla Mazowieckiego to było nienaturalne, dlatego też nie wywołał entuzjazmu wśród tłumów.
Ciekawe, jak dziś, w dobie kampanii prezydenckiej, poradziłby sobie Mazowiecki. Mieliśmy przecież „amerykańską” konwencję Andrzeja Dudy. A co zrobiłby bohater Pana książki?
Byłby sobą, raczej wyszedłby swoim nieśpiesznym krokiem na scenę, podszedłby do mównicy i nie dbając o ilość uśmiechów na minutę, powiedziałby, co myśli.
Byłyby baloniki?
Być może. Ale Mazowiecki pewnie by ich nawet nie zauważył. Był człowiekiem, który w tym całym cyrku politycznym dostrzegał meritum sprawy, a nie widział całej otoczki, kostiumu. Gdyby dziś był politycznym liderem, pewnie PR-owcy zadbaliby o baloniki.
Często niedocenianym fragmentem życia Mazowieckiego jest jego rola w czasie misji ONZ w byłej Jugosławii...
Gdy Polska wychodziła z izolacji międzynarodowej, Mazowiecki został specjalnym sprawozdawcą, wysłannikiem ONZ. To był nasz sukces, tym bardziej, że były już wtedy premier pełnił tę funkcję bardzo dobrze. Jego raporty były w zdecydowanej większości bardzo wiarygodnymi opisami wydarzeń wojennych. Podał się do dymisji po masakrze w Srebrenicy w 1995 roku. Nie chciał być księgowym, który odznaczał tylko kolejne ofiary. Zrezygnował, aby wstrząsnąć sumieniami. To była na pewno jedna z najchlubniejszych kart biografii Mazowieckiego.
Jakim człowiekiem był prywatnie?
W pierwszym kontakcie sprawiał wrażenie zdystansowanego, nawet ponurego. Przy bliższym poznaniu potrafił być czarujący. Nie uśmiechał się często, ale miał poczucie humoru. Prywatnie jego życie przypominało los Hioba: miał dwie żony, obie poważnie chorowały i zmarły.
Jego życie było podporządkowane działalności publicznej. Rodzina była dla niego oczywiście ważna. Miał trzech synów z drugiego małżeństwa – po śmierci żony Ewy, sam ich wychowywał. Na tyle, ile mógł, poświęcał im czas. Często jednak - jak mówił jeden z synów – ich ojciec był gościem w domu. Rodzina płaciła więc cenę za jego zaangażowanie w politykę – choćby w stanie wojennym, gdy Mazowiecki przez cały rok był internowany.
Pod koniec życia miał świetne relacje z wnukami, nawiązywał dialog międzypokoleniowy. Najlepszym dowodem na to, że był spoiwem dla rodziny, jest cytowany przeze mnie na końcu książki list pożegnalny, odczytany przez wnuków po śmierci Mazowieckiego w 2013 roku, podczas mszy żałobnej. Przebijała z niego wdzięczność za to, że mieli właśnie takiego dziadka.
Jak Pan ocenia tę postać?
Nie ma życiorysów idealnych. Losy Tadeusza Mazowieckiego dowodzą, że można w młodości popełniać błędy, a potem z nich wyjść i całą swoją działalność polityczną prowadzić tak, żeby przysłużyć się ojczyźnie. Na pewno były premier był mężem stanu. Polska miała szczęście, że taki człowiek się jej trafił.