Od tekstu szefa PZU Andrzeja Klesyka o uczelniach wyższych, trwa narodowa dyskusja o nich. Czy da się szybko podnieść poziom polskich uczelni? Jeśli szybko, to tylko w jeden sposób. W programie Tomasza Lisa w TVP2 padł pomysł, by doktorów, docentów i profesorów importować zza granicy. Polscy wykładowcy są na dalekiej miejscach list cytowań, polskie uczelnie na dalekich pozycjach rankingu uczelni. Jak to wygląda z perspektywy studenta? Uczelnie można opisać za pomocą kilku prostych prawd.
A tym prawdom świetnie odpowiada znany kanon prawd góralskich. W pierwszym szeregu mamy więc świętą prawdę. A ta jest taka, że ludzie wchodzący na rynek pracy wprost z uczelni nie potrafią się odnaleźć ani w poszukiwaniu etatu (używając tego określenia jako skrótu myślowego, bo rynek oferuje im raczej jakąś śmieć-umowę...), ani później w pracy. Jak słusznie zwraca uwagę szef PZU Andrzej Klesyk, młodym Polakom brakuje umiejętności pracy w grupie, słabo przetwarzają teorię w praktykę. W tej prawdzie mieści się zatem i przyczyna tego stanu rzeczy, czyli sytuacja na uczelniach.
Święta prawda
O ilu nowych laboratoriach za unijne pieniądze nie mówiłaby minister nauki i szkolnictwa wyższego Barbara Kudrycka, na większości wydziałów, gdzie wykłada się nauki ścisłe, studenci pracują w warunkach, w których można by nagrywać filmy historyczne. Wszystko działa i świetnie nadaje się do przekazania teorii. Czasem profesorowie nawet podkreślają, że starszy sprzęt pozwala znacznie lepiej poznać podstawy badanego zjawiska, czy zależności. No ale niestety z dyplomem chemii idzie się do firmy farmaceutycznej, która używa najnowocześniejszego sprzętu na świecie, a legalne oprogramowanie, na którym pracuje inżynier w dużej firmie developerskiej również różni się o kilka wersji od tego, które służyło do ćwiczeń na politechnice.
Nieco lepiej mają absolwenci kierunków humanistycznych. Teorię i praktykę filozofii, wszelkich filologii, historii, czy archiwistyki niewiele przecież różni od praktyki. Zupełnie pozbawione logiki jest natomiast stawianie takich zarzutów absolwentom prawa, administracji, zarządzania, czy innych kierunków, które kształcą kadry dla instytucji państwowych i biznesu. By w praktyce przepisy prawa interpretować prawnicy mają aplikacje. Od przyszłych urzędników i pracowników korporacji nie można chyba tymczasem wymagać, by uczelnie uczyły ich, jak wykładane reguły naginać, czy omijać. A nie oszukujmy się, że praktyka pracy w tych sektorach wciąż głównie na tym właśnie polega.
Też prawda
Też prawdą jest natomiast to, że większości wykładowców się po prostu nie chce. Gdzieś głęboko w przeszłości musi leżeć tego przyczyna, że dla wielu naukowców zdobycie stanowiska na uczelni to w zasadzie spełnienie wszelkich ambicji i marzeń. Jak więc zarazić pasją do nauki, czy stać się autorytetem ma nawet najlepiej wykładający, co wyłożyć ma nauczyciel akademicki, który w swoim dorobku ma zaledwie kilka publikacji. I to zazwyczaj mało prestiżowych. Rafał Ohme mówił wczoraj o zanikającym w studentach entuzjazmie z każdym kolejnym rokiem studiów. Na pierwszym roku młodzi ludzie przychodzą bowiem z nadzieją, że zderzą się z mistrzami. Normą jest prześciganie się w poznawaniu dorobku wykładowcy. Gdy więc okazuje się, że ten jest marny, entuzjazm gaśnie. Na drugim roku wielu myśli jeszcze, że zatem to im uda się wkrótce przebić dokonania nauczyciela. Zazwyczaj okazuje się, że nikt nie jest im jednak w stanie podpowiedzieć jak. Przez kolejne lata wiedzą już zatem, że na uczelni trzeba zrobić co swoje i tyle. Jak leniwy nauczyciel ma przekonać do pracy studenta?
Tak więc kolejną też prawdą jest, że polskim uniwersytetom i politechnikom potrzebna jest świeża krew z zagranicy. Na uczelniach muszą zacząć się pojawiać ludzie, którzy w pierwszej kolejności zmobilizują wreszcie do pracy nad sobą kolegów wykładowców. By może częściej o nauczających naukowcach można było powiedzieć profesorowie. Bo w chwili obecnej liczba nauczycieli z najwyższymi tytułami naukowymi nie jest przecież przesadnie wielka. Dzisiaj konkurencja na akademickim rynku pracy jest fikcją. Lepsze określenia na to, jak wygląda polityka kadrowa w ośrodkach naukowych to nepotyzm, a w najlepszym wypadku kolesiostwo. Gdy o miejsce za katedrą nie walczy się dokonaniami naukowymi, muszą decydować jakieś inne czynniki. Jeżeli w drzwiach rektora pojawi się więc wielu konkurencyjnych kandydatów, uniwersyteccy decydenci wreszcie stracą argument, że nie mieli w kim wybierać. Zupełnie inny pytaniem jest jednak to, skąd wziąć fundusze, by zagraniczne gwiazdy do siebie ściągnąć. Bo młodzi Polacy nie potrzebują nauk kolejnej miernoty, tylko że mówiącej po angielsku.
G... prawda
Jednak ostatnią prawdą, czyli g... prawdą jest to, że pieniądze wszystko załatwią. Gdyby tak było, władze najlepszych uczelni prywatnych nie siedziałby podczas tej wielkiej dyskusji cicho, a śmiały się, że uczelnia państwowa jest w czwartej setce rankingu, gdy ich gonią pierwsze dziesiątki. Tymczasem co roku wielkie prywatne pieniądze idą na produkowanie setek tysięcy dyplomów licencjata prawie wszystkich najmniej atrakcyjnych na rynku pracy kierunków. Warto, by w tej dyskusji ktoś zadał pytanie, co byłoby, gdyby z kapitału wpompowanego w kilkaset niepublicznych uczelni - niepowalających na kolana poziomem kształcenia - stworzono takich prywatnych ośrodków kilka? U USA dyplom stanowego uniwerku to wśród elity stygmat. Tymczasem u nas wstyd przyznać, że studiuje się na jednej z prywatnych uczelni, którymi Polska usiana jest od Suchej Beskidzkiej po Łomianki (serio, w obu miasteczkach są uczelnie).
G... prawda jest też taka, że w Polsce nie można się dobrze wykształcić. Można i pokazują to historie wszystkich tych, którzy w pierwszej kolejności skończyli polski uniwersytet, a teraz pracują naukowo na Oxfordzie, Cambridge, Harvardzie, czy Columbia, w Heidelbergu i na Sorbonie. Wszędzie tam odnalezienie polskiego nazwiska jest przecież dziecinnie proste. Tezy o tym, że po polskiej uczelni nie ma kariery nie potwierdza też to, że firmy takie, jak Intel sprowadzają się nad Wisłę w poszukiwaniu kadr. Tak, jak nie potwierdzają jej zdobywcy nagród w prestiżowych konkursach, studenci tworzący pierwsze polskie satelity, czy ich starsi koledzy pracujący dla ESA i NASA.
Nic w tym przecież odkrywczego, że największym zagrożeniem przyszłej kariery polskich studentów jest po prostu ich niesamowicie wielka liczba. Fajnie, że możemy się pochwalić, iż studia kończy w Polsce więcej osób, niż w większości krajów w Europie i na świecie. Szkoda, że nie możemy już powiedzieć, jak dobrze wykształceni to absolwenci są. - Ja wierzę w dobór naturalny - stwierdził we wczorajszym programie Tomasza Lisa Andrzej Klesyk. Tłumacząc, że nie można liczyć na poprawę wyników polskiej nauki, jeśli nie postawi się na najlepszych. Bo wszyscy wiemy, że najlepsi zawsze sobie poradzą. Tylko chyba wciąż boimy się to otwarcie przyznać.