
Reklama.
Kampania wyborcza nie obyła się jednak bez komplikacji i brutalnych zamieszek. Część z nich była inspirowana przez panujące wciąż władze, zwolenników apartheidu, którzy usiłowali skłócić maksymalnie dwie rywalizujące z sobą partie czarnoskórych obywateli tego kraju, ANC oraz IFP.
Kilka lat wcześniej poznałem w Warszawie fotografa Agencji Reuters Davida Brauchli. W owym czasie pracowałem jeszcze dla Associated Press. Zaprzyjaźniłem się z Brauchlim. Tak się złożyło, że David, Amerykanin z pochodzenia, zakochał się w czeskiej Pradze.
W roku 1991 Reuters postanowił przenieść Davida do innego kraju. Ten się nie zgodził i ostatecznie zaczął pracować dla AP. Ja w tym czasie z AP przeszedłem do Reutera. Innymi słowy zamieniliśmy się miejscami.
Na początku roku 1992, kiedy już trwała wojna w Jugosławii, David poleciał do Sarajewa, gdzie został ciężko ranny. Kolega, z którym pracował razem tego dnia, zginął na miejscu. Gdy David doszedł do siebie, przeniósł się do RPA. Był moim kontaktem w Johannesburgu.
Do RPA poleciałem z własnej inicjatywy. Pracowałem wtedy jeszcze jako wolny strzelec na długich kontraktach głównie dla Reutera. Historia Afryki zawsze była moją pasją. W końcu urodziłem się w Nigerii, a mój ojciec dosłużył się stopnia pułkownika w nigeryjskiej armii. To on opowiadał mi dużo o RPA. Jak mogłem tam więc nie polecieć w takim momencie?
Przed przylotem do Johannesburga skontaktowałem się z Davidem. Biuro AP znajdowało się w dzielnicy Richmond bardzo blisko biura Reutera. Prawie wszystkie media takie jak Reuters, AP, BBC, ZDF były w tym samym miejscu. Bardzo to nam ułatwiało kontakty.
Tego dnia, tak jak i prawie codziennie, David pracował na przedmieściach Johannesburga i przyjechał do biura kilka godzin po moim przyjeździe. Zaraz, gdy skończył pracę, pojechaliśmy do domu, który wynajmował. Mieszkał w bardzo ładnym małym domku, będącym częścią większej rezydencji. Rozgościłem się na jego kanapie i spędziliśmy całe popołudnie, rozmawiając - o tym, jak został ranny w Sarajewie, jak sobie z tym poradził. Rozmawialiśmy też o RPA i znaczeniu zmian, które właśnie następowały. Około godziny 9 wieczorem Dawid powiedział: „Wstajemy jutro bardzo wcześnie, o 4 rano. Jedziemy do township. Robimy tak codziennie”.
Rano wyruszyliśmy do pracy. Dawid pracował wspólnie z kolegami, których przedstawił mi gdy dotarliśmy na miejsce. I tak na czarnych przedmieściach Johannesburga poznałem Kena Oosterbroeka, Grega Marinovicha, Joao Silvę, Gary’ego Bernarda, Kevina Cartera i Jamesa Nachtway'a. W skrócie Bang Bang Club.
Wtedy wiedziałem jedynie, że to bardzo zgrana grupa fotografów i przyjaciół. Pracowali bezbłędnie, zawsze szukając ważnych zdjęć. Wozili z sobą skanery policyjne, jeżdżąc dwoma samochodami. Każdy z fotografów Bang Bang Club mówił w afrikaans (oficjalny język RPA, posługiwały się nim siły porządkowe oraz wojsko), ponieważ wszyscy oni byli Południowoafrykańczykami.
Dzięki znajomości języka oraz policyjnym skanerom bardzo często udawało nam się docierać na miejsce wydarzeń jeszcze przed policją. To pozwalało nam na robienie zdjęć bez żadnych przeszkód. Jeździliśmy do przedmieść takich jak Aleksandria, Takoza, Katlehong. Nigdy nie zrobiłem tylu zdjęć ofiar przemocy. Mogę śmiało powiedzieć, że każdego ranka fotografowaliśmy jedną albo kilka ofiar przedwyborczych potyczek.
Większość potyczek była efektem walki między dwoma ugrupowaniami ANC czyli Afrykańskim Kongresem Narodowym a IFP, czyli Partią Wolności Inkata (Zulu).
Mniej więcej po tygodniu takiej zwariowanej pracy, wynająłem sobie drugi domek obok Davida. Miałem wreszcie swój kąt.
Byłem pod ogromnym wrażeniem ludzi z którymi pracowałem. Każdy z nich był inny. Ken był zawsze bardzo poważny, był liderem całej grupy. Greg też poważny, ale z nutą wariactwa. Joao miał z kolei bardzo filozoficzne podejście do swojej pracy. Kevin Carter był jakby z innej bajki. Wyglądał niczym gwiazda rock and rolla, tyle że zamiast gitary trzymał aparat. Z kolei Gary Bernard był bardzo cichy. Wszyscy jednak mieli wspaniale poczucie humoru i lubili wieczorami palić trawę.
Przez kilka dni z rzędu jeździliśmy do Takozy. Właśnie tam walki pomiędzy ANC i IFP zaczynały się nasilać. Robiłem wtedy niesamowite zdjęcia. Często z narażeniem życia.
17 kwietnia spędziliśmy cały dzień w okolicy Takozy, przyglądając się sytuacji. Przed wieczorem staliśmy się świadkami kłótni członków ANC z przedstawicielami sił pokojowych. W skład takich specjalnych grup porządkowych, zwanych wówczas pokojowymi wchodzili byli żołnierze i policjanci. Ich zadaniem było utrzymywanie pokoju pomiędzy walczącymi o wpływy partiami.
W trakcie tej kłótni nagle padły strzały. Niektórzy upadli na ziemię. Powstał niesamowity zamęt. Po chwili okazało się, że kilka osób nie żyje, a kilka jest rannych. My cały czas fotografowaliśmy. Dziś myślę, że wtedy nie przyszło mi do głowy, że to niebezpieczne. Cóż, byłem jeszcze mało doświadczony.
Wróciliśmy do Johannesburga i następnego dnia wcześnie rano 18 kwietnia znowu pojechaliśmy do Takozy.
Tego dnia było wiele małych potyczek. Spalonych domów, samochodów. Prawie cały dzień spędziliśmy w okolicy stacji benzynowej w Takozie.
Podczas jednej ze strzelanin razem z Davidem założyliśmy kamizelki kuloodporne. Nie zapomnę, jak Ken, patrząc na nas, pokazał palcem na swoją szczupłą klatkę piersiową i powiedział: „To jest moja kamizelka”.
Po południu sytuacja atmosfera zaczęła się zagęszczać. Coraz częściej słychać było strzały. Pojawiło się też więcej fotografów i operatorów telewizyjnych. Pamiętam, że wtedy zacząłem czuć strach. Dzień wcześniej otarłem się o śmierć, tuż przy mnie zginęły dwie osoby. Chyba jeszcze nie byłem na to gotowy.
Ken, Greg, Garry, Joao, James wraz z kilkoma innymi fotografami i operatorami podeszło pod mur zza którego dochodziły strzały. Ja z Davidem zatrzymaliśmy się przy stacji benzynowej, jakieś 30 metrów od nich. W przeciwieństwie do członków Bang Bang Club coś mi mówiło „nie idź dalej”. Wszędzie byli bardzo nerwowi członkowie służby pokojowej.
W pewnym momencie padła seria z karabinu maszynowego i stało się coś, czego nikt z nas nie przewidział.
Nie wiadomo, skąd dokładnie padły strzały, ale nagle dojrzeliśmy, że Gary trzymał Kena. Ken się nie ruszał. Greg, ranny w klatkę piersiową, był podtrzymywany przez Jamesa Nachtway'a. Juda Ngwanya z Reutera draśnięty w ramię stał obok. Joao robił zdjęcia. Po chwili zza budynków wyłonił się pojazd pancerny zwany Mambą. Gary z Jamesem wnieśli do środka Kena i Grega. Joao, krzycząc - fuck, fuck! - w ostatnim momencie wskoczył do odjeżdżającej Mamby. Dawid dołączył do nich, ja miałem wziąć samochód i popędzić za nimi do szpitala. Dotarłem tam po jakichś 15 minutach. Nikogo nie widziałem. Wszyscy byli w innej części. Zacząłem szukać kolegów.
Nagle wszedłem do sali przedoperacyjnej. To była taka duża sala pomalowana na zielono, sterylna. Nikogo w niej nie było. Tylko pośrodku stały szpitalne nosze na kółkach. Na nich leżało przykryte ciało. Zobaczyłem buty, wystające spod przykrycia. To były buty Kena. Stanąłem jak wryty.
Nie zrobiłem zdjęcia. Nie wiem, dlaczego. Nie mogę dziś powiedzieć, że to z szacunku dla Kena. To byłaby hipokryzja. Przecież tym się zajmowaliśmy - obaj robiliśmy zdjęcia ludzi, którzy ginęli.
Zszokowany myślałem, że oto zginęła kolejna osoba, którą znałem, ktoś, kogo lubiłem, ktoś, z kim jeszcze parę godzin wcześniej żartowałem. Ekstremalne sytuacje zacieśniają więzi. Przyjaźnie stają się prawdziwe. Nie są oparte na powierzchownych doznaniach, są realne. Łzy nie płynęły po mojej twarzy. Płakałem, ale głęboko w środku.
Śmierć Kena nas nie zatrzymała. Następnego dnia znowu byliśmy w Takozie. Pojawiło się wielu fotografów, którzy bardzo narażali swoje życie. Ja znowu byłem ostrożny, ale nie do końca. Każdy z fotografów, którzy w tych czasach robili zdjęcia, mógł zginąć. Byłem pełen szacunku dla nich wszystkich. To były jeszcze czasy, kiedy fotografia mogła zmienić świat.
Niespodziewanie 19 kwietnia po południu walki w townshipach całkowicie ucichły. Nelson Mandela i Mangosuthu Buthelezi zawarli porozumienie. Nastał pokój.
Tylko, czy aby to osiągnąć, musiał zginąć fotograf?