Każda kolejna kampania wyborcza pokazuje, że kandydaci na prezydenta obiecują więcej, niż mogą dać. Tego oczekują wyborcy. Pozycja prezydenta w naszym systemie jest zbyt słaba w stosunku do poparcia społecznego, jakim legitymuje się wybrana w wyborach powszechnych głowa państwa. Dlatego nowy prezydent musi rozpocząć dyskusję nad zmianą konstytucji. W trakcie jego kadencji - w 2017 r. - minie 20 lat od jej uchwalenia. To dobra okazja na zmiany.
Kandydaci na prezydenta od kilku tygodni prowadzą festiwal obietnic. Przekonują, że jeśli trafią do Pałacu Prezydenckiego Polska zmieni się w krainę szczęścia i dostatku. Andrzej Duda z PiS chce m.in. cofnąć podwyżkę wieku emerytalnego, wesprzeć frankowiczów, spowoduje, że Polacy wrócą z emigracji i odbuduje przemysł. Magdalena Ogórek z SLD chce napisać prawo od nowa, a Bronisław Komorowski uczynić z kraju drugą Krzemową Dolinę, proponując ulgi podatkowe innowacyjnym firmom.
"Niewiele Ci mogę dać"
Kiedy przychodzi do konkretów, sprawy się komplikują. Bo w każdej z tych kwestii realizacja prezydenckich planów jest uzależniona od większości parlamentarnej. Samodzielnie prezydent nie może nic. No prawie nic, bo Konstytucja daje mu możliwość skracania kadencji Sejmu (w określonych w konstytucji przypadkach), zarządzania referendum i mianowania urzędników (członków RPP i KRRiT) oraz nadawania obywatelstwa, przyznawania orderów i ułaskawiania skazanych.
Ale głowa państwa nie może decydować o wydaniu żadnych pieniędzy, ma jedynie władzę nad budżetem swojej kancelarii, ale tylko w ramach kwoty przyznanej mu przez Sejm w budżecie. Czyli znowu - jest zupełnie zależny od parlamentu. Dlatego realizacja programu wyborczego każdego z kandydatów niezbędna jest dobra wola większości parlamentarnej.
Notariusz albo hamulcowy
Poprzednie wybory pokazały, że nie jest ona zbyt skłonna do dzielenia się budżetem. Bronisławowi Komorowskiemu udało się jedynie przeforsować obniżkę cen biletów PKP dla studentów. To dobra ilustracja pozycji prezydenta w polskim systemie politycznym. Wszystkie ważne prerogatywy muszą być realizowane w porozumieniu z odpowiednimi ministrami.
Jeśli prezydent i rząd realizują jedna linie polityczną głowa państwa jedynie przyklepuje decyzje podjęte przez swoją dawną partię. Jeśli mamy kohabitację prezydent znacząco utrudnia rządowi pracę: może wetować ustawy lub wysyłać je do Trybunału Konstytucyjnego. Prezydent nie może więc nic wykreować, może tylko blokować.
Obietnice na wyrost
Bo także prawo inicjatywy ustawodawczej na nic się zda, jeśli głowa państwa nie ma poparcia większości. Dlatego też tak rzadko ten instrument jest wykorzystywany. Dlatego trudno uwierzyć, że Magdalena Ogórek (oczywiście jeśli wygrałaby wybory) byłaby w stanie "napisać prawo od nowa". Chociaż pewnie napisać by się udało, gorzej z wprowadzeniem go w życie.
W kontraście wobec niewielkich prerogatyw prezydenta stoi sposób wybierania głowy państwa. Powszechne wybory, mocno spersonalizowane, nagłośnione przez media i podlane ogromnymi pieniędzmi z budżetu powodują, że wyborcy oczekują wiele, a kandydaci wiele obiecują.
20 lat później
Tymczasem szybko następuje zderzenie z rzeczywistością i z przepisami. Już po wyborze prezydent czuje się w obowiązku spełniać dużą rolę w życiu politycznym. Tego też oczekują wyborcy - "przecież na pana głosowaliśmy, obiecał pan zmiany". Ale nie pozwalają na to przepisy konstytucji. Prezydent ma tzw. nadmierną legitymizację. To znaczy, że jego mandat społeczny, wyrażony kilkoma milionami głosów, jest znacznie silniejszy, niż wymagają tego powierzone mu zadania.
Dlatego potrzeba na nowo zdefiniować rolę prezydenta w naszym systemie politycznym. Dobrą okazją będzie 20. rocznica uchwalenia obecnie obowiązującej konstytucji. Ten okres dobrze pokazał wszystkie słabe i mocne strony tego dokumentu. Konstytucja nie jest dana raz na zawsze, zmienianie jej to wyraz dojrzałości.
Ostatni taki prezydent
Ale oczywiście do przeprowadzenia zmian potrzebna jest głęboka dyskusja, przede wszystkim ekspertów, dopiero w drugiej kolejności polityków. Taką dyskusję mógłby zapoczątkować zwycięzca jesiennych wyborów prezydenckich. Będzie on dysponował sporym mandatem społecznym w postaci 4-5 mln głosów. Dlatego dobrze byłoby, aby faworyci wyścigu już teraz określili swój stosunek do zmiany w konstytucji. Głosowanie byłoby swoistym plebiscytem za utrzymaniem status quo lub za zmianą.
Wydaje się, że optymalnym rozwiązaniem jest rezygnacja z wyborów powszechnych. Kolejnego prezydenta powinno wybrać Zgromadzenie Narodowe. Bo w istocie kompetencje naszego prezydenta są takie, jak prezydenta Niemiec. Pojawiają się też koncepcje, by obowiązki prezydenta mógłby pełnić Marszałek Senatu.
Możliwości jest wiele, potrzebna jest dyskusja. Nie trzeba jej zaczynać w ogniu kampanii, bo to znacząco obniżyłoby poziom merytoryczny i spowodowało niepotrzebne nagromadzenie emocji. Ale zwycięzca wyborów powinien zacząć debatę. I być ostatnią głową państwa wybraną w wyborach powszechnych.