W 2003 roku Dorota Lizun była u progu wielkiej kariery. Jej zespół "Paresłów" otrzymał wówczas nominację do Fryderyka i wydawało się, że to dopiero początek sukcesów. Tymczasem artystka nagle zeszła z muzycznej sceny, aby wraz z mężem robić kanapki w przydomowym garażu. Dziś jej posiłki je dziesiątki tysięcy pracowników warszawskich biurowców. Osiągnęła sukces, kiedy zmieniła muzyczną pasję na kanapkowy biznes. – Gdy patrzę na przykład na Sokoła, to żałuję – mówi w rozmowie z naTemat.
Przed chwilą do naTemat przyszedł "Pan Ślimak", czyli dostawca twoich produktów. Wróćmy jednak do czasów, gdy powstawała twoja firma. Jak ona się rodziła?
Dorota Lizun: Firmę, razem z moim ówczesnym chłopakiem, założyliśmy w 2003 roku. Był to czas przełomowy w moim życiu, bo właśnie skończyłam studia i zaczynałam pierwsze prace w poważnych instytucjach jako pracownik biurowy. Był to też bardzo intensywny czas w moim życiu pod względem muzyki.
Byłaś wtedy raperką, a nie bizneswomen. Co się wydarzyło, że zamieniłaś studio nagraniowe na kuchnię?
Zacznę od tego, że zawsze interesowała mnie kultura hip - hop. Gdy byłam nastolatką, wywarła na mnie bardzo duży wpływ. Ta muzyka wchodziła dopiero do Polski i była swego rodzaju forpocztą tego, co dzieje się obecnie. Przyszedł moment, gdy chciałam wejść w rolę nie tylko odbiorcy, lecz także twórcy. Miałam ku temu dobre warunki, znałam odpowiednich ludzi i miałam koleżanki, które też chciały to robić.
Początkowo raczkowałyśmy w podziemiu, a nurt, w który wpisywał się nasz ówczesny zespół "Paresłów", czyli jasna strona, był w tamtym czasie słabo obstawiony, a kobiet to już w ogóle w nie było. Znalazłyśmy zainteresowanie w mediach i wśród odbiorców, aż wreszcie podpisałyśmy kontrakt z dużą wytwórnią. To wszystko potoczyło się bardzo szybko i z podziemia wspięłyśmy się na same szczyty.
Kiedy to było?
W 2002 roku, rok przed założeniem firmy cateringowej. Wtedy ukazała się nasza druga płyta i dostałyśmy nominację do Fryderyka. Byłyśmy doceniane i zauważane. Ale w pewnym momencie trzeba było podjąć decyzję, co robić dalej i w którą stronę pójść. Olać pracę i zająć się muzyką, czy wybrać coś zupełnie innego.
Nie rozumiem. Byłyście na świeczniku, dostałyście nominację do Fryderyka... To brzmi jak wymarzony początek wielkiej kariery.
Z jednej strony było duże zainteresowanie nami, a z drugiej pojawiło się dotkliwe odrzucenie ze strony środowiska hip-hopowego, które jest totalnie zmaskulinizowane. Dziś wręcz można śmiało powiedzieć, że szowinistyczne, bo takie są realia. Dało nam to ostro w kość. Czułam wartość artystyczną tego co robiłyśmy, ale jednocześnie na każdym kroku odbijałam się od ściany braku akceptacji w środowisku. Miałyśmy wtedy moment zawahania, czy nie rzucić tego w cholerę i nie zająć się czymś innym.
Co masz na myśli mówiąc brak akceptacji?
Wyobraź sobie, że wychodzisz na scenę, a pierwszy rząd krzyczy do ciebie "pokaż cycki". Na festiwal hip-hopowy zapraszali wszystkich, a nas nie. Podobnie było na wszystkich środowiskowych imprezach. Natomiast na przeglądach ogólnomuzycznych, festiwalach alternatywnych, czy związanych z kulturą tworzoną przez kobiety zawsze byłyśmy witane jako główny gość.
Raperki borykają się z tym do tej pory i to się chyba prędko nie zmieni. Rola kobiety w hip - hopie jest bardzo silnie zdefiniowana. To nie jest rola mentora, czy też osoby która ma coś ciekawego do przekazania. Kobieta ma być po prostu ładnym tłem. My natomiast operowałyśmy zupełnie innym językiem, niż ten którego używali rapujący mężczyźni. To było wówczas nie do zaakceptowania. Gdy rozmawiam z kolegami z tamtych lat, przyznają, że nie byli wtedy na to gotowi. Nie chcieli dopuścić do siebie myśli, że kobiety mają coś ciekawego do powiedzenia. Bali się, że mogą im powiedzieć coś, czego faceci naprawdę nie wiedzą, a co trafi do nich dopiero za dziesięć lat.
W jednym z wywiadów powiedziałam wtedy, że zastanawiam się czy nie rzucić tego wszystkiego w cholerę i nie zacząć z mężem robić kanapki [śmiech].
To był żart?
Tak mi się wydawało. Czułam ogromny zawód i zniesmaczenie tym, że muszę nieustannie walczyć o swoją pozycję. W momencie, gdy pojawiła się szansa na prowadzenie własnej firmy, olałam swoją karierę muzyczną. Postanowiłam skupić się na rodzinie i prowadzeniu biznesu. Pomysłodawcą cateringu "Ślimak" był mój mąż – też "Ślimak". To jego ksywka z podwórka.
Rzuciłaś hip hop w diabły?
Wyprowadziłam się z Warszawy i zamieszkałam na peryferiach. Mieliśmy tu mały garaż, w którym urządziliśmy kuchnię i mini salkę produkcyjną. Zaczęliśmy własnymi rękami, tylko we dwójkę, a później dołączali do nas znajomi.
Zeszłaś ze sceny na której byłaś gwiazdą, aby robić kanapki z serem i szynką w przydomowym garażu. Bolało jak spadałaś ze szczytu?
Ten rap jeszcze jakoś tam funkcjonował, ale już w coraz mniejszym stopniu. Jeździłam na koncerty, a prosto z trasy wracałam na produkcję, czasem nawet nie kładłam się spać. Zmiana zaczynała się najpierw o piątej, później o czwartej, trzeciej, aż w końcu o drugiej w nocy. To był moment, kiedy myślałam o wydaniu kolejnej płyty, ale niezdrowa atmosfera w środowisku odstręczała mnie od tego pomysłu i czułam, że podcina mi się skrzydła. Zamiast zająć się pracą nad nową płytą, coraz bardziej angażowałam się w działalność swojej firmy.
Wyobrażam sobie Ciebie o 4.00 nad ranem "na produkcji". Czułbym się na Twoim miejscu... Sam nie wiem, że zaczynam od zera?
Czuliśmy z mężem, że tworzymy coś więcej niż tylko mały biznes. Z czasem zaczynał od nas zależeć los coraz większej liczby osób. Tworzyliśmy coś, tak jak tworzy się muzykę. Oddajesz temu całe swoje serce, zaangażowanie i emocje. Wstawaliśmy nad ranem i pracowaliśmy do późnego wieczora, wciąż zastanawiając się, jak usprawnić nasz pomysł.
Uczucie, o które pytasz przyszło później, tak naprawdę dopiero po kilku ładnych latach. To dlatego, że na początku byliśmy rozpędzoną machiną. Wszystko nam się udawało, pchało nas do przodu i czuliśmy, że nie ma odwrotu. Odpowiadało mi to, że odizolowałam się od świata hip-hopu, że nie muszę nieustannie walczyć. Moja pozycja w biznesie przyszła dlatego, że ciężka praca daje efekt.
Coś za coś.
Owszem, doskwierało mi to, że wszyscy moi znajomi jeżdżą na festiwale muzyczne, koncerty, wakacje, spędzają razem czas, a ja jestem non stop w robocie, której muszę pilnować. Straciłam wtedy bardzo wiele kontaktów towarzyskich, bo musieliśmy się położyć spać o 20.00, aby wstać o 2:30 i zasuwać przez cały dzień. Świat obrócił się o 180 stopni, bo wcześniej bywałam w centrum zainteresowania na imprezach i bankietach, a tu kompletnie to wszystko straciłam.
Ale była to ucieczka do przodu. Na korytarzu obok mnie stoi właśnie kolejka osób po twoje produkty. Podobnie jest w dziesiątkach biur w Warszawie.
I to zawsze mnie cieszy, bo jestem cholernie ambitna. Gdy zaczynaliśmy, bardzo mało znajomych miało swoje firmy. Pracowali na innych. To co my zrobiliśmy było nowatorstwem i postawieniem wszystkiego na jedną kartę. Dobrze, że wszystko się udało, bo drugi raz nie przeżyłabym takiego zawodu.
Ale, jak wspomniałam, był czas, kiedy w moim życiu pojawił się wielki smutek, bo świat mojej pasji został bardzo daleko za mną. Dojście do tego momentu zajęło mi 8 lat. Ta tęsknota za muzyką we mnie pozostała. Słuchałam radia, oglądałam telewizję i patrzyłam, jak rozwijają się kariery moich kolegów, a ich firmy, związane z rynkiem hiphopowym rosły.
Wybierałaś między rozsądkiem i pewną stabilizacją, a pasją i ryzykowanymi marzeniami o życiu artystki. Tak szczerze, żałujesz czasem tej decyzji?
Jestem raczej osobą pragmatyczną i twardo stoję na nogach. Ta kolejność, aby najpierw zadbać o własną stabilizację, a dopiero później o przyjemność i samorozwój, była właściwa. Czuję, że gdyby hip-hop stał się moją pracą i od niego zależałaby moja przyszłość finansowa, mogłabym szybko poczuć dyskomfort. Artysta, który musi napisać piosenkę po to, żeby ją sprzedać i mieć na obiad, może utracić prawdziwą przyjemność z tego co robi, a co za tym idzie, również wenę.
Ale czy żałuję... Gdy patrzę na przykład na Sokoła, to żałuję. Nie wiem czy starczyłoby mi sił na walkę w tym męskim świecie i być może tak czy inaczej nie miałabym szans na sukces. Zresztą, w życiu zawsze się czegoś żałuję. Natomiast dziś jestem w sytuacji, kiedy mogę wrócić do muzyki i robić ją dla własnej przyjemność. Stać mnie, by zainwestować własne pieniądze w klip czy lepszą realizację. Trochę szkoda mi tylko czasu, bo jednak lata lecą i niektóre okazje już nie wrócą. Gdybym postąpiła inaczej, mogłabym być nieszczęśliwa.
Co wygrałaś decyzją o odejściu z hip-hopu w 2003 roku?
Jesteśmy dziś największą lub jedną trzech największych firm cateringowych w Warszawie. Dostarczamy produkty dla 90 proc. aglomeracji warszawskiej i podwarszawskiej. Własną pracą wzrośliśmy pięćdziesięciokrotnie, bo z dwóch osób w firmie zrobiło się już przeszło setka.
Gdy siedzę z ludźmi przy piwie często słyszę. "tak, znam tę firmę"; "ja też jadam u was". To strasznie miłe i daje ogromną satysfakcję. Wygrałam też to, że jako trzydziestoparoletnia osoba mam spokój finansowy i firmę, która może już tylko wzrastać. Planowaliśmy z mężem, aby kiedyś wyjechać w podróż i nie przejmować się niczym. Myślę, że jeszcze kilka lat i będziemy mogli sobie na to pozwolić. Warto tylko pamiętać, że jest to obkupione bardzo ciężką pracą.
Ktoś kiedyś powiedział, że karmicie warszawskie biurowce. Ile osób konkretnie?
Trudno to policzyć, bo te usługi są bardzo dynamiczne. Jednego dnia jesteśmy w jakiejś firmie, drugiego dnia już nie, bo pracownicy chcą spróbować jedzienia od kogo innego. Dziennie sprzedajemy dziesiątki tysięcy posiłków.
Czym karmisz pracowników biurowców?
Są różne trendy. Dość długo popularne było sushi, ale w tej chwili nieco maleje. Mamy odwrót w stronę kuchni orientalnych, stąd w naszej ofercie pojawił się choćby humus. Ludzie bardziej koncentrują się na zdrowej żywności i poszukują nowych smaków oraz składników o większych wartościach odżywczych.
A co jest hitem sprzedaży?
Zawsze, niezależnie od mody, pory roku i sytuacji politycznej, najlepiej sprzedaje się bułka z kotletem [śmiech]. Chodzi o to, aby się porządnie najeść za jak najmniejszą kwotę. Często spotykamy się z prośbami od klientów aby wprowadzić linię fitness, coś specjalnie dla kobiet, dla bezglutenowców itd. Odpowiadamy na te prośby, ale zawsze kończy się to chwilowym zainteresowaniem.
Wybory konsumentów są też zależne od dnia miesiąca. Przed 20 zaczyna się spadek sprzedaży, bo ludzie są przed wypłatami i zaczynają oszczędzać. To bardzo prosty rynek, który kieruje się instynktownymi wręcz trendami. Jak ludzie mają kasę, to zjedzą, a jak nie, to nie.
A jak jest z twoim głodem? Głodem rapu?
Czas dla rapu w moim życiu musi być zawsze, bo jestem chora, jak nie napiszę co jakiś czas piosenki. W tej chwili "Paresłów" jest już historią. Angażuję się natomiast w dwa inne projekty. Od kilku lat w projekt historyczny Darka Malejonka z Maleo Reggae Rockers, początkowo sygnowany przez Muzeum Powstania Warszawskiego, a teraz przez Fundację Niepodległości, gdzie będziemy wydawać czwartą płytę poświęconą Żołnierzom Wygnanym, Armii Andersa, wcześniej Żołnierzom Wyklętym i Powstaniu Warszawskiemu. Realizuję się też w stricte rapowym projekcie z raperką Gonix. Tworzymy duet i jesteśmy przed wydaniem eksperymentalnej epki. To między innymi dlatego, że mam dziś komfort życiowy i mogę nagrywać taką muzykę, jaka mi się podoba.
Gdybyś miała dać od siebie radę innym, jak żyć, aby być szczęśliwym?
Nie zapominajmy o swoich marzeniach, bo nawet jeżeli gdzieś je uśpimy i zakryjemy głęboką warstwą żalu, one i tak w pewnym momencie wypłyną. Głód pasji będzie tylko uśpiony. Warto ciężko pracować, aby móc realizować ją w komforcie. Można to zrobić i nie trzeba na to czekać wiele lat.