Wielu niepłodnych pacjentów decydujących się na in vitro przyznaje, że cel uświęca środki. Podkreślają, że mają prawo mieć dziecko i nikomu nic do tego – mówi Karolina Domagalska, autorka książki "Nie przeproszę, że urodziłam".
Skąd w dzieciach poczętych metodą in vitro (z komórek niepochodzących od ich biologicznych rodziców) tak wielka potrzeba poznania dawców? Dlaczego to ma tak wielkie znaczenie dla ich tożsamości?
Karolina Domagalska, autorka książki „Nie przeproszę, że urodziłam”: Doświadczenia takich dzieci są bardzo podobne do doświadczeń dzieci adoptowanych, które po latach dowiadują się, że ludzie, którzy ich wychowują, nie są ich biologicznymi rodzicami. Czasem mają potrzebę spotkać się i porozmawiać z dawcami, a czasem tego kontaktu w ogóle nie szukają.
Obecnie uważa się, że o adopcji należy dzieciom mówić od początku, bo jeśli dziecko dowie się o tym przypadkiem albo przy okazji takich dramatycznych sytuacji jak rozwód czy śmiertelna choroba, to jego świat po prostu się zawali. To jest coś, co dotyka podstaw naszej tożsamości, dlatego takie momenty mogą być okupione wielkim cierpieniem.
Tak samo jest w przypadku dzieci, których ojcem jest anonimowy dawca?
Badania i doświadczenia dzieci, które od początku wychowują się z wiedzą, że ich ojcem jest anonimowy dawca, pokazują, że jest to zupełnie inne doświadczenie. Nie ma problemu, tajemnicy, cierpienia, napięcia, bycia okłamywanym. Większości ludzi trudno zrozumieć, jak silna jest potrzeba poznania swoich rodziców.
Dzieci anonimowych dawców mają w tym miejscu wielką dziurę, którą próbują zapełnić. Pytania „skąd pochodzę? kim jestem?” są podstawowe dla naszej tożsamości. Każdy z nas szuka tej informacji.
Jakie to uczucie, kiedy dowiadujesz się, że gdzieś na świecie żyje kilkanaście (albo nawet kilkadziesiąt) osób, które są twoim biologicznym rodzeństwem? Nie pytam tylko o strach, że przypadkiem możesz wejść w kazirodczy związek z taką osobą.
Reakcje są różne. Na początku pojawia się oburzenie, wyrzuty. „Dlaczego gdzieś na świecie jest moje rodzeństwo i ja tego nie wiem”. „Przecież nie prosiłem się na świat na takich zasadach”. Ale to z czasem przechodzi w zainteresowanie i poczucie, że jest na świecie ktoś, kto dzieli mój los, z kim mogę się zrozumieć.
Trudno jest znaleźć biologiczne rodzeństwo, pochodzące z anonimowego dawstwa?
To nie jest łatwe. Jedyną informacją jest numer dawcy. Jeśli rodzice powiedzą dziecku, urodzonemu z nasienia takiego dawcy, może być prościej. Ale bardzo często o tym nie mówią. Nie wiemy nawet, ile jest takich rodzin na świecie, gdzie dzieci nic nie wiedzą i prowadzą szczęśliwe życie.
Dopóki to nie wyjdzie na jaw. Rodzice, którzy nie mówią prawdy o pochodzeniu swojego dziecka, muszą chyba żyć w wielkiej niepewności i lęku, że ono się w końcu o tym dowie...
Olivia Montuschi, założycielka Donner Conception Network uważa, że jeśli traktujemy to jako tajemnicę, dziecko i tak wyczuwa pewnego rodzaju napięcie wokół tematu. Rodzice się głowią, co powiedzieć, by przypadkiem nie powiedzieć za dużo, a dziecko jest niesamowitym radarem, który chłonie więcej, niż nam się wydaje.
Ono nawet na jakimś nieuświadomionym poziomie może odczuwać, że u źródeł relacji z rodzicami leży coś nienazwanego, trudnego. Utrzymanie tego w tajemnicy jest niezwykle kosztowne i nie do końca możliwe.
Taka pełna anonimowość, jaka była jeszcze kilkanaście lat temu, nadal jest możliwa?
Genetyczna anonimowość powoli przechodzi do lamusa. W niedługiej przyszłości będziemy znacznie więcej wiedzieć o swoich genach, a testy genetyczne będziemy mogli robić niemal od ręki. Wpiszemy wyniki w internet, a specjalistyczne portale „wyrzucą” nam spis rodzeństwa genetycznego. Portale, grupy facebookowe i fora zrzeszające rodziny powstałe przy wykorzystaniu dawstwa kompletnie rozsadzają ideę anonimowości. Dzieci potrafią dotrzeć do anonimowych dawców, którzy zastrzegali, że nie chcą mieć z nimi kontaktu. Można to zrobić choćby na podstawie informacji, studentem którego roku był dawca.
Jakie są motywy takich mężczyzn, skoro nie chcą być ojcami, a oddają nasienie? Nie boją się, że po latach będą się do nich zgłaszać biologiczne dzieci?
Dawcy, oddający nasienie do banku spermy są zabezpieczeni od strony prawnej. Ten, kto korzysta z nasienia, zwalnia dawcę z jakichkolwiek świadczeń. Dawca jest automatycznie pozbawiany praw rodzicielskich.
A jeśli dzieci będą chciały po prostu ich poznać? Ci mężczyźni przecież w końcu zakładają rodziny, mają własne dzieci. Gdybym była żoną dawcy, czułabym – delikatnie mówiąc – dyskomfort, mając świadomość tego, że gdzieś na świecie są dzieci mojego męża.
Są różne grupy dawców, najpopularniejsza to studenci, dla których znaczenie ma gratyfikacja finansowa (oni tego zresztą nie kryją). Są też tzw. dawcy otwarci (np. w Danii), którzy wiedzą, że kiedy ich dzieci skończą 18 lat, będą chciały ich poznać. Ale wiedzą, na jakich to się będzie odbywało zasadach.
Na jakich?
Takich, które sami sobie stworzą. Dawcy są zabezpieczeni od strony prawnej, dzieci nie mogą mieć wobec nich żadnych roszczeń finansowych. Wśród motywacji pojawia się także chęć przedłużenia genów. Duńczycy na przykład eksportują nasienie za granicę, więc jeden mężczyzna, licząc lekką ręką, może mieć nawet setkę dzieci.
Szef Cryosu, Ole Schou, woli motywację studentów, którzy chcą zarobić i przy okazji komuś pomóc, niż motywacje niektórych 30-latków, którzy są samotni, nie ułożyli sobie życia i decydują się na bycie otwartym z nadzieją, że dziecko skontaktuje się z nimi. To są mężczyźni, którzy raczej nie sprawdziliby się w roli ojców, członka rodziny. Dawstwo stwarza im szansę zostania ojcem genetycznym, a w przyszłości może i społecznym.
Oni po prostu chcą być ojcami, podobnie jak rodzicami bardzo chcą zostać wszyscy ci, którzy w sposób naturalny nie mogą począć dziecka. I to jest jedna grupa, której prawa i interesy ścierają się z drugą grupą, również posiadającą prawa i interesy, czyli dziećmi. Tylko kto się tutaj liczy z ich prawami? Jedna z bohaterek twojej książki wprost mówi, że ona wcale nie prosiła się na świat na takich zasadach.
Kiedy spojrzymy na te wszystkie historie z perspektywy praw dziecka, to rzeczywiście – czegoś tutaj bardzo bardzo brakuje. Panuje takie przekonanie, że dzieci, które powstały z dawstwa, powinny być wdzięczne, że istnieją, pojawiają się pytania: „przecież ma rodziców, co to w ogóle zmienia?”. Takie podejście jest bardzo krzywdzące, tu dziecko w ogóle nie jest traktowane jako podmiot. Brakuje brania pod uwagę praw dziecka, mam nadzieję, że to się zmieni.
Trwająca w Polsce dyskusja o in vitro również często sprowadza się do podkreślania tego, że ludzie mają prawo do posiadania dziecka i spierania się o kształt ustawy. Zapytam ponownie – gdzie w tym wszystkim prawa dziecka?
Na polską debatę o ustawie in vitro patrzę z wielkim smutkiem. Dla mnie to jest to taka „zamrażarka”, w której zakonserwowano poglądy dwóch, wiecznie kłócących się stron. Mamy więc rytualne powtarzanie tych samych argumentów. Jedyne, co się zmienia, to poziom okrucieństwa wobec dzieci z in vitro – wymyślanie coraz to boleśniejszych epitetów i porównań.
To, co słyszą dzieci z in vitro, już dorastające, świadome tego, jak zostały poczęte, jest poza wszelkimi normami. Trudno to w ogóle nazwać debatą, to raczej polityczna wojna, w której w ogóle nie bierze się pod uwagę pacjentów. Dlatego ludzie, korzystający z in vitro, boją się do tego przyznać. Może inaczej jest w wielkich miastach, ale na prowincji, na wsiach nikt się do tego nie przyznaje. Ludzie nadal się wstydzą, boją oceny. Co mają powiedzieć kobiety, które decydują się na samotne macierzyństwo, osoby decydujące się na skorzystanie z anonimowego dawstwa, homoseksualiści skoro klasyczne in vitro owiewa w Polsce atmosfera skandalu? Ja nie zebrałam w książce najbardziej ekstremalnych sytuacji. Takie decyzje podejmowane są również w Polsce, tylko my jako społeczeństwo nie chcemy tego widzieć.
I to są czasem sytuacje, które wywołują co najmniej niepokój. Piszesz o parze, która tak bardzo chciała dzieci, że skorzystała z nasienia ojca mężczyzny (dziadek dziecka był jednocześnie jego genetycznym ojcem) albo kobiety, która skorzystała z komórki jajowej córki, by mieć dziecko z nowym partnerem. To są relacje, które kojarzą się po prostu z kazirodztwem. Technicznie jest to możliwe, więc ludzie to robią. Ale czy to jest jeszcze etyczne?
Nie patrzę na to w takich kategoriach. Moim celem było poznanie tych rodzin i zrozumienie ich decyzji. Myślę, że nie mamy prawa ich oceniać. Większość ludzi na świecie ma ogromną potrzebę reprodukcji, posiadania dziecka. Jest to w nas zaprogramowane biologicznie i kulturowo. Ta potrzeba nami rządzi i to jest doświadczenie wspólne dla ludzkiego gatunku. To, co robimy, aby zaspokoić tą potrzebę, wyznacza to, jak daleko potrafimy zajść w medycynie reprodukcyjnej. Nie zgadzam się jednak na ocenianie tych ludzi w sytuacji, kiedy w ogóle nie chcemy rozmawiać o in vitro.
Gdyby ten temat był obecny w debacie publicznej, gdybyśmy mieli większą wiedzę, byli świadomym społeczeństwem, to może mielibyśmy więcej do powiedzenia. Ale jeśli zamykamy oczy, udając, że nie ma tematu i zostawiając tych ludzi samym sobie i lekarzom, to jak możemy oceniać? Trzeba wziąć odpowiedzialność za to, że rozwój medycyny reprodukcyjnej wiąże się z pojawieniem się trudnych pytań. A ci, którzy swoim doświadczeniem odpowiadają na nie, robią za nas kawał roboty. W dodatku, to laboratorium, bo oni sami nie wiedzą, co im przyniesie przyszłość.
To są skomplikowane sytuacje, ale unikając dyskusji na ten temat, pozbawiamy się automatycznie prawa do oceniania.
O wielu rzeczach nie dyskutujemy w debacie publicznej, ale wiemy, że coś jest złe albo dobre. Ja nie chcę nikogo oceniać, z pewnością niemożność posiadania własnego dziecka jest ogromnym cierpieniem i wielką tragedią dwojga kochających się osób. Ale czy cel uświęca środki? Czy moja ogromna chęć bycia matką wystarczy, by usprawiedliwić takie zjawisko, jak adopcja komórki jajowej córki czy skorzystanie z nasienia teścia?
Wielu niepłodnych pacjentów odpowiedziałaby, że tak – cel uświęca środki. Oni podkreślają, że mają prawo mieć dziecko i nikomu nic do tego. Jeśli ktoś nie ma problemów z płodnością, ale ma problemy z psychiką, to czy zabraniamy mu zostać rodzicem? Nikt nie pyta, czy uzależniona osoba może mieć dziecko, czy powinna, nikt mu tego nie zabrania. A niepłodność jest stygmatem.
Zastanawiamy się, czy ktoś powinien mieć dziecko. Nie chcę jednak powiedzieć, że nie trzeba nam regulacji prawnych a każdy, kto chce (i w każdej możliwej konfiguracji) powinien mieć dziecko, jeśli tylko ma taką potrzebę. Nie wiem, kto w ogóle mógłby przyznawać prawo do posiadania dziecka, ale uważam, że państwo powinno wspierać te trudne decyzje, zapewniać długofalową opiekę psychologiczną. Przecież te dwie dziewczynki z Holandii będą musiały sobie poradzić ze swoją odmiennością, to nie jest typowe, że ich ojcem biologicznym jest dziadek, a tata jest dla nich bratem. Ale przecież w każdej rodzinie musimy sobie radzić z jakimś obciążeniem, bo nasz ojciec był taki, a matka taka...
Kościół mówi jednak, że cel nie uświęca środków i oferuje metodę, która w odróżnieniu od in vitro ma być moralnie godziwa, czyli naprotechnologię.
Naprotechnologia, czyli wszystkie techniki diagnostyczne, jakie odbywają się w ramach medycyny reprodukcyjnej, to niestety czysta demagogia. To badania narządów rodnych, ścisłe kontrolowanie cyklu owulacyjnego... Ale to wszystko robi się także przy in vitro! To nie jest coś nowego ani mającego większą skuteczność – to ideologiczne narzędzie. Może być oczywiście tak, że korzystając z naprotechnologii będziemy mieć dziecko. Ale to samo możemy też uzyskać, korzystając z in vitro. Skuteczność jest, bo część kobiet zajdzie w ciążę, nie korzystając z samej procedury in vitro.
Jeśli adoptujemy komórkę jajową i nasienie od obcych osób, to dziecko będzie tak samo „obce”, jak adoptowane.
Jeśli korzystamy z komórek dalszych członków rodziny, to w jakimś stopniu mamy genetyczne powinowactwo, co także jest ważne. Linia genetyczna jest zachowana, więc dziecko jest najbliższe rodzicom, którzy nie mogą go począć naturalnie. Poza tym, ciąża jest dla kobiet bardzo ważna. Są w stanie poświęcić bardzo wiele po to, by dziecko rosło w nich, by od początku wchodziły z nim w relację.
Przeciwnicy in vitro mówią, że jest to taśmowa produkcja dzieci. Chcesz dziecko, idziesz do kliniki, wybierasz dawcę. Trochę jak w sklepie – podoba mi się ten produkt, biorę.
Taka argumentacja to dowód na głębokie niezrozumienie problemu niepłodności, także społecznej, jak w przypadku homoseksualistów. In vitro to niesamowicie wymagająca procedura! Długotrwała terapia hormonalna wywołuje u kobiet różne reakcje. Samo doświadczenie niepłodności jest tak obciążające psychicznie, jak chorowanie na raka.
Rzadko zdarza się, żeby kobieta urodziła dziecko już za pierwszym razem. To są czasem próby, które trwają wiele lat. Kobiety odsuwają się od bliskich, znajomych. Ludzie dopytują „kiedy dziecko?”, a one nie wie wiedzą, jak o tym rozmawiać, jest im szalenie przykro. Rezygnują czasem z pracy, bo tak bardzo podporządkowują życie pragnieniu poczęcia dziecka. A czasem nawet rozpadają się przez to ich związki. In vitro nie ma nic wspólnego z pójściem na łatwiznę.
Skoro to nie takie proste, to czemu nie skorzystać z naprotechnologii, która według katolickich lekarzy i etyków daje dużo większe szanse i nie wiążę się z tak wielkimi kosztami, zarówno finansowymi, jak i emocjonalnymi. Pojawia się także argument, że in vitro to ogromny biznes, metoda jest dofinansowywana przez państwo, a naprotechnologię traktuje się po macoszemu, w ogóle prawie się o niej nie mówi. Tymczasem, kobiety często tracą lata na kolejne nieudane próby in vitro, a może wystarczyłaby porządna diagnostyka?
Diagnostyka jest ważna, ale przecież niepłodność jest tak szalenie skomplikowana, że chyba żaden lekarz nie jest w stanie powiedzieć kobiecie „nie masz nawet pół procent szansy na ciążę, lepiej od razu adoptuj dziecko”. Niepłodność nie jest zero-jedynkowa. Bywa, że dziecko poczyna się nawet przy ósmej próbie. Mogę się natomiast zgodzić, że in vitro wiążę się z biznesem. Jeśli nie ma regulacji prawnych, to państwo ma niewiele do powiedzenia, a to jest na niekorzyść pacjenta. Zdarza się tak, że pacjentki latami są źle diagnozowane, uporczywie leczone hormonalnie, to ciągnie za sobą ogromne koszty, są niepotrzebne inseminacje... Pozostaje więc mieć nadzieje, że pewne regulacje zostaną przyjęte – tak, aby zachowywane były normy i standardy, a kobiety miały poczucie bezpieczeństwa, że nie są naciągane na kolejne, niepotrzebne procedury.
Twoim zdaniem, przyjęcie ustawy o in vitro pozwoliłoby uniknąć takich błędów, jak w klinice w Policach, gdzie kobieta urodziła dziecko z innej komórki jajowej? Reportaż „Dużego Formatu” pokazywał jej wielki dramat – ona nie potrafi pomyśleć o sobie, jak o matce.
Ryzyko pomyłki istnieje zawsze, ale wprowadzenie regulacji na pewno je zmniejszy. W dodatku, da nam procedury, jak w takich sytuacjach postępować. Przecież pojawia się pytanie, gdzie są zarodki z komórek tej kobiety? Czy inna kobieta urodziła jej dziecko? Ile kobiet boi się, że to były jej komórki? Dużo łatwiej byłoby odpowiedzieć na te pytania, gdybyśmy mieli przyjętą ustawę.
Pary, które korzystają z in vitro, używają różnych określeń na zarodki, które powstają na potrzebę zabiegu – mówią „eskimoski”, „mrożaczki”. Kościół nie akceptuje in vitro, bo wiąże się ono z mrożeniem zarodków, które są dla ludzi wierzących po prostu dziećmi (tylko na bardzo wczesnym etapie rozwoju). Ty mówisz na komórkę jajową połączoną z plemnikiem „człowiek”?
Ludzie decydujący się na in vitro lokują w zarodkach tak wiele emocji i nadziei, że starają się później uzyskać jak największy dystans. Nie chcą się za szybko przywiązywać, bo przecież zabieg może się nie powieźć. Unikają personifikacji, nie mówią o „dzieciach”, bo nie chcą zawodu, jeśli się nie uda. Wielu moich rozmówców mówiło o „zalążkach dzieci” albo „przyszłych dzieciach”. Określenia krążą więc wokół dzieci, ale nie są jednoznaczne, bo przecież nie wiadomo, czy rozwinie się zdrowe dziecko. Dla mnie zarodek to wielka obietnica człowieka, ale jeszcze nie człowiek.
Jedna z Twoich rozmówczyń przygotowała pięć pluszaków – dla każdego zarodka oddzielny, więc ta świadomość chyba jednak jest. A czy rodzice, którym już urodzi się dziecko, nie myślą czasem, że gdzieś tam w zamrażarce są kolejne ich dzieci (tudzież: „potencjalne dzieci”)?
Myślą, ale to jest decyzja, którą każdy musi podjąć sam, a kliniki niestety ją utrudniają, a nawet uniemożliwiają. Nie możemy podjąć samodzielnej decyzji o naszym materiale genetycznym. Nie można oddać zarodków dla celów naukowych, nie można ich zniszczyć. Musimy długie lata płacić za ich utrzymanie (czyli uciekać od podjęcia decyzji), albo oddać do adopcji. Rozumiem ludzi, którzy mają już dzieci z in vitro, ale problemem jest dla nich myśl, że pozostałe dzieci mogłyby się wychowywać w innej rodzinie. Można nie być na to gotowym, albo po prostu tego nie chcieć.
Można nie być gotowym na to, by z naszych „zarodków” dziecko urodziła inna kobieta, ale jednocześnie można być gotowym na podjęcie decyzji o ich zniszczeniu?
Oczywiście, uważam, że każdy powinien mieć prawo do decydowania o swojej reprodukcji. Ludzie, którzy doświadczają niepłodności, mają poczucie skrzywdzenia przez naturę. Bardzo przeżywają kolejne poronienia, nieudane próby... Być może łatwiej podjąć im decyzję o zniszczeniu zarodka, bo wiedzą, że ich organizm samoistnie zniszczył wiele takich komórek. W naturze jest bardzo dużo „marnotrawstwa”...
Nawet jeśli wychowaliśmy się w rozbitej rodzinie, mieliśmy większą lub mniejszą świadomość tego, skąd pochodzimy, kim był nasz ojciec albo matka. Mamy swoją historię, nawet jeśli bolesną, to jest to pewien fakt na naszej mapie tożsamościowej.
Karolina Domagalska
Może się przecież okazać, że dziewczyna, która odda komórkę jajową siostrze czy kuzynce, nagle zacznie darzyć dziecko większym uczuciem, niż zakładała na początku.