Bronisław Komorowski pozwał w trybie wyborczym Adama Hofmana, który pytał, czy w jego komitecie honorowym jest były pracownik WSI. – Jeśli prezydent uznał, że za tego typu publiczne pytania trzeba pozywać, to znaczy, że próbuje kneblować usta tym, którzy chcą pytać, opozycji – mówi w "Bez autoryzacji" Adam Hofman.
W poniedziałek Sąd Okręgowy w Warszawie orzekł, że Adam Hofman ma sprostować wypowiedź, która sugerowała, iż w komitecie poparcia Bronisława Komorowskiego zasiada były członek władz SKOK Wołomin. Sprostowanie ma zostać wyemitowane przed programem „Kropka nad i” (TVN24).
Ponadto Hofman ma przekazać Towarzystwu Opieki nad Ociemniałymi w Laskach 10 tys. złotych i pokryć koszt przeprowadzenia procesu. Hofman zapowiedział, że odwoła się od wyroku. Według niego prezydent ogranicza wolność słowa.
Proces, który wytoczył panu prezydent Komorowski, zaszkodzi mu?
Adam Hofman: Z tego zrobiła się sprawa nie tyle o treść tych pytań i związki prezydenta Komorowskiego z WSI, ale o wolność słowa i możliwość zadawania takich pytań. Jeśli prezydent ma być prezydentem zgody, Polski racjonalnej, to w ramach tej zgody i Polski racjonalnej można chyba pytać urzędującego prezydenta, publicznie, w obecności jego przedstawiciela [Tomasza Nałęcza - przyp. naTemat] o różne sprawy publiczne. W tym chyba nie ma nic złego.
Jeśli prezydent uznał, że za tego typu publiczne pytania trzeba pozywać, to znaczy, że próbuje kneblować usta tym, którzy chcą pytać, opozycji. Teraz każdy będzie miał z tyłu głowy "po co mam pytać prezydenta o niewygodne rzeczy, skoro może mnie pozwać tak jak posła Hofmana?".
Żeby zadawać takie pytania, z konkretami, nazwiskami, trzeba mieć poważne podstawy. Wiele pytań polityków prawicy w tej sprawie to rzucane w przestrzeń pytania na podstawie bardzo szczątkowych faktów, na przykład zdjęć.
Mogę odpowiadać tylko za to, co sam powiedziałem i za moje postępowanie. Miałem tę wiedzę z najbliższego otoczenia prezydenta Komorowskiego i nie zadałem tego pytania w przestrzeń, tylko w obecności przedstawiciela Kancelarii, jednego z jego najbliższych współpracowników, który był ze mną w programie.
Nie mogłem zweryfikować tego w inny sposób, bo ani na stronie prezydenta, ani na stronie kandydata nie było listy członków komitetu honorowego. Uznałem, że publiczne spotkanie z ministrem Nałęczem jest dobrą okazją by to sprawdzić. W programie padło pytanie, w programie padła odpowiedź. Co prawda nie ze strony prof. Nałęcza, tylko red. Moniki Olejnik, ale jednak sprawa została widzom wyjaśniona. Tym bardziej ten pozew dziwi i ma znamiona kneblowania ust i zamykania ust zadających niewygodne pytania.
Będzie pan gotów ujawnić swoje źródło, jeśli sąd będzie tego oczekiwał?
A czy pan ujawniłby źródło, jeśli oczekiwałby tego sąd.
Dziennikarzy obowiązują inne zasady niż polityków.
Uważam, że ochrona źródeł ma bardzo poważne znaczenie, uważam to za wartość nadrzędną. Ktoś zawsze może stracić pracę albo złamać sobie karierę.
Kilka dni temu obejrzałem sobie wystąpienie Andrzeja Leppera sprzed dekady, kiedy mówił "pytam czy przyjął pan 100 tys. dol łapówki", "pytam czy spotykał się pan z...". Później przegrał procesy z politykami PO i SLD, których "tylko pytał". Nie boi się pan, że będzie tak samo?
Uważam, że są jeszcze sądy, które chronią wolności słowa. Nie insynuuję prezydentowi Komorowskiemu przestępstwa, ja tylko mówię o jego komitecie honorowym i o człowieku, który nie jest skazany, nie jest przestępcą. Nie widzę tutaj krzywdy dla prezydenta Komorowskiego, tym bardziej, że jeszcze w tym samym programie padła odpowiedź. Dla mnie to ewidentna próba zastraszania.
Bywał pan na imprezach w SKOK-u Wołomin, tak jak wielu polityków ze stołecznych kręgów?
Nie, nie byłem.
"Newsweek" ujawnia zdjęcia, które zderzają się z tą fotografią, którą pana dawni koledzy z PiS intensywnie promowali w mediach. Teraz PiS zostaje uderzony własną bronią, zdjęcia są obosieczne.
PiS nie został uderzony własną bronią, bo sprawę SKOK-ów rozpoczęła Platforma i sztab prezydenta Komorowskiego. PiS tylko odpowiedział zdjęciem. Jacek Sasin i politycy PiS nigdy nie wypierali się, że byli na takich spotkaniach w swoim okręgu wyborczym, nie wiedząc jeszcze czym jest SKOK Wołomin. Tymczasem prezydent Komorowski został przyłapany na tym, że jego rzecznik powiedziała, że nie zna tych panów i się z nimi nie spotkał, a fotografią dowiedziono, że jest inaczej.
Mówiłem wielokrotnie, że to zdjęcie z panami na premierze filmu nie jest dowodem na przyjaźń. Wiem jak pracują politycy, każdy może sobie zrobić zdjęcie z prezydentem. To nie jest dowód na to, że prezydent ich świetnie zna, tylko na to, że jego kancelaria minęła się z prawdą. Prezydent powinien wiedzieć kto to jest, powinien wiedzieć, że miał czas się z nimi spotkać, a nie ustami rzeczniczki mówić, że się nie spotkał. Został przyłapany w rozkroku i o to w tym zdjęciu chodzi.
Ale też na podstawie tego zdjęcia przekonywano, że to dowód na to, że Komorowski się WSI nie wstydzi, że żyje z nimi w dobrej komitywie, a nawet, że roztoczył parasol nad SKOK-iem Wołomin.
Dla mnie to zdjęcie jest dowodem na przekazanie przez Kancelarię nieprawdy w sprawie spotkania z tymi panami.
Można to uznać za błąd urzędniczki, szefowej biura prasowego.
W kampanii wyborczej nie ma czegoś takiego jak "błąd urzędniczki". Wszystko, co mówią sztaby ma ogromne znaczenie. Po prostu prezydent chciał ukryć prawdę, to poważny zarzut.
Nie ma pan dowodu na to, że to było celowe.
Tak można powiedzieć o wszystkim, że to "błąd urzędniczki". Wiadomo, że nie mamy nagrania jak prezydent mówi rzeczniczce "idź i skłam". Ale jeśli ktoś jest uprawomocniony do wypowiadania się w imieniu prezydenta, to trzeba mówić tak jak jest, a nie później połykać własny język.