Jarosław Klejnocki prywatnie jest ojcem trzech córek.
Jarosław Klejnocki prywatnie jest ojcem trzech córek. Fot. Tomasz Wiech / Agencja Gazeta
Reklama.
Jak to jest być ojcem?
Fajnie. To słowo jako pierwsze przychodzi mi na myśl.
Dlaczego?
Jeśli dostaje się dar, na który Ktoś każe długo czekać, to bardziej się go docenia. I tak właśnie było w moim przypadku.
Nie zostałem ojcem szybko, raczej późno. Może nawet za późno, bo moje pierwsze dziecko urodziło się kiedy miałem 40 lat. Drugie kilka lat później. A zanim one przyszły na świat, miałem poczucie braku. Taką potrzebę posiadania dzieci, pełnej rodziny. Nie tylko świetnego tandemu, jaki od lat tworzyliśmy z małżonką. W momencie, kiedy nam się urodziło pierwsze dziecko ta potrzeba została więc spełniona w dwójnasób.
Moje wyobrażenie o ojcostwie okazało się w pełni prawdziwe. Wszystko to, co czytałem, o czym słuchałem czy co widziałem u mających dzieci znajomych, przyjaciół – to wszystko się spełniło. Tyle, że kiedy facet zostaje ojcem, wchodzi w nową rolę. A każda nowa rola to nie tylko nowe szanse, ale też nowe wyzwania.
Ta rola wielu dziś przerasta. Dlaczego?
Ojcostwo jest wspaniałe, ale na pewno nie jest łatwe. Dziecko to jest odpowiedzialność. Dużo większa niż ta za nowo kupiony samochód. A z odpowiedzialnością idą w parze troski, rozmaite strachy i one są stałymi towarzyszami tych wszystkich pozytywnych doznań. Może właśnie one niektórych przerastają?
Poczucie odpowiedzialności nie powinno być tutaj najważniejsze?
Tak, ale dopóki się czegoś nie spróbuje, nie można wiedzieć czy człowiek sobie poradzi. „Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono” – jak pisze Szymborska. Wydaje się nam, że tak, a potem okazuje się, że jednak nie. Ludzie dostają się na wymarzone studia a potem z nich rezygnują, biorą ślub i się rozwodzą, bo okazuje się, że to nie to.

O tych, którzy sobie źle radzą myślę ze smutkiem. Bo ojcostwo to jest jednak jedna z podstawowych ról społecznych i jeśli ktoś sobie z nią nie radzi, to jak on się musi czuć?
To jest ten osławiony kryzys ojcostwa?
Kryzys to jest zawsze pogorszenie sytuacji wobec jakiejś normy. Pytanie brzmi – co my dziś uznajemy za normę? Moim zdaniem, jeśli mówimy o kryzysie ojcostwa, równie dobrze możemy mówić o kryzysie rodziny.
Widzi pan tego przykłady w swoim otoczeniu?
Jeżeli normą jest rodzina stabilna – nie idealna, bo takich nie ma – która, mimo pojawiających się co jakiś czas rozmaitych kłopotów, żegluje sobie wspólnie przez wody życia, to tak, obserwuję przykłady tego kryzysu.
Ale możemy też uznać za normę nowe modele rodziny, np. rodzinę patchworkową, nie lepszą i nie gorszą od rodziny tradycyjnej. I wtedy nie ma mowy o kryzysie, tylko o pewnej zmianie. Zmianie, która jest przejawem przemian obyczajowo-cywilizacyjnych.
Odpowiadając jednak na pytanie o to, czy to z ojcami jest gorzej – pewnie trochę tak, choć to moja intuicyjna obserwacja. Ja bym to także wiązał z pewnymi szerszymi zmianami. Bo proszę spojrzeć, człowiek współczesny w ogóle niechętnie bierze na siebie obowiązki. Tam, gdzie pojawia się zobowiązanie, wielu z nas zaczyna natychmiast kombinować, co by tu zrobić, żeby zbędny balast zmniejszyć albo w ogóle się go pozbyć. I myślę, że to jest właśnie klucz. Taka, w moim odczuciu, źle rozumiana wygoda życia. I egoizm, bo bycie rodzicem oraz posiadanie rodziny w ogóle wiąże się z dobrowolnym ograniczaniem własnej wolności.
Pan się tego ograniczenia nigdy nie bał?
Nie, dlatego, że jak wspomniałem na początku, byłem człowiekiem dojrzałym. Nie byłem studentem ostatniego roku, który nagle dowiaduje się, że zostanie ojcem. Gdyby tak było, pewnie bym się zastanawiał – co z nauką, z pracą, z moją przyszłością, jak to towarzystwo teraz finansowo zabezpieczyć? Ale ja te rzeczy miałem już za sobą. Byłem człowiekiem pracującym od lat, o ustabilizowanej sytuacji społecznej. Tylko młodość była za mną (śmiech).
Jeśli miałbym mówić o jakichś lękach, mówiłbym zatem o obawach typu „czy będę potrafił pomóc, wesprzeć żonę”, „czy będę umiał być partnerem właśnie w wychowywaniu dziecka”.
I co? Zmieniał pan pieluchy czy jednak się nie udało?
Zmieniałem (śmiech). Przy obu porodach też byłem obecny. Pierwszy był zresztą bardzo ciężki. Ekipa, która go odbierała to był dobry pluton ludzi, a i tak okazało się, że brakuje rąk do pracy. W pewnym momencie jedna z położnych wręczyła mi maskę i poleciła " a pan będzie podawał tlen".
Ale wszystko skończyło się dobrze?
Tak, chociaż ja potem żartowałem, że Weronika dostała w skali Apgar 9/10 punktów, a jakby tą samą skalą przebadali małżonkę, to dostałaby dużo mniej (śmiech).
Pamiętam, że w pewnej chwili zabrali dziecko do drugiego pokoju. Położna potem z tego pokoju na sekundę wyjrzała, tak dość krytycznie na nas spojrzała i mówi do mnie: "pan się rozbiera". Ja na to: "słucham?". A ona znów: „pan się rozbiera, tak do pasa”. Okazało, że – ponieważ żona była porodem wycieńczona – to ja będę tym pierwszym rodzicem, do którego przytuli się dziecko. I tak ten mały człowiek z milimetrowymi paznokietkami, jeszcze nie całkiem obmyty z płynów ustrojowych, wylądował mi na brzuchu. Córka wtedy przekręciła główkę i spojrzała na mnie tymi nie do końca otwartymi oczami spojrzeniem, które mówiło „a Ty kto?”. To doświadczenie bliskości i współuczestnictwa, choć i tak ono było daleko mniejsze niż małżonki, wiele daje już na samym początku.
W Skandynawii w to współuczestnictwo inwestuje się ponoć też od samego początku. Władze promują równość rodziców. Zdaniem socjologów dzięki temu, nawet gdy potem dojdzie do rozwodu, oboje rodzice są mocno zaangażowani w życie dziecka. Myśli pan, że to mogłoby zadziałać i w Polsce?
Logicznie rzecz biorąc tak. Z drugiej strony żaden system państwowy nie zmieni człowieka jeśli ten czegoś zwyczajnie nie chce. Pytanie więc na ile społeczeństwo, państwo czy prawo może nagiąć...
Mentalność?
Tak, bo to jest kwestia mentalności właśnie.
Z drugiej strony trudno o tym teraz wyrokować, bo w Polsce, póki co, mamy system, któremu daleko do promowania równości rodziców w zakresie opieki nad dzieckiem. Podam pani przykład – kiedy na świat przyszła nasza pierwsza córka, moja żona była zameldowana w innym mieszkaniu. To dla nas była tylko formalność, bo oczywiście mieszkaliśmy razem. I gdy chcieliśmy zameldować dziewczynki, jedną, potem drugą, w domu, w którym de facto byłem zameldowany ja sam, okazało się, że jest z tym problem. Otóż w Polsce jest tak, że gdy dziecko melduje się u matki, nikt o nic nie pyta. Ale gdy dziecko ma być zameldowane u ojca, matka musi wyrazić na to zgodę.
Czyli ten nasz polski system sam wprowadza nierówności i – akurat w tym przypadku - daje ojcu prztyczka w nos już na samym początku. Daje mu do zrozumienia „tobie mniej wierzymy”. Mnie to ubodło.
Choć teoretycznie nie było po temu powodów?
Tak, ale mimo wszystko nie jest to przyjemna świadomość.
Ma pan jakieś ulubione ojcowskie wspomnienia?
Najciekawsze i te najmilsze momenty są zawsze momentami radości z kwestii konkretnych. To może być zadowolenie z jakiegoś progresu, że dziecko powiedziało pierwsze zdanie, stanęło na nogi, wykazało się inteligencją czy zrobiło coś anegdotycznego, co potem funkcjonuje w rodzinie jako taka zabawna opowieść.
Nasza starsza córka, Weronika, długo uczyła się mówić, początkowo zresztą mówiła bardzo niewyraźnie, przekręcała słowa itp. I pamiętam, miała między innymi problem z wymówieniem słowa "pantofelek”. Przekręcała je w bardzo zabawny sposób. Ja kiedyś, co było z mojej strony bardzo niepedagogicznym zachowaniem, przy jakichś znajomych mówię „Wera, weź powiedz pantofelek". A ona stanęła przed nami wszystkimi, wzięła się pod boki i tak patrząc mi prosto w oczy powiedziała „BUT!” (śmiech). Tego typu zdarzenia zawsze zapadają w pamięć.
Bardzo sprytna dziewczynka.
Zostało jej to. Ale dla mnie ta jej odpowiedź to też była nauka i pewne napomnienie, żeby się więcej tak nie zachowywać.
Ale wracając do tematu, z byciem rodzicem jest trochę tak jak z dobrą książką – rejestrujemy konkretne wydarzenia i one zostają jako takie obrazki w pamięci. Dobra książka to też taka, która od czasu do czasu daje czytelnikowi jakiś zwrot akcji czy powoduje kulminacje jakiegoś napięcia. Wtedy czyta się ją z zainteresowaniem. I to trochę tak to wygląda w życiu. Te nagłe zwroty akcji czynią z bycia rodzicem taką opowieść nie nudną. Pewnie, że jest rutyna, ale ta rutyna jest inkrustowana tymi ważnymi, pięknymi wydarzeniami.
A gdyby miał pan ocenić dziś jak ważną rolę pełni w życiu dzieci? Jako ojciec jest pan ważny, bardzo ważny, średnio?
Trzeba byłoby je zapytać, ale mnie się wydaje, że tak, raczej ważny. Oczywiście, to jest też tak, że jednak na pierwszym miejscu jest mama. Ze względu choćby na emocjonalne związki, bo to są przecież dziewczynki.
Natomiast u nas jest też podział zadań. Właściwie wprowadziły go dzieci. I tak już jest, że jesteśmy od innych rzeczy, dajemy im różne rzeczy w różnych sferach. Z kwestiami nieco bardziej wrażliwymi zawsze najpierw idą do mamy, a tam gdzie trzeba objaśnienia świata uderzają do mnie. Co zresztą bywa szokujące.
Na przykład?
Wiozłem kiedyś Weronikę z jazdy konnej, ona sobie tam spokojnie siedziała z tyłu i w pewnym momencie spytała „tato, a co to jest tracheotomia?” Ja wtedy prawie wpadłem do rowu. Ona miała niespełna dziewięć lat i w życiu nie mógłbym się spodziewać, że zapyta mnie właśnie o coś takiego. Potem się okazało oczywiście, że jakiś koń miał operację i ona o tej tracheotomii usłyszała, nie zrozumiała, więc dopytała.
Zatem w tej sferze organizacji, logistyki, tego jak się w świecie odnaleźć, to one faktycznie najpierw przychodzą do mnie. Natomiast my też jesteśmy rodziną bardzo związaną ze sobą emocjonalnie i te uczucia sobie okazującą. Dziewczyny też same z taką inicjatywą wychodzą. Zdarza się, że siedzę przy komputerze i pracuję, a tu włazi mi jedna z drugą na kolana i mówi ''tato przytul". Pewnie, że – jeśli akurat pracuję nad czymś pilnym – zdarza mi się pomyśleć „Boże, przecież ja muszę ten tekst szybko skończyć, idźcie mi stąd”, ale ta myśl zawsze szybko gaśnie. I przytulam. To jest na pewno dla dziecka ważne, skoro przychodzi i o to przytulenie prosi.
A co by pan powiedział ojcom, którzy opuszczają rodzinę i zaczynają nowe życie?
Jeśli mówimy o ojcu, który rozstał się z żoną, rodziną z różnych konkretnych powodów, i spełnia ten choćby podstawowy obowiązek łożenia na dziecko, jeżeli ten człowiek na dodatek dba o relację, nie po to, by odegrać się na matce dziecka, ale po to, żeby ono miało świadomość, że ma ojca, nawet jeśli on na co dzień jest gdzie indziej, to nie miałbym nic do powiedzenia.
Natomiast tym, którzy zaniedbują te obowiązki miałbym do powiedzenia rzeczy, których nie mogłaby pani zacytować.
To jest haniebne. Starożytni mówili, że błąd jest rzeczą ludzką, ale jeśli się już błąd popełniło, to nie należy go pogłębiać. Z najwyższą niechęcią więc myślę o tych, którzy spokojnie i beztrosko sobie żyją nie pamiętając o tym, że gdzieś tam na świecie jest ich dziecko. Dziecko, które pewnie – mimo wszystko – na nich czeka.

napisz do autorki: malgorzata.golota@natemat.pl