Wydrukowaliśmy i rozwiesiliśmy na mieście ogłoszenia o pracę. Efekt? "Ty tak na serio, czy sobie żartujesz?"
Bartosz Świderski
06 maja 2015, 07:49·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 06 maja 2015, 07:49
Widać je w każdym mieście: i małym, i dużym. Są na przystankach, klatkach schodowych, słupach ogłoszeniowych lub w pobliżu skrzyżowań świetlnych. Łączy je jedno: na samym dole mają równo powycinane ząbki, na których jest zapisany numer telefonu. Mowa o ogłoszeniach o pracę, które w dzisiejszych czasach wydają się być reliktem przeszłości.
Reklama.
Patrząc na nie, na myśl przychodzi tylko jedno: czy tak naprawdę można znaleźć pracę w dzisiejszych czasach? Postanowiliśmy sprawdzić i wcielić się w osobę, która poszukuje pracy w ten sposób.
– W Warszawie oraz innych wielkich miastach tego typu oferty pracy lub usług możemy jeszcze znaleźć na przystankach autobusowych. Ale ta forma znika z naszego otoczenia – mówi socjolog Bogna Kietlińska z Zakładu Metod Badania Kultury ISNS UW. O sprawie wie najwięcej, bo niedawno brała udział w badaniach tego rodzaju form komunikowania. – Inaczej jest w mniejszych miejscowościach. Tam życie jest wolniejsze, ludzie mają czas żeby przystanąć przeczytać ogłoszenie. To jeden z powodów, dla których ta forma pozostaje popularna – dodaje. Ale czy jest efektywna? I kto z niej korzysta?
Praca nie dla ambitnych
„Młody psycholog szuka pracy związanej z wykształceniem. Dyspozycyjny, prawo jazdy kat. „B”, własny samochód. Telefon…” – przygotowałem blisko 50 ogłoszeń takiej treści. Zaplanowałem, że połowę z nich rozwieszę w Warszawie, a pozostałe w kilku miasteczkach w pobliżu stolicy.
Pierwszy problem pojawił się już w momencie próby zaistnienia. W stolicy nie ma miejsc, w których zgodnie z prawem można powiesić ogłoszenia. Naklejanie na przystankach grozi grzywną. Na stacjach metra jest tak samo. Słupów ogłoszeniowych praktycznie nie ma.
– Podczas prowadzonych badań, zauważyłam że tego typu ogłoszenia w Warszawie pojawiają się ostatnio na przykład na skrzyżowaniach. Ludzie naklejają je na barierki rozdzielające pasy ruchu. Pomysł jest sensowny, bo wiadomo że kierowcy czekając na zielone światło rozglądają się wokół, więc jest spora szansa, że dostrzegą ogłoszenie. Tam warto spróbować złapać ich uwagę – radzi Bogna Kietlińska.
Licząc na szczęście
Zgodnie z jej radami powiesiłem ogłoszenia tak, żeby mogli dostrzec je kierowcy. A próbując w jakiś sposób dotrzeć do pracowników działów HR korporacji, zaryzykowałem karę grzywny i nakleiłem kilka ofert na przystankach komunikacji miejskiej znajdujących się niedaleko ul. Domaniewskiej, czyli w warszawskim zagłębiu korporacji. Liczyłem, że może dostrzeże je jakiś HRowiec jadący do pracy…
Zdecydowanie łatwiej z rozklejaniem ogłoszeń poszło pod Warszawą. Okrągłe słupy ogłoszeniowe i specjalne tablice są praktycznie w centrum każdego miasteczka. Choć i tak wszyscy wykorzystują każdy wolny skrawek powierzchni: latarnie, mury, itp. Ogłoszenia powiesiłem jednak bez większego przekonania, nie wierząc w skuteczność działania.
Rozlepienie wszystkich 50 ogłoszeń zajęło prawie cały dzień. Szybko okazało się, że czekanie jest bardziej męczące niż chodzenie i szukanie miejsca, w którym można wywiesić ofertę pracy. Raz po raz nerwowo spoglądałem na telefon, aparat jednak uparcie milczał.
Kiedy po dwóch dniach już całkowicie straciłem nadzieję, w końcu ciszę przerwał dźwięk dzwonka:
– Halo? – podniosłem słuchawkę
– Dzień dobry, w sprawie ogłoszenia – oznajmił męski głos.
Szybko wziąłem oddech żeby powiedzieć, że cieszę się z telefonu i jestem do dyspozycji mojego rozmówcy. Nie zdążyłem.
– Pan tak na serio, szuka pracy? – ten jednak dopytywał nie dając mi dojść do słowa.
– Ależ oczywiście – potwierdziłem.
Niestety nie zdążyłem się dowiedzieć, czy ma mi coś do zaproponowania. Rozłączył się. Wydaje mi się, że zanim zerwało się połączenie słyszałem śmiech. Próby oddzwonienia nie przynosiły skutku. – Połączyłeś się z numerem… – uparcie informował automat.
Po tygodniu bezskutecznego czekania na kolejne telefony zrozumiałem, że już chyba nie warto łudzić się dalej. Nikt nie zadzwoni. Zrobiłem spacer śladem powieszonych ogłoszeń. Część z nich została zerwana, bo przystanki są sprzątane naprawdę często. A kilka ogłoszeń, które odnalazłem miały ząbki z numerem telefonu nietknięte. Nikogo nie zainteresowały. Tak samo jak rozwieszane przy Domaniewskiej kolejne ogłoszenia, w których wcielałem się jeszcze w analityka danych oraz specjalistę od marketingu. Korporacje najwyraźniej wolą zaufać specjalistycznym firmom HR, które pomogą im w sposób profesjonalny wyselekcjonować kandydatów do pracy.
Średnio ambitny czasem coś sobie znajdzie
Skoro nie ma pracy dla specjalisty, to może znajdzie się coś dla osób mających mniejsze aspiracje? „Młody absolwent studiów psychologicznych udzieli korepetycji z historii, polskiego i biologii”. Znowu wieszam 50 ogłoszeń. Tym razem wybieram okolice szkół oraz osiedla. I znowu w stolicy nie mam gdzie przyczepić moich karteczek. – Najlepiej wieszać na drzwiach do klatek schodowych. To jedyne miejsce, które niemalże zmusza ludzi do przeczytania tego, co jest napisane – poradziła socjolog Bogna Kietlińska. Postąpiłem zgodnie z jej radą.
Telefon znowu dość długo milczał. Przełom marca i kwietnia to chyba zbyt późno na tego rodzaju działalność? – zacząłem powątpiewać. W końcu udało się. Zadzwoniła mama jakiegoś maturzysty z prośbą, żeby zweryfikować wiedze jej syna. Początek rozmowy nie był najlepszy. Zapomniałem zrobić rozeznanie rynku i nie wiedziałem, ile wynosi akceptowalna stawka. W końcu zaproponowałem 50 zł za godzinę… zegarową. Umawiamy się na zajęcia. Więcej propozycji nie było.
Jaki marketing, taka praca…
Postanowiłem ponownie obniżyć swoje aspiracje. „Złota rączka: remonty, malowanie, sprzątanie. Tanio, szybko, solidnie.” - to była moja ostatnia propozycja. Znowu rozwiesiłem ogłoszenia w Warszawie i kilku miasteczkach niedaleko stolicy. Pierwszy raz telefon zadzwonił jeszcze zanim skończyłem rozlepiać wszystkie plakaty.
– Czy trawniki kosi? – ni to zapytał, ni to stwierdził mój rozmówca.
– Naturalnie, ale ma pan kosiarkę, czy mam przywieźć własną – zapytałem jednocześnie rozpaczliwie zastanawiając się skąd w razie czego wezmę kosiarkę. Na szczęście nie musiałem się o to martwić.
– Jest kosiarka. To ile bierze? – zapytał rozmówca.
– A duży ten ogród? – zapytałem, próbując zyskać na czasie, bo znowu zapomniałem sprawdzić jakie są cenniki w tej branży.
W końcu ustaliliśmy 500 złotych za skoszenie 1500 metrów, skopanie wskazanej części terenu i przepielenie części rabat kwiatowych. Pracy było na jakieś dwa lub trzy dni. Pół godziny później po tej rozmowie telefon zadzwonił ponownie. Tym razem padło pytanie o malowanie ścian i sufitów w warszawskim bloku. Propozycje remontów powtarzały się dość często. Jednak zazwyczaj były to tylko próby „rozeznania” rynku. Rozmówcy chcieli porównać z moimi cenami, oferty które znaleźli wcześniej.
– Dla osób mających konkretny zawód i wykształcenie poszukanie pracy za pomocą ogłoszeń wieszanych na przystankach, czy tablicach ogłoszeniowych jest po prostu stratą czasu. Specjaliści ogłaszają się albo w specjalnych wydawnictwach, albo przede wszystkim w Internecie. Portale firm headhunterskich przejęły role dawnych tablic ogłoszeniowych i to tam kierują swoje pierwsze kroki zarówno specjaliści, jak i pracodawcy szukający pracowników z określonymi kompetencjami – podsumowuje socjolog Bogna Kietlińska.