Jak stracić czas i pieniądze na bezsensownym szukaniu pracy. Sprawdziłem na własnej skórze
Bartosz Świderski
13 maja 2015, 06:00·5 minut czytania
Publikacja artykułu: 13 maja 2015, 06:00
Służbowe samochody, dodatkowa opieka medyczna i przede wszystkim uczciwe umowy o pracę – oferują pracodawcy z dużych miast. A jak jest w mniejszych miejscowościach? Czy łatwo jest samemu znaleźć pracę? Sprawdziliśmy. Tam pracodawcy nie kryją, że jeśli ktoś chce pracę to dostanie ją ale na czarno. Legalną umowę oferowali tylko ci, którzy szukali pracowników przez firmy HR.
Reklama.
Wielkie miasta niczym magnesy przyciągają szukających dobrej posady. To tu swoje siedziby mają najwięksi i najlepsi pracodawcy. Dlatego codziennie rano do Warszawy przyjeżdżają tysiące osób nawet z odległej Łodzi żeby tu pracować. A jednak, trochę na przekór, ruszyłem w poszukiwaniu posady w odwrotnym kierunku niż wszyscy . Wsiadłem do pociągu i pojechałem odwiedzić rodzinne okolice. Podróż nie trwała długo, w końcu 50 kilometrów to nieduży dystans. Ale kiedy wysiadłem, znalazłem się w zupełnie innym świecie.
Samorząd – uczciwy pracodawca
Największym pracodawcą dla osób z wyższym wykształceniem, w tego typu miejscowościach, jest "miasto", czyli burmistrz. Poza etatami w magistracie, oferuje także posady w szkołach oraz innych instytucjach, którymi zarządza. Zaszedłem do ratusza, ale na tablicy ogłoszeń nie zobaczyłem żadnej informacji o konkursach na wolne stanowiska. Gdybym wygrał, dostałbym etat i wypłacaną na czas pensję wynoszącą od 2500 do 3000 tysięcy złotych brutto. Na pocieszenie byłaby trzynastka i pewność, że po ośmiu godzinach wyjdę z pracy do domu.
– Patrząc na statystki, dział praca obok informacji o przetargach, to najczęściej odwiedzana podstrona w naszym internetowym serwisie Biuletynu Informacji Publicznej – przyznał znajomy pracujący w urzędzie.
W handlu praca tylko dla studenta
W miasteczku nie ma praktycznie przemysłu, więc wolne posady są tylko w usługach, handlu oraz na budowach. Już po kilku krokach zobaczyłem, na drzwiach malutkiej kafejki, kartkę z ogłoszeniem. „Studenta do kawiarni zatrudnię. Informacje na miejscu” – brzmiał lakoniczny komunikat.
– Studentem nie jestem, ale może spróbuję – pomyślałem. Do otwarcia knajpki została jeszcze godzina, więc postanowiłem się przejść. W niewielkim centrum handlowym również natknąłem się na ofertę pracy. Tak jak poprzednia skierowana była tylko do studentów, konkretnie dla studentek, bo to był sklep z odzieżą damską.
– Dzień dobry, w sprawie ogłoszenia – zagaiłem do krzątającej się za ladą kobiety. – Nie jestem studentką, studentem zresztą też nie. Ale za to znam się na modzie, bo mam dwie starsze siostry. Chcąc nie chcąc, musiałem się wszystkiego nauczyć. A do tego rozpoznaję i co więcej umiem nazwać więcej kolorów niż przeciętny facet – nie dałem jej dojść do słowa.
– Pracował pan kiedyś w handlu? Albo chociaż technikum handlowe pan skończył? – usłyszałem w odpowiedzi. Przyznałem, że nie, ale od razu zapewniłem, że bardzo szybko się uczę.
– Może nadawałby się pan? Niby mamy bezrobocie, a nikt się nie zgłasza – stwierdziła po namyśle. – Tylko mnie nie stać, żeby panu płacić ZUS i ubezpieczenie. Dlatego chcę zatrudnić studenta, bo za niego płaci uczelnia – dodała.
Rozejrzałem się , większość ekspedientek pracujących w pobliskich stoiskach była rzeczywiście bardzo młoda, zapewne niemal wszystkie to studentki.
– A tak bez ZUS-u? Może coś dałoby się wymyślić? – zapytałem trochę ściszając głos. Kobieta wyraźnie wahała się. – Może dałoby się? Muszę się zastanowić – stwierdziła i zapisała numer telefonu do mnie. Porozmawialiśmy jeszcze chwilę o kiepskich obrotach, biednych klientach i ciężkiej doli przedsiębiorców w tym kraju.
Usługi na czarno
Wróciłem do centrum. Kawiarnia była już otwarta. – Chciałem zapytać o pracę. Może tylko od razu uprzedzę, że jestem już po studiach – odezwałem się do kobiety, która właśnie kończyła myć czajniczki do parzenia herbaty.
– Proszę pana, to praca na wakacje. Po sezonie, jak już nie będzie kolejek do lodów, to wszystko sama ogarnę. Wolę zatrudnić studenta, bo taniej wychodzi. A ja muszę zarobić na jesień i zimę, kiedy znika połowa klientów. Jeśli pan chce, możemy spróbować bez umowy? – odpowiedziała. – A jeśli bardzo panu zależy na etacie, to kilometr stąd jest duża kawiarnia. Tam odbywają się spore imprezy kulturalne, koncerty, odczyty i słyszałam, że szukają menedżera do takich rzeczy – dodała.
Wciąż jeszcze wierzyłem, że znajdę normalną prace, więc podziękowałem za informacje i ruszyłem we wskazanym kierunku. Na miejsce trafiłem bez problemu, a lokal był już otwarty. Przypominał skrzyżowanie kawiarni ze sklepem z upominkami oraz salonem meblowym i salą koncertową. Dość ekstrawaganckie zestawienie, ale może tego potrzebują mieszkańcy miasteczka?
Nawet nie przekroczyłem progu, a barmanka już przywitała mnie i zapytała co podać. Trochę zmartwiła się kiedy usłyszała, że zamiast na kawę, czy po meble, przyszedłem w sprawie pracy. Jednak szybko sięgnęła po telefon i zadzwoniła do właścicielki lokalu z informacją o pojawieniu się kandydata do pracy.
Szefowa była do bólu konkretna. – Proponuję pół etatu jako podstawę, czyli 875 złotych brutto i do tego prowizję 30 procent zysku od każdego zorganizowanego przez pana eventu. Poza organizacją pracy kawiarni i sklepu, dbaniem o zaopatrzenie i pilnowaniem personelu, pana zadaniem będzie wymyślanie i reklamowanie wszelkich wydarzeń artystycznych, kulturalnych, itp. Im więcej pan zrobi, tym więcej pan zarobi – proponowała. – Bez umowy dostanie pan trochę więcej podstawy. Wybór należy do pana – dodała.
– Mój poprzednik wybrał etat? – zapytałem z ciekawości. Potrząsnęła przecząco głową. Nawet nie zdziwiłem się, bo zupełnie nie opłacało się harować cały miesiąc za nieco ponad 600 złotych na rękę.
Oświadczyłem, że muszę przemyśleć zaoferowane warunki i wyszedłem.
Smutek mniejszych miasteczek
Zastanawiając się nad chciwością właścicielki kawiarni szedłem przed siebie. Zamyślony o mało nie przegapiłem kolejnego ogłoszenia. Tym razem kartka wisiała na drzwiach punktu ajencyjnego znanej sieci sklepów spożywczych.
Wszedłem do środka. Kiedy zapytałem czy ogłoszenie jest aktualne, właścicielka przytaknęła. Szukała kogoś bez doświadczenia w handlu, osoby którą przenosiłaby ciężary, układała towary na półkach i czasem stanęła za kasą. Chyba uznała mnie za odpowiedniego kandydata, bo nie pytając o nic zaproponowała, że możemy nawet od razu spróbować czy się nadaję.
Po trzech godzinach targania skrzynek z alkoholem, paczek z makaronami, jogurtami, itp. - miałem dosyć. – To co, dostanę etat? – zapytałem ocierając pot z czoła. – A może na razie popracowałby pan bez umowy? A potem to zobaczymy – powiedziała. – A gdyby była jakaś kontrola, to co? – nie dawałem za wygraną. – To powie pan, że jest pan moim kuzynem i wpadł pan pomóc – stwierdziła bez wahania. – Musze tę przemyśleć – odpowiedziałem. Wypłaciła… 15 złotych dniówki i poprosiła, żebym szybko jej dał znać, czy biorę tę posadę.
Uczciwa umowa tylko dla szukających rozsądnie
Przestało mnie dziwić, że wszyscy znajomi uciekli z tego miasta zaraz po skończeniu studiów. Zresztą to miasteczko nie jest wyjątkiem. To raczej reguła, że w tego typu miejscowościach pracodawcy wolą oszczędzać na pracownikach. Zapewne właśnie z tego powodu, nikogo nie zainteresowało moje wykształcenie i wcześniejsze doświadczenie zawodowe. Liczyło się tylko to czy będę tani.
Choć i w mniejszych miastach są uczciwi i dobrzy pracodawcy. W kilku niewielkich firmach, które odwiedziłem, wolnych etatów nie było - może dlatego, że jak przyznali pracujący tam ludzie, szefowie dają normalne umowy o pracę i całkiem przyzwoite pensje. Ci, którzy znajdą tam posady robią wszystko, żeby ich nie stracić. – Tak dobrego pracodawcy nie ma w całej okolicy. Szef długo wybierał nas ze sporego grona osób, które wskazała mu agencja rekrutacyjna – mówi handlowiec z firmy będącej małą spółką córką, wielkiego międzynarodowego koncernu.
Podobnie byli wybierani pracownicy niewielkiej firmy spedycyjnej znajdującej się na obrzeżach miasteczka oraz partnerskiej placówki banku. Oni też chwalili uczciwe umowy i pakiety socjalne, które dostali. A ja straciłem cały dzień i licząc dwie wypite kawy oraz koszty dojazdu - wydałem 40 złotych na bezowocne poszukiwania.