
Kiedy podejmował najtrudniejszą decyzję w swoim życiu, jego najbliżsi już nie żyli, a setki tysięcy rodaków ginęło masowo w obozach zagłady. Dlatego bezsilny polski Żyd, z dala od rodzinnej Warszawy, odebrał sobie życie. W akcie niezgody na ludzkie okrucieństwo oraz niedowiarstwo i krótkowzroczność możnych tamtego świata.
Zanim jednak 48-letni działacz emigracyjny zdecydował o odebraniu sobie życia, bezskutecznie zabiegał o poprawę losu mordowanych Żydów. Niektórzy brali go nawet za szaleńca. Ale Zygielbojm nic sobie z tego nie robił, ważny był efekt, nie zaś metody, jakimi próbował otworzyć światu oczy. Wspierał go w tych wysiłkach polski emisariusz i kurier Jan Karski. Ten sam, który w listopadzie 1942 roku przybył na brytyjską ziemię z misją Polskiego Państwa Podziemnego.
- Niech pan im powie, żeby udali się do wszystkich ważniejszych angielskich i amerykańskich urzędów i instytucji (...). Niech odmawiają jedzenia i picia, niech konają na oczach świata powolną śmiercią. Niech umrą. To może wstrząsnąć sumieniem świata - mówił Karskiemu działacz żydowskiego Bundu Leon Feiner.
Na pierwszy rzut oka Zygelbojm reprezentował typ, z którym często spotykałem się wśród żydowskich przywódców. Miał twarde, podejrzliwe spojrzenie proletariusza, self-made mana, który nie da się wziąć na lep pięknych słówek i wszędzie węszy fałsz.
Karski zapamiętał nie tylko zdenerwowanie rozmówcy, ale także głębokie przygnębienie i chęć współcierpienia z Żydami, ginącymi za murami getta. - Uczynię wszystko, co w mojej mocy, by im pomóc. Wszystko! Zrobię wszystko, czego żądają, jeżeli tylko będę miał możność - obiecał Zygielbojm.
Moi towarzysze w getcie warszawskim polegli z bronią w ręku w ostatnim bohaterskim boju. Nie było mi sądzonym zginąć tak jak oni, razem z nimi. Ale należę do nich i do ich grobów masowych. Śmiercią swoją pragnę wyrazić najsilniejszy protest przeciw bierności, z którą świat przygląda się i dopuszcza do zagłady ludu żydowskiego.
W czasie gdy rozgrywał się ostatni akt tragedii warszawskich Żydów, popełnił samobójstwo. Pozostawił po sobie pożegnalny list, w którym tłumaczył, że składa w ofierze swoje życie, które należy do narodu żydowskiego w Polsce. - Milczeć nie mogę i żyć nie mogę, gdy giną resztki ludu żydowskiego w Polsce, którego reprezentantem jestem - tłumaczył.
Śmierć Zygielbojma nie była aktem jałowej rozpaczy. Była raczej czymś podobnym do harakiri. Samuraj japoński, gdy nie zdołał spełnić rozkazu cesarza czy sprostać obowiązkowi, który na siebie wziął, zadawał sobie śmierć w sposób starożytnym obrzędem przewidziany. Tak tylko „ratował twarz”, czyli ocalał honor.
Napisz do autora: waldemar.kowalski@natemat.pl
