Wszystko zaczęło się od listu otwartego Jana Maciejewskiego, redaktora naczelnego kwartalnika prawicowego Klubu Jagiellońskiego „Pressje” do Jacka Żakowskiego, Marcina Króla i Janusza Czapińskiego. Wszyscy zostali posądzeni o lekceważenie prekariuszy. A kim tak właściwie jest dzisiejszy prekariat i o co mu chodzi?
Naczelnemu kwartalnika "Pressje"nie spodobało się to, co Jacek Żakowski napisał o wyniku wyborów. Dziennikarz stwierdził, że wysokie poparcie dla Pawła Kukiza to skutek "prekaryzacji, czyli radykalizacji niepewności życiowej, która prowadzi m.in. do neurotycznych, histerycznych, absurdalnych wyborów politycznych."
Prof. Janusz Czapiński też nie szczędził prekariuszom słów krytyki, ostatecznie uznał, że należy się modlić o rychłą emigrację tej grupy. Według Maciejewskiego, Żakowski, podobnie jak większość tak zwanych elit, lekceważy głos tej grupy społecznej, która wkrótce może grać pierwsze skrzypce w wielkiej polityce i kształtowaniu przyszłej Polski. I ma sporo racji.
Prekariusz, czyli kto?
To określenie zaczyna robić prawdziwą furorę. Niestabilność, powszechne "śmieciówki", praca poniżej kwalifikacji, brak urlopów, ubezpieczenia i perspektywy na emeryturę sprawia, że choć nie przepadamy za szufladkowaniem, to w tym wypadku godzimy się na zbiorowe porównanie. Coraz więcej osób identyfikuje się z prekariuszami.
Cztery lata temu prof. Guy Standing, autor książki "Prekariat" w wywiadzie dla tygodnika "Polityka", mówił, że ta klasa jest w budowie. – Wyłania się jako grupa o wspólnej tożsamości, wspólnym poczuciu zagrożenia i utraconej kontroli nad własną przyszłością. To nie jest niechciana podklasa, tylko pożądany efekt działania globalnego kapitalizmu, któremu była potrzebna elastyczna klasa, adaptująca się do zmiennej podaży pracy.
Dzisiaj chyba mamy do czynienia z następną fazą – po budowie, czas na dookreślenie, o co tak naprawdę chodzi, bo przecież nie o to, żeby mieć powód do wspólnego narzekania i siedzieć w domu z założonymi rękoma w nadziei na lepsze jutro. Dotąd prekariusz był zdezorientowany, teraz zaczyna rozumieć, że jeśli się nie ruszy z domu, choćby na wybory, to nic dobrego go nie czeka.
Najczęściej prekariuszem zostaje się tuż po studiach, ale tak naprawdę prekariusz nie ma określonego wieku. Równie dobrze może być po pięćdziesiątce – to też jest wiek, w którym pracodawca często rezygnuje ze starszego pracownika na rzecz młodszego, z mniejszymi wymaganiami i niższą pensją. A znaleźć zatrudnienie w późniejszym wieku jest tak samo trudne, jak upolowanie posady zgodnej z wykształceniem zaraz po studiach.
Nie jest to grupa jednorodna, ani ekonomicznie ani politycznie, ale wszystkich, których możemy wrzucić do worka z napisem "prekariat" łączy pogłębiające się poczucie, że coś tu nie gra. Na razie rewolucji nie ma, ale zaczynamy rozumieć, że brak stabilności często nie jest naszą winą, tylko problemem systemowym, za który odpowiada klasa polityków i gadających mądrych głów, które co wieczór na kanapach w wieczornych programach publicystycznych znajdują milion rewelacyjnych rozwiązań na uzdrowienie sytuacji.
Gadanie po próżnicy tak weszło rządzącym w krew, że przegapili moment, w którym gładkie obietnice przestały działać. Działać zaczęły za to antysystemowe zaklęcia, co przełożyło się na zaskakująco dobry wynik Kukiza. Tutaj jednak racja jest po stronie Jacka Żakowskiego, który pisze, że prekariusze dali się ponieść emocjom, a ich polityczne wybory to strzał na oślep. Tym razem prekariusze spudłowali, ale następnym razem mogą trafić w samo sedno.
Miliony Polek i Polaków, młodych, starszych i w średnim wieku, pochodzących z dużych miast i z prowincji, a także dziesiątki tysięcy mieszkających w Polsce emigrantów w ciągu ostatnich lat stały się ludźmi bez godziwych warunków pracy, bez zabezpieczeń społecznych, bez gwarancji leczenia, bez szans na emeryturę, ludźmi nad przyszłością których unosi się wielki znak zapytania. To właśnie znaczy PREKARIAT.