Artur Domosławski i jego książka "Kapuściński non-fiction" była jedną z najgłośniejszych publikacji ostatnich lat. Autor kreśląc sylwetkę Kapuścińskiego pokazał też niechlubne fakty z życia dziennikarza, czym naruszył świętość guru polskiej szkoły reportażu. Zamiast wybielania, autor zafundował czytelnikom odbrązawianie wybitnego reportażysty. Sąd uznał, że Domosławski się zagalopował i każe mu usunąć najbardziej intymny rozdział. Aktualne jednak pozostaje pytanie o sam reportaż i jego granice.
Nie można padać przed bohaterem na kolana, ale pisać na kolanie też nie wypada
Pierwsze ciemne chmury nad głową Domosławskiego zaczęły się gromadzić w 2010 roku. Jego książka "Kapuściński non-fiction"stała się przedmiotem ogólnopolskiej debaty na temat tego, co wolno, a czego nie wypada reportażyście. Tak jak w przypadku politycznych preferencji, tak i w tej sprawie Polacy, a wśród nich komentatorzy, podzielili się na pół.
Niektórzy odsądzali autora książki od czci i wiary, a inni patrzyli na publikację przychylnym okiem, widząc w niej jaskółkę zwiastującą zmianę spojrzenia na tzw. wielkie autorytety. Dziennikarz nie omijał kontrowersyjnych wątków – w książce opisał związki Kapuścińskiego z władzami komunistycznymi i tajnymi służbami, wszedł z butami do jego alkowy, a poza tym poruszył wątek skomplikowanego związku z córką.
Biografia nie zyskała uznania w oczach rodziny Ryszarda Kapuścińskiego. Alicja Kapuścińska, wdowa po Ryszardzie Kapuścińskim po przeczytaniu książki pomaszerowała prosto do sądu. Oskarżyła Domosławskiego o szkalowanie dobrego imienia męża, naruszenie dóbr osobistych i łamanie prawa autorskiego. Rene Maisner – córka Kapuścińskiego również była niepocieszona, szczególnie za te fragmenty książki, w których Domosławski opisuje relację ojca i córki.
Sąd właśnie wydał wyrok – dziennikarz musi listownie przeprosić wdowę i usunąć szczególnie drażliwe ustępy. Na sali sądowej autor usłyszał, że dopuścił się naruszenia dóbr osobistych wdowy, godząc w dobre imię Kapuścińskiego. Decyzja sądu nie jest prawomocna, a sam Domosławski przyznaje, że zastanowi się, co z tym fantem zrobić.
Dziennikarz na cenzurowanym – kto ma rację?
Wokół autora biografii Kapuścińskiego, zgodnie z przewidywaniami, znowu zrobiło się gorąco, a opinie, tak jak poprzednio, są podzielone. – Uważam, że Domosławski nie dochował wszystkich powinności dziennikarskich, zabrakło mu skrupulatności, tak istotnej dla tej profesji. Nie krytykuję go za to, że podjął próbę odbrązowienia autorytetu, jakim niewątpliwie jest Kapuściński, w tym akurat nie widzę nic złego. Mój sprzeciw budzą metody, po jakie sięgnął, żeby to osiągnąć. Decydując się na pokazanie intymnej sfery, trzeba być niezwykle ostrożnym, a Domosławski opublikował fragmenty bez zgody i konsultacji z córką bohatera książki, posiłkując się jedynie relacjami z drugiej ręki. Tak nie powinno się postępować, tym bardziej, że córka żyje, jest osiągalna i można było uczynić z niej źródło informacji. To takie trochę pisanie biografii "na kolanie" – mówi naTemat Julianna Jonek, redaktor naczelna wydawnictwa Dowody na Istnienie, które specjalizuje się w wydawaniu książek niefikcyjnych.
Agata Tuszyńska, reportażystka, podobnie jak Domosławski toczyła sądowną batalię o swoją książkę "Oskarżona: Wiera Gran". Biografia żydowskiej śpiewaczki z warszawskiego getta wywołała niemałą burzę. Szczególnie dotknięta poczuła się rodzina słynnego żydowskiego pianisty Władysława Szpilmana. Spór dotyczył zacytowanej przez Tuszyńską wypowiedzi Gran, która twierdziła, że Szpilman był w getcie policjantem i odprowadzał Żydów na Umschlagplatz. Rodzina Szpilmanów pozwała autorkę biografii o szkalowanie dobrego imienia pianisty. Tuszyńska jednak sprawę wygrała, a sąd postanowił nie cenzurować kontrowersyjnych fragmentów.
– Uważam, że każdy ma prawo do wolności słowa, z kolei każda próba ograniczenia tych swobód, jest niesłuszna. Taka zasada powinna obowiązywać również pisarzy, w tym reportażystów. Tym bardziej, że w moim wypadku chodziło o zacytowaną wypowiedź, a nie o ferowanie wyroków - mówi dzisiaj naTemat Tuszyńska.
Domosławski straszy cenzurą
Artur Domosławski, autor biografii zasłużonego reportażysty po wyroku nie kładzie po sobie uszu – niekorzystną decyzję przyjmuje "na klatę" i wykorzystuje sposobność, żeby powiedzieć co myśli o całym zamieszaniu wokół książki. W wywiadzie dla Krytyki Politycznej, którego udzielił już po werdykcie sądu, stwierdził, że jest gotów przeprosić w każdej chwili. Wyraził ubolewanie nad tym, że wdowa po Kapuścińskim poczuła dyskomfort, ale – jak zaznaczył – "nie było możliwe napisanie pełnej biografii Ryszarda bez sprawienia przykrości". Córka Kapuścińskiego, która również zgłaszała obiekcje, jak podkreśla autor, pozostawała nieuchwytna, a kolejne próby nawiązania kontaktu, spełzały na niczym i kończyły się niepowodzeniem.
To jednak tylko niewinna deklaracja, w porównaniu z tym, jaką diagnozę dziennikarz stawia w dalszej części wywiadu, gdzie bez ogródek mówi o wyroku jako o wyjątkowo niebezpiecznym precedensie, który otwiera drogę do nowego wymiaru cenzury.
Julianna Jonek rozumie problem nieco inaczej. Jej zdaniem, cały proces jest pretekstem do tego, żeby rozmawiać o dziennikarskiej rzetelności. – Ten wyrok uczuli twórców reportaży i biografów, ale w sposób korzystny dla całego gatunku, jak i czytelników. Zapewne teraz autorzy będą bardziej się przykładać do dokumentowania materiałów, dołożą też większych starań, żeby ich książka była wolna od nieścisłości, niedomówień i zmyśleń.
Nie tylko Domosławski, inni reportażyści i dziennikarze też są w tarapatach
Grzebanie w czyimś życiu i wyciąganie niewygodnych faktów, nawet wbrew woli bohaterów książki, jest jednym z dojmujących problemów reportażystów, o czym boleśnie przekonał się właśnie Domosławski. Ale to nie koniec przewinień tej grupy zawodowej. Reportażystów równie często stawia się w ogniu krytyki z powodu przekroczenia cienkiej linii dzielącej prawdę od zmyślenia. Pokusa podkolorowania relacji jest tak duża, że niektórzy jej ulegają, odkładając na bok nudnawą rzeczywistość. Ostatnio o przykrych konsekwencjach takiego postępowania przekonał się Jacek Hugo-Bader.
"Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak" miał być reportażem niezwykłym – rok po tragedii polskich alpinistów, reportażysta wyruszył w intymną podróż na mroźny szczyt razem z bliskimi zmarłych. Już w trakcie wspinaczki okazało się, że między dziennikarzem a innymi członkami wyprawy, nie ma chemii. Prawdziwym chłodem powiało jednak dopiero, kiedy książka się wylądowała na księgarskich półkach. Jacek Berbeka, brat tragicznie zmarłego alpinisty Macieja Berbeki i członek wyprawy, zarzucił Hugo-Baderowi, że celowo rozmijał się z prawdą i nie uszanował wrażliwości rodzin pogrążonych w żałobie.
Sam dziennikarz przyznał się do zabiegów literackich, które w prozie są pożądane, ale w reportażu już niekoniecznie. – Jest na przykład fragment, w którym dwóch nieżyjących już bohaterów rozmawia na szczycie. Nikogo poza nimi tam nie było. A ja napisałem dialog, który zmyśliłem. To okropnie brzmi, prawda? Ale tak było – mówił z rozbrajającą szczerością w wywiadzie dla "Dwutygodnika". Bader usprawiedliwia przenikanie literatury i faktu w reportażu i uważa, że taka praktyka nie jest niczym godnym nagany.
Na cenionego dziennikarza posypały się gromy. Wojciech Tochman, znany reportażysta skrytykował z kolei naginanie rzeczywistości na potrzeby literatury faktu, tak jak uczynił to Bader. – Ładne kwiatki. Specjalista od literatury faktu ogłasza, że prawda jest w niej nieobowiązkowa - pisał w "Dużym Formacie" - dodatku poświęconego reportażom "Gazety Wyborczej"
Nie wszyscy jednak potępiają jego sposób narracji. – Hugo-Bader miał prawo przedstawić te wydarzenia, tak jak chciał. Pamiętajmy o tym, że był na tej wyprawie i mógł ją subiektywnie zrelacjonować i ocenić, a jego doświadczenie nie musiało przecież pokrywać się z tym, jak to widziała reszta ekipy – twierdzi Jonek.
Literatura faktu przeżywa swój złoty okres. Pokochali ją czytelnicy, znudzeni bajaniem pisarzy i krytycy, złaknieni diagnozy rzeczywistości, na którą autorów prozy często po prostu nie stać. Okazuje się jednak, żeby napisać dobry reportaż, trzeba być ostrożnym i mocno stąpać po ziemi. Inaczej wylądujemy w sądzie, jak Domosławski, albo popadniemy w niełaskę, jak w przypadku Hugo-Badera.
Jeśli orzeczenie się uprawomocni w tej formie, następni autorzy biografii czy nawet prasowych artykułów biograficznych, sylwetek i portretów, filmów dokumentalnych będą się poddawali autocenzurze. (...)Niezależnie jednak od najlepszych intencji sądu, nakaz usunięcia fragmentu utworu może budzić u opinii publicznej skojarzenie z cenzurą. Nawet jeśli to są trzy strony, czy tylko trzy zdania.