– Wymioty gwarantują poczucie takiej wolności i bezkarności. Mogę zjeść cokolwiek i nie przytyję. Moja mama całe życie się odchudzała a ja nie chciałam być jak ona. I wymyśliłam kiedyś sobie taki fortel – nie muszę się odchudzać, bo nie tyję a nie tyję, bo wymiotuję – mówi w rozmowie z naTemat Anna Gruszczyńska, blogerka, której kampania "Wilczo Głodna" ratuje życie wielu bulimiczek.
Ile miałaś lat kiedy po raz pierwszy zwymiotowałaś jakiś posiłek?
Zaczęło się jak miałam 15 lat. Bez jakiegoś konkretnego powodu. Z bulimią jest tak, że na każdej terapii wmawiają ci, że coś traumatycznego musiało się w twoim życiu wydarzyć. I trzeba się tego doszukać.
A jak się nie da doszukać?
To trzeba sobie coś wymyślić. Wtedy lekarz cały szczęśliwy może powiedzieć „ok, to jest wina twojej mamy, dziadka czy psa”. A skoro wiadomo co jest przyczyną i kto jest winny to już właściwie po sprawie. Nie podejmuje się prób zaradzenia konsekwencjom tej rzekomej winy, tylko szuka kogoś, na kogo można by to wszystko zrzucić.
Tak było ze mną, ale tak było też z wieloma innymi dziewczynami. Chociażby z tymi, które poznałam niedawno, w sieci, podczas pracy nad kampanią i blogiem. Ja leczyłam się jakieś 15 lat temu, ale nic się tu nie zmieniło.
Jak długo chorowałaś?
Czternaście bitych lat.
Doszukałaś się winnego
Wiem, że mam to w jakimś sensie po mamie. Ona mi zaszczepiła takie kompulsywne zachowania. Nie na zasadzie jakiejś traumy czy patologii w moim domu, ale bywało, że moja mama zajadała życie – jadła na nudę, na stres. Jedzenie zawsze było jakąś formą rozrywki, nagrody, zawsze wzbudzało jakieś niezdrowe zainteresowanie. I ja to po mamie przejęłam, ale absolutnie nie chcę tutaj nikogo winić, bo ona zrobiła to nieświadomie.
Ale to trwało, bo bulimia, odwrotnie jak anoreksja, jest rodzajem uzależnienia. Jeśli już to bulimii bliżej do alkoholizmu.
Mimo wszystko częściej porównuje się ją do anoreksji.
Owszem, ale to są zupełnie inne choroby. Zawsze mówię, że to tak jakby leczyć gruźlicę i bronchit tym samym tylko dlatego, że obie są chorobami płuc.
W Polsce wymienia się te dwie choroby jednym tchem i zawsze mówi się „anoreksja i bulimia”. I ta bulimia jest zawsze w cieniu. Weźmy chociażby internet, jak się czyta na temat zaburzeń odżywania, to o anoreksji jest wszystko, o bulimii niewiele.
Dlaczego?
Nie wiem. Może dlatego, że na anoreksję choruje więcej dziewczyn i jest bardziej widoczna? Jeśli twoja córka waży 30 kg to trudno to zignorować. A taka bulimiczka ma zupełnie normalną wagę. Ta waga się co prawda waha, ale nie jest to jakoś szczególnie widoczne. Poza tym dziewczyna, kobieta z bulimią funkcjonuje w miarę normalnie.
Ja zdążyłam pójść na studia, mimo choroby. I tak się kamuflowałam, że nikt o niej nie wiedział. I to trzeba podkreślać – jeżeli bulimiczka sama nie będzie szukać pomocy, nic się w jej życiu nie zmieni, bo nikt jej problemów nie dostrzeże.
Ty szukałaś?
Szukałam przez pierwszych pięć, sześć lat. Bo na początku rodzice zauważyli co się dzieje. Wysłali mnie do internisty, który zapisał elektrolity, żeby uzupełnić braki w organizmie. Potem wylądowałam u psychologa – jednego, drugiego, trzeciego, siódmego. Byłam nawet u psychologa dziecięcego, który szczerze powiedział, że nie wie co ma ze mną zrobić, bo on się zajmuje pięciolatkami i możemy jedynie porozmawiać. Później wylądowałam u psychiatry i to była największa trauma mojego życia.
Co się stało?
Cała wizyta trwała pięć minut i odbywała się w obecności dwóch pielęgniarek, które przecież nie powinny być w gabinecie. Lekarz zapytał się mnie czy jem codziennie, ile razy dziennie. Więc odpowiedziałam, że jem codziennie po 10 posiłków. Na co pielęgniarki obdarzyły mnie spojrzeniem pełnym pogardy. Ostatecznie psychiatra zapisał mi leki na zmniejszenie apetytu – to tak jakby alkoholikowi dać leki na zmniejszenie pragnienia – i powiedział „jeżeli będziesz miała jeszcze kiedyś ochotę zwymiotować to wypij sobie szklankę wody z cytryną”. Taka wspaniała rada, która miała rozwiązać wszystkie problemy.
Co było dalej?
Brałam te wszystkie leki, które nie pomagały, bo i nie miały prawa pomóc. Próbowałam się leczyć jeszcze na studiach, bo poznałam fajnego chłopaka, który namówił mnie na tę walkę o siebie. Studiowałam w Krakowie, w tamtejszym szpitalu był dla anorektyczek specjalny oddział w szpitalu. Na nim też byłam przez chwilę i to była kolejna trauma. Tam się bulimiczki zwyczajnie tuczyło. Jak anorektyczki.
O ile przy anoreksji to ma sens, bo w przeciwnym razie te zagłodzone dziewczyny mogą stracić życie, o tyle przy bulimii jest to czystą głupotą. Chore mówią tylko „nie mogę się doczekać kiedy wyjdę, od razu pójdę na głodówkę”. Widziałam kiedyś śniadanie tych dziewczyn – przy każdej chorej siedziała pielęgniarka i pilnowała, żeby ta wszystko połknęła. Nie sposób było tego tuczenia uniknąć.
Spotkałam się potem też z jakimś wysokiej klasy ekspertem od bulimii, który był jedynym specjalistą w całej Małopolsce. Jedynym, choć na tę chorobę cierpi kilkaset tysięcy osób w całej Polsce. Przyjął mnie a potem ustalił termin kolejnej wizyty na za półtora roku.
Była też jedna lekarka do której poszłam, ale wyprosiła ta z kolei mnie z gabinetu.
Bo?
Bo to była przychodnia dla nastolatek. W Polsce jest tak, że po 18. roku życia nie ma żadnej pomocy dla osób cierpiących na zaburzenia odżywania. Wypada się z systemu, bo ludzie myślą, że na to chorują tylko nastolatki. Sprawdzałam polskie kliniki, wszystkie zapraszają nie dość, że tylko na terapie grupowe to jeszcze tylko dziewczyny w przedziale 16–18 lat. A i tu bez kolejki się nie obędzie.
A leczenie prywatne?
Tylko to zostaje. Tyle, że to prywatne jest nieskuteczne. Psycholog tłumaczy, że zajadasz problemy, szuka przyczyny a jak ją znajdzie to się okazuje, że właściwie nie ma pomysłu co dalej.
Ja już jako dorosła osoba wpadłam na pomysł jak ze sobą walczyć. Dowiedziałam się też o terapii poznawczo–behawioralnej. I to jest świetne! Chore na bulimię dziewczyny trzeba po prostu krok po kroku nauczyć, wskazać co mają robić, sprawić by zaczęły inaczej myśleć podając im konkretne przykłady. Na przykład ja radzę dziewczynom – jeśli czujesz, że zbliża się atak wilczego głodu, natychmiast wyjdź z domu. Cokolwiek by się nie działo po prostu ubierz się i wyjdź nie zabierając ze sobą portfela. Jeśli weźmiesz z domu pieniądze zwyczajnie najesz się w sklepie.
Ile dziś ważysz?
(śmiech) BMI mam w normie, choć ważę najmniej w całym swoim dorosłym życiu. Ale osiągam tę wagę poprzez zdrowe jedzenie, poprzez sport.
I tak dla ścisłości: bulimiczki nie mają wstrętu do jedzenia, czasem wręcz jedzą za dużo, nie mogą skończyć jeść. Do tego stopnia, że kiedy próbowałam się leczyć, musiałam podglądać ile inni ludzie sobie nakładają. Ja nie miałam pojęcia ile je normalny człowiek.
Co pomogło się wyleczyć?
Przypadek, zrządzenie losu. Któregoś dnia na ulicy w Krakowie poznałam chłopaka, Belga. Zaczęliśmy się spotykać, zakochaliśmy się w sobie i po kilku miesiącach wyjechałam z nim do Belgii właśnie. I tam dostałam strasznie w dupę. Tutaj miałam jakąś pozycję, firmę, produkowałam biżuterię. Życie było ogarnięte. Tam na miejscu okazało się, że nie znam ludzi, nie znam języka a mój dyplom z Akademii Sztuk Pięknych może mi się przydać co najwyżej w toalecie.
Zaczęłam wtedy sprzątać, bo co robić nie znając języka? Nie mogłam być nawet barmanką. Nie miałam tam poza tym moim chłopakiem nikogo, a i we wspólnym życiu wyszły rozmaite różnice kulturowe. Stwierdziłam, że jak jeszcze na deser mam się borykać z tą moją chorobą to zwyczajnie zwariuje.
Udało się? Tak po prostu?
Mój chłopak bardzo dużo mi pomógł. On twardo stąpa po ziemi. Jeżeli jest jakiś problem to on musi znaleźć rozwiązanie i zastosować je w życiu. Taka też belgijska mentalność. Oni się tam za bardzo nie rozwodzą nad różnymi kwestiami, nie teoretyzują. I to właśnie on mi zaproponował na początek sport. Zaczęłam biegać. Potem zaczęłam coraz więcej czytać i dowiadywać się o mojej chorobie, ale nie tylko. Uczyłam się też o zdrowej diecie, o tym co jeść, jak działa ludzki organizm, czego potrzebuje, by przetrwać. Stworzyłam po prostu na własne potrzeby swoją autorską terapię.
I opisałaś ją na swoim blogu.
Tak. Wcześniej przeczytałam masę książek o bulimii, ale one przede wszystkim bazowały na historiach konkretnych chorych. Takie wyciskacze łez. W pewnym momencie pomyślałam „po co ja to czytam, skoro mam to samo na co dzień”. I uznałam, że widocznie padło na mnie, że to ja muszę napisać taki poradnik pod hasłem „jak wyjść z bulimii”. Opisać co robić krok po kroku, tak żeby ktoś mógł to wziąć i zastosować w praktyce.
Ostatecznie poszły za tym i inne działania. Działam w sieci na szerszą skalę, na Facebooku, YouTubie i mówię o tym, że bulimia to nie jest jakiś niszowy problem. Choruje na nią, wedle różnych statystyk, 2–6 proc. populacji kobiet w kraju. Uśredniając do 4 proc. to wychodzi nam 800 tys. Polek. I to nie są tylko nastolatki, chorują też dorosłe kobiety, matki.
Jeżeli słyszę historię, że dziewczyna je wszystko i nie tyje, to nie wierzę, że wszystko z nią jest w porządku. To się zwyczajnie nie zdarza. Dlatego chcę to wszystko nagłośnić, przekonać bulimiczki, żeby nie bały się prosić o pomoc.
I żeby same zdały sobie sprawę, że mają problem?
Tego nie trzeba robić, bo sama zainteresowana nie ma jak problemu nie zauważyć. Taki alkoholik może sobie mówić, że pije, bo go to odpręża po pracy, bo lubi, bo jest fajnie a co masz powiedzieć jak codziennie kilka razy dziennie siedzisz z głową w kiblu? Nie możesz nie dostrzec, że coś z tobą jest nie tak.
Po każdym posiłku?
Są takie posiłki, które jesz jako zwykły posiłek. Tak je też kodujesz w głowie. A są takie posiłki, które jesz i wiesz, że są do zwymiotowania. Czasem do zwymiotowania może być też ten „zwykły posiłek” jeśli np. zje się zbyt dużo. Stąd też dziewczynom radzę „gotuj tyle, ile zjesz, nie na zapas, nie na później”. To są dwa zdania, które komuś mogą pomóc, choć ja do takich wniosków dochodziłam latami.
W najczarniejszym okresie swojej „kariery” wymiotowałam 10 razy dziennie. Nie wychodziłam z kibla. Nie miałam życia.
I naprawdę nikt tego nie zauważył?
Bulimiczki w tym jednym przypominają anorektyczki, że potrafią się świetnie kamuflować. Zwłaszcza te bardziej „doświadczone”. Moi rodzice na przykład zorientowali się tylko dlatego, że na początku nie umiałam wymiotować po cichu. Potem się tego nauczyłam. Ktoś mógł stać po drugiej stronie drzwi z uchem do nich przytkniętym i niczego nie usłyszał.
Dopiero wiele lat potem odkryłam, że jednak mogę iść na imprezę, zjeść coś, wypić i nie chodzić co parę minut do łazienki.
Jak dawno temu?
Nie wymiotuję już ponad rok.
Zdarza ci się jeszcze czasem myśleć „o cholera, muszę zwymiotować”?
Pewnie, najczęściej jak zjem za dużo. Ale wtedy pojawia się poczucie, że wykonałam już tyle pracy, włożyłam w walkę z tą chorobą tyle wysiłku, że nie warto tego psuć. Zamiast do łazienki idę pobiegać.
Wiem, że to zostaje do końca życia. I wiem, że do końca życia będę się musiała pilnować. Zawsze zresztą mam z tyłu głowy słowo „uważaj”. W mojej książce i na blogu też radzę jak sobie zbudować taki szkielet dnia, strukturę dnia, na którym się możesz oprzeć. Bo tego bulimiczki nie mają, ich struktura sprowadza się do planowania kolejnych wymiotów. Ja na przykład zawsze dążyłam do tego, żeby nie mieć stałych godzin pracy, właśnie po to, by móc o dowolnej porze wychodzić do łazienki.
Ten nowy szkielet musi gwarantować jakąś rutynę. Na przykład szklanka wody po przebudzeniu, ćwiczenia po śniadaniu.
Wymioty gwarantują poczucie takiej wolności i bezkarności. Mogę zjeść cokolwiek i nie przytyję. Moja mama całe życie się odchudzała a ja nie chciałam być jak ona. I wymyśliłam kiedyś sobie taki fortel – nie muszę się odchudzać, nie będę na diecie, bo nie tyję a nie tyję, bo wymiotuję.
Sama z siebie?
Zainspirowała mnie koleżanka z liceum. Pewnego dnia słyszałam jak wymiotuje i uznałam, że to świetny pomysł.
Teraz jestem już zdrowa, chcę pomóc innym. Pracuję nad tym, by ustalić jakiś jeden dzień w roku Światowym Dniem Walki z Bulimią. Zwłaszcza, że Światowego Dnia Walki z Anoreksją już się dorobiliśmy. Co roku obchodzony jest 6 maja. Walczę też o to, by odseparować te dwie choroby od siebie i zachęcić bulimiczki do szukania pomocy a lekarzy do stworzenia porządnej ofert tej pomocy.
Dziewczyny piszą do mnie na Facebooku, przez moją oficjalną stronę, na moim blogu. Staram się im pomóc i mam nadzieję, że w miarę rozwoju sytuacji będą też wspierać siebie nawzajem. Ale trudno tu wyrokować, bo nie mam się do czego odnieść. Nie było dotąd żadnej akcji dedykowanej bulimii. Moja jest pierwsza.
A twoja mama? Też sobie ze sobą poradziła?
Moja mama do dziś się odchudza. Ma całą szafę wypchaną ciuchami w rozmiarach 34-36 a nosi rozmiar 40. Cały czas wierzy, że ona w końcu w te mniejsze ciuchy się zmieści.
*Anna Gruszczyńska - Emerytowana bulimiczka, blogerka, autorka książki pt: "Wilczo Głodna - jak wyjść z bulimii i nie zwariować", która w najbliższych tygodniach trafi do księgarń. Pomaga kompulsywnym żarłokom pogodzić się z jedzeniem i własnym ciałem. Sama podróżuje, biega i cieszy się odzyskanym życiem.