Nawet ateiści ślubują miłość przed ołtarzem. Po kilku latach, wysyłają dzieci do chrztu, a następnie komunii. A wsiadając do samolotu czy pociągu, wykonują w pośpiechu znak krzyża. Czy nasze katolickie tradycje i przyzwyczajenia są silniejsze niż nam się wydaje?
Polska to kraj pełen niepraktykujących katolików. Z mojego najbliższego otoczenia na mszę co niedzielę chodzą tylko moi dziadkowie i teściowie. Całe pokolenie dzieci, wnuków i moich przyjaciół, o mszy przypomina sobie dopiero w Boże Narodzenie, kiedy nie wypada babci odmówić pójścia na pasterkę i…przed własnym ślubem. Ale znam też masę agnostyków i ateistów wychowanych poza nauką kościoła i nie posiadających sakramentów, którzy innego, jak kościelny ślubu - sobie nie wyobrażają. I w rok czy też pół roku „zaliczają” wszelkie sakramenty, nauki przedmałżeńskie i układają z księdzem, który ma im go udzielić.
Hipokryzja czy tradycja?
Rozmawiając z moją mamą, starszą ode mnie o 25 lat, obie doszłyśmy do wniosku, że jesteśmy narodem bardzo sentymentalnym, a religia jest wpisana w nasze dziedzictwo. Do dziś pamiętamy bukiety na święto Matki Bożej Zielnej, których nauczyła nas robić prababcia, czy wianki z nieśmiertelnika przypominającego złote gwiazdki, wyplatane na Zielone Świątki. Te tradycje, owszem – żyją, ale w małych miejscowościach i wsiach. Kto z nas, w dużych miastach jeszcze o nich w ogóle pamięta?
15 sierpnia to dla wielu osób kolejny pretekst do przedłużenia sobie weekendu, bo jest dniem wolnym od pracy, ale układanie bukietu z polnych kwiatów, warzyw i owoców i śpiewanie w kościele pieśni Maryjnych, przeszło już raczej do historii. Czego nie można powiedzieć o znaku krzyża, który wielu z nas przed wyruszeniem w podróż czy mijając po drodze kościoły i cmentarze, wykonuje niemal automatycznie. Bez zastanowienia.
Niektóre tradycje są więc w nas tak głęboko zakorzenione, że wchodzą nam w krew i przekazujemy je kolejnym pokoleniom.
Czy wybierając na własny ślub ten udzielany w kościele, do którego na co dzień mamy dystans, jesteśmy hipokrytami? Skoro nie chodzimy regularnie do kościoła, nie uczestniczymy w obrzędach, różańcach, nie uczęszczamy do spowiedzi i komunii - nie powinniśmy małżeństw zawierać przed ołtarzem?
Całe pokolenie moich sióstr, kuzynek i przyjaciółek, nie pojawia się co niedzielę na mszy, a nasze śluby odbyły się w kościele. Były dla nas ważne i uroczyste. Nie chciałyśmy w tak ważnym dniu usłyszeć formułki wypowiadanej przez panią w urzędzie stanu cywilnego w 15 minut, ale wyjątkowego doniosłego wydarzenia. Wreszcie, marzyłyśmy o tym, żeby ten jedyny przysiągł przed samym Bogiem, że nie opuści aż do śmierci. I żebyśmy mogły mu obiecać to samo. Czyli, że nadal w Boga wierzymy i czujemy przed nim respekt. Czy to złe? A może ten ślub przed ołtarzem jest wpisany w naszą polską tradycję, dlatego nawet osoby niewierzące marzą właśnie o takim?
Cytując moją przyjaciółkę, z którą znam się od dzieciństwa i która w wieku 21 lat przysięgała mężowi przed ołtarzem: „znacznie trudniej jest trzasnąć drzwiami i wystawić walizki, kiedy masz obrączkę na palcu i pamiętasz patrząc na nią, co mu przysięgałaś przed Bogiem. Nawet w najgorszym kryzysie to nas trzyma i nie pozwala podjąć pochopnych decyzji”.
Niestety w praktyce wygląda to często inaczej. Coraz więcej osób decyduje się na rozwód pomimo składania uroczystych przysiąg i nosząc obrączki. Może nie dla każdego ta przysięga jest tak ważna, niezależnie od tego przed kim i w jakim miejscu była składana. Zresztą niektóre rozwody są dla ludzi zbawienne. A wśród katolików też zdarzają się mężowie alkoholicy i tyrani, którzy znęcają się nad swoimi żonami i dziećmi, choć co niedzielę modlą się głośno w kościele i chodzą do komunii. Dlatego dziś rozwody dotyczą nawet mocno wierzących osób. Co nie zmienia faktu, że kościół ich nie uznaje…
Chrzciny i komunia - obowiązkowe
Chrzest oczyszcza z grzechu pierworodnego i mówiąc potocznie „wypędza diabła”. Dlatego większość z nas bez wahania dzieci chrzci, wybiera im imiona, rodziców chrzestnych i organizuje rodzinne przyjęcia. To piękne, tradycyjne ceremonie. I ważne dla wielu z nas. A następnie, kiedy cała szkoła przystępuje do komunii, nasze dzieci - również. Niepraktykujący rodzice zapytani, dlaczego to robią, w większości odpowiadają, że nie chcą, żeby dziecko czuło się gorsze, odsunięte na bok, wytykane palcami. Wszyscy koledzy ich dzieci, przygotowują się do tego wydarzenia, chodzą na specjalne spotkania w kościele, rozmawiają o tym, wreszcie – niestety tu pojawia się bardziej merkantylny aspekt – marzą o prezentach, które wówczas otrzymają, dlaczego więc ich dzieci miałoby to wszystko ominąć?
Oczywiście nie twierdzę, że sto procent Polek i Polaków posyłających dzieci do komunii sami jej nie przyjmują i nie uczestniczą w regularnym praktykowaniu religii katolickiej. Nadal jest wśród nas masa osób, dla których katolicyzm jest i będzie ważny i nie jest to tylko tradycja rodzinna, której bezmyślnie ulegają. Ale na kilku ślubach kościelnych i chrzcinach, w których uczestniczyłam, większość gości nie potrafiła nawet wypowiedzieć formułek, znanych ze mszy świętej. Oznacza to tylko tyle, że ta grupa ludzi praktykujących jest coraz mniej liczna.
Osoby z mojego pokolenia, 30-30-kilkulatków, często odsuwają się od kościoła nie mogąc wytrzymać wkraczania jego przedstawicieli za daleko. Politykowania, udzielania się w kwestii pożycia małżeńskiego, seksu, odmiennych orientacji seksualnych i planowania rodziny. Przestajemy chodzić na msze, bo nie chcemy słuchać księdza, który nie ma rodziny, żeby pouczał nas w kwestii invitro czy antykoncepcji. Świat się zmienił, ruszył do przodu, a kościół stoi w miejscu. Natomiast chcemy dać swoim dzieciom swobodę podejmowania decyzji. Żeby jak będą dorosłe, mogły wybrać czy chcą kontynuować polskie katolickie tradycje, czy jest im to do szczęścia niepotrzebne.
Z drugiej strony, przeciwnicy sakramentów katolickich, twierdzą, że wysyłanie dzieci do chrztu i komunii, to nie jest nic innego jak zmuszanie ich, w imię lęku przed krytyką starych ciotek i wujków. A jeśli jako dorośli będą chcieli, to mogą sami wybrać czy zostaną katolikami, ewangelikami, buddystami czy muzułmanami. Wydaje mi się, że wybrać mogą zawsze, nawet mając sakramenty. W niczym im one nie przeszkodzą. Jeśli w nie nie będą wierzyć i odsuną się od kościoła – to ich decyzja. Jeżeli natomiast nie dostaną tej możliwości jako dzieci, mogą nigdy nie odczuć potrzeby, żeby wierzyć w cokolwiek. Bo to my jako rodzice przekazujemy im tradycje i zwyczaje. Ani szkoła, ani ksiądz nie nauczą dzieci odmawiania pacierza czy chodzenia na msze. To już nasza rola.
Czy można nasze decyzje przyjmowania sakramentów krytykować – jak najbardziej. I mogą to robić zarówno antykatolicy, jak i gorliwi katolicy. Podobnie jak my – niepraktykujący, mamy prawo krytykować politykowanie na ambonie i udzielanie się na temat życia rodzinnego, którego sami mówcy przecież nie posiadają.
A z wiarą jest tak, że nigdy nie wiadomo kiedy odczujemy potrzebę jej praktykowania. Być może za kilka lat znów wrócimy do regularnego chodzenia na msze, do spowiedzi i przyjmowania komunii. Sama tego nie wykluczam. Tylko muszę wiedzieć, że kiedy idę do domu Boga, mam wątpliwości i pytania, to ze strony kapłana otrzymuję mądre odpowiedzi, dyskusję i modlitwę, a nie pouczanie mnie, jak żyć. Od tego mam babcię, mamę, teściową i rodzinne tradycje. I własny rozum.