Bardzo się cieszę. Naprawdę bardzo się cieszę, że końcu ktoś o tym mówi (na Twitterze powstał już specjalny hasztag). Ba! Wręcz skrzętnie promuje się serwowaną w rozsądnych dawkach samotność. Czekałam na to wieki całe. I pewnie nie tylko ja. Masturdating – samotne randki mają szansę nie tylko stać się nowym hitem, ale i szerzej przysłużyć się ludzkości. Bo dzięki samotności jesteśmy i mądrzejsi i dojrzalsi i bardziej świadomi siebie. I – co za tym idzie – popełniamy o mniej życiowych błędów.
Odkąd pamiętam lubię być sama. Nie samotna, sama. Mam przyjaciół, rodzinę, więc nie, samotna nie jestem. Ale czasem lubię być sama.
Na przykład wieczorem – zamiast obskakiwać imprezę tylko dlatego, że jest sobota i wszyscy to robią, wolę zostać w domu i zwyczajnie pogapić się w sufit. Albo wyjść na nocny spacer. Sama chodzę na basen albo na siłownię, bo wtedy świetnie mi się rozmyśla. Sama chodzę na zakupy (te odzieżowe, babskie), bo nie cierpię, kiedy ktoś mnie pogania. Zdarza mi się też samej chodzić na imprezy (bo wychodzę z założenia, że wolę tak, niż ciągnąć ze sobą kogoś z kim mi nie po drodze). Bywa, że sama wyjeżdżam na weekend albo na krótki urlop. Słowem – cytując słowa Marylin Monroe ze słynnej sceny w komedii „Książę i aktoreczka” – po prostu cieszę się wtedy swoim towarzystwem.
Nie dlatego, że muszę, ale dlatego, że chcę. I to jest właśnie idea masturdatingu – samotnych randek.
Sama? Jak to sama?
Niby takie to proste, ale jednak dla wielu niezrozumiałe. Przykład? Kiedyś, w rozmowie z przyjacielem stwierdziłam właśnie (wyjaśniając zresztą niejako swoją notoryczną nieobecność w towarzystwie) „wiesz, ja właściwie ludzi do szczęścia nie potrzebuję; jeśli z kimś mi po drodze to super, ale nie szukam towarzystwa na siłę, bo dobrze mi samej”. W odpowiedzi usłyszałam „żebyś tylko w końcu sama nie została”. Na spotkaniu z innym, zapytana o planowany od jakiegoś czasu wypad do Paryża, dowiedziałam się, że to przecież niemożliwe, żebym leciała do francuskiej stolicy sama. „Kto to słyszał?! Nie oszukuj, mów z kim lecisz” słyszałam chyba z dziesięć razy. A ja naprawdę lecę sama, bo – choć w dobie 500 przyjaciół na Facebooku może faktycznie trudno w to uwierzyć – od dawna zwyczajnie marzył mi się samotny, kilkudniowy urlop. I święty spokój, pełna swoboda działania.
Pamiętam jak dziś rozmowy z koleżankami z liceum, które z jednego związku przeskakiwały w drugi albo tkwiły w jakimś zupełnie bezsensownym latami. Pytane „dlaczego?” odpowiadały zwykle „bo nie chcę być sama; boję się, że już nikogo nie poznam”. Pamiętam dylematy przed studniówką pod hasłem „z kim ja pójdę?”, które towarzyszyły znacznej części znajomych. Pamiętam tych przypadkowych partnerów/partnerki zabierane w poczuciu, że przecież tak trzeba i czającą się z tyłu głowy myśl, że chyba jednak lepiej bawilibyśmy się wszyscy sami.
Wmawia się nam od dziecka, że do szczęścia potrzebny jest nam partner/partnerka tak samo konsekwentnie jak kobietom wpajana jest już od najwcześniejszego dzieciństwa pewność, że każda matką prędzej czy później zostanie i dzieci swe kochać będzie ponad wszystko. Nie ma zmiłuj. No a jak nie partner/partnerka to chociaż przyjaciel, przyjaciółka, wianuszek znajomych. I choć to samo w sobie złe nie jest (wiadomo, w kupie zawsze raźniej) to w ostatnich latach doszliśmy w tej ekstrawertycznej i jaśniejącej blaskiem zdjęć z Facebooka i Instagrama towarzyskości do grubej przesady.
Badania
Dowód? I ten się znajdzie. To zresztą ów stał się pretekstem do napisania tego artykułu. A dokładniej mówiąc stały się nim badania przeprowadzone przez dwie zagraniczne badaczki – Rebeccę Ratner i Rebeccę Hamilton i opublikowane na łamach "Journal of Consumer Research" pod tytułem "Inhibited from Bowling Alone".
Wynikło z nich, że ludzie, którzy na nadmiar towarzystwa narzekać nie mogą, wolą zostać w domu niż samemu iść do kina czy restauracji. Podczas samotnego posiłki na mieście nie czujemy się niestosownie tylko wówczas, gdy urozmaicamy go sobie... pracą, np. w międzyczasie odpisując na służbowe maile.
Badaczki przekonują przy tym, że najsilniejszy lęk przed samotnym wychodzeniem z domu mają ci, którzy najbardziej liczą się z oceną otoczenia. Bo ocena te niestety wielokroć jest bardzo negatywna.
Restauracje tylko dla samotnych
Dwa lata temu jedna z duńskich agencji kreatywnych otworzyła w Amsterdamie restaurację „Eenmaal”, która w założeniu miała być idealnym miejscem na zjedzenie obiadu lub kolacji w samotności. Jak przekonywali pomysłodawcy tej inicjatywy, chodził o to, by zacząć w końcu rozprawiać się ze stygmatyzacją osób przychodzących do restauracji w samotności.
Niedługo potem podobne miejsce powstało także w USA, w Waszyngtonie.
Bingo!Naukowo dowiedziono bowiem również, że nieliczne osoby, które samotnie zdecydują się na jakąś formę rozrywki, czerpią z niej niemalże identyczną przyjemność, jak zwiedzający w grupie.
Ratner i Hamilton doszły do powyższego dzięki serii eksperymentów. Jeden z nich, do udziału w którym panie namówiły przypadkowych studentów, polegał na namówieniu ich na wizytę w galerii sztuki. Kobiet w taki sposób wybierały napotkanych na ulicy młodych ludzi, by znaleźli się wśród nich i ci wędrujący samotnie i ci spędzający czas z przyjaciółmi. Okazało się, że największy problem miały z przekonaniem tych pierwszych do tego, by w ogóle do galerii poszli. Jednak ich satysfakcja z czasu spędzonego na wystawie była później niemalże identycznie duża jak tych, którzy sztukę podziwiali w grupie. Z pewną nawet korzyścią dla „samotników” – oni dzięki swej samotności właśnie mogli dokładniej przemyśleć to, co zobaczyli.
„Sam” może być „lepszy”
Właśnie. Człowiek, który polubi samotne wypady do kina czy restauracji albo choćby samotne spacery po parku, może być lepszy od tych, którzy każdą chwilę spędzają z kimś. Z całą pewnością więc nie powinien czuć się gorszy.
Z badań wynika bowiem, że ludzie, którzy pewien określony czas w tygodniu, miesiącu czy roku spędzają wyłącznie we własnym towarzystwie, dużo szybciej i na dłużej potrafią się na określonej kwestii skoncentrować, mają mniej lęków i o wiele niższy poziom stresu.
Na takich okazyjnych chwilach sam na sam ze sobą zyskuje też nasza samoświadomość. W samotności przecież tylko możemy skupić się sami na sobie, przeanalizować myśli, uczucia, lęki i w ten czy inny sposób je uporządkować. Tym samym też (a nie szukając towarzystwa na siłę) wygrywamy lepsze relacje ze światem. Bo – jak przekonywało już wielu psychologów – im większa świadomość siebie, tym lepsze i owocniejsze kontakty z innymi ludźmi.
– Mówi się, że jedna z najwspanialszych podróży, jaką człowiek może odbyć to nie ta na Malediwy, ale ta w głąb siebie – wyjaśnia Monika Chodyra, coach, trener biznesu i socjolog z wykształcenia. – Chodzi o to, by poznać swoje dobre, ale i te gorsze, słabsze strony. To jest taki pierwszy etap na drodze do większej świadomości siebie i akceptacji. Nazywam to pierwszym etapem asertywności. Czyli „ lubię towarzystwo, lubię ludzi, ale jeśli potrzebuję, to mogę sama pójść do kina i świetnie się ze sobą bawić”.
I dodaje: – Ta asertywność to też takie niezawieszanie się na innych – budowanie niezbędnej niezależności emocjonalnej, robienie czegoś co mnie buduje, rozwija, umacnia, a nie uzależnia do innych. Dla jednych to będzie pokonywanie swoich słabości, dla innych niezbędna chwila dla siebie. Wszystko zgodnie ze schematem „najpierw ja, potem ja z innymi, a potem ja i świat”. Bo ta pełnia znajomości siebie to właśnie jest coś coś, co konstytuuje naszą tożsamość, nasz charakter.
Słowem, jak wyjaśniała jedna z badaczek, Rebecca Ratner, musimy poprzestawiać trochę społeczne normy. Trzeba przekonać ludzi do tego, że sami ze sobą mogą się bawić równie świetnie albo nawet lepiej niż z innymi ludźmi. Ktoś musi zacząć nowy trend.