Ryzykowne dla pozycji samego prezydenta-elekta, ale wyjątkowo korzystne dla jego - oficjalnie -byłej już partii było pojawienie się Andrzeja Dudy na sobotniej konwencji wyborczej Prawa i Sprawiedliwości. – Jestem ogromnie wzruszony, ponieważ przypomniała mi się nasza konwekcja ta z lutego na której rozpoczęliśmy kampanię prezydencką, która rozpoczęła drogę do zwycięstwa – mówiła nowa głowa państwa do kolegów z PiS.
Jak przekonywał Andrzej Duda, na oficjalnym rozpoczęciu kampanii Prawa i Sprawiedliwości przed wyborami parlamentarnymi pojawił się tylko po to, by podziękować tym, którzy pomogli mu w wywalczeniu prezydentury. Szybko teoretycznie bezpartyjny już prezydent-elekt przeszedł jednak do wyraźnego wsparcia PiS w walce o miejsca w Sejmie i Senacie. – Proszę abyście nieśli do swoich domów tę wiadomość, że polska polityka może być lepsza – grzmiał.
Zachwalał on też kandydaturę Beaty Szydło na nową szefową rządu. – To się udało tylko dlatego, że jest ona wielce doświadczona w kierowaniu ludźmi, umiejąca ułożyć pracę, ale co było najważniejsze potrafiąca wykorzystać potencjał ludzi, którzy są wokół niej – mówił Andrzej Duda o zasługach Beaty Szydło w jego kampanii wyborczej.
Prezydent-elekt w pewien sposób też wypełnił wreszcie PiS-owską tradycję "meldowania wykonanego zadania" prezesowi PiS Jarosławowi Kaczyńskiemu. – Panie Prezesie dziękuję, za to ogromne zaufanie, którym mnie Pan obdarzył, to było wielkie zaufanie, że ja będę na tyle odważny żeby unieść tą idee, którą niósł Lech Kaczyński – zapewniał.
W międzyczasie Andrzej Duda stwierdził, iż będzie "prezydentem wszystkich Polaków", co w świetle jego otwartego udziału w kampanii wyborczej PiS jest oczywistym kłamstwem, rzuconym Polakom prosto w twarz. Trudno jednak dziwić się, że Andrzej Duda i PiS podejmują tę ryzykowną dla jego pozycji grę z wyborcami. W historii polskiej polityki o wykorzystanie synergii między wyborami prezydenckimi i parlamentarnymi walczyli dotąd w zasadzie wszyscy prezydenci.
Swojemu macierzystemu ugrupowaniu, czyli Sojuszowi Lewicy Demokratycznej w 2001 roku dość otwarcie pomagał przecież też prezydent Aleksander Kwaśniewski. On po wywalczeniu rok wcześniej ostatniej kadencji na fotelu prezydenta był w wyjątkowo komfortowej sytuacji i nie musiał już obawiać się, jak to wsparcie dla partii odbije się to na wyniku kolejnych wyborów prezydenckich. W 2005 roku wyjątkowa bliskość czasowa między wyborami prezydenckimi i parlamentarnymi sprawiła, że pomimo najważniejszym członkiem sztabu wyborczego PiS pozostawał też Lech Kaczyński.
W obu przypadkach chwilowe porzucenie przez prezydentów "bezpartyjności" okazywało się wyjątkowo opłacalne i dawało zwycięstwo ich ugrupowaniom.