Patrząc na takie obrazki, trudno wierzyć prezydentowi Andrzejowi Dudzie, iż naprawdę będzie on "prezydentem wszystkich Polaków". Podobnie jak poprzednicy, wyżej stawia raczej interes partyjny.
Patrząc na takie obrazki, trudno wierzyć prezydentowi Andrzejowi Dudzie, iż naprawdę będzie on "prezydentem wszystkich Polaków". Podobnie jak poprzednicy, wyżej stawia raczej interes partyjny. Fot. Twitter.com/pis_org_pl
Reklama.
Jak przekonywał Andrzej Duda, na oficjalnym rozpoczęciu kampanii Prawa i Sprawiedliwości przed wyborami parlamentarnymi pojawił się tylko po to, by podziękować tym, którzy pomogli mu w wywalczeniu prezydentury. Szybko teoretycznie bezpartyjny już prezydent-elekt przeszedł jednak do wyraźnego wsparcia PiS w walce o miejsca w Sejmie i Senacie. – Proszę abyście nieśli do swoich domów tę wiadomość, że polska polityka może być lepsza – grzmiał.
Zachwalał on też kandydaturę Beaty Szydło na nową szefową rządu. – To się udało tylko dlatego, że jest ona wielce doświadczona w kierowaniu ludźmi, umiejąca ułożyć pracę, ale co było najważniejsze potrafiąca wykorzystać potencjał ludzi, którzy są wokół niej – mówił Andrzej Duda o zasługach Beaty Szydło w jego kampanii wyborczej.
Prezydent-elekt w pewien sposób też wypełnił wreszcie PiS-owską tradycję "meldowania wykonanego zadania" prezesowi PiS Jarosławowi Kaczyńskiemu. – Panie Prezesie dziękuję, za to ogromne zaufanie, którym mnie Pan obdarzył, to było wielkie zaufanie, że ja będę na tyle odważny żeby unieść tą idee, którą niósł Lech Kaczyński – zapewniał.
W międzyczasie Andrzej Duda stwierdził, iż będzie "prezydentem wszystkich Polaków", co w świetle jego otwartego udziału w kampanii wyborczej PiS jest oczywistym kłamstwem, rzuconym Polakom prosto w twarz. Trudno jednak dziwić się, że Andrzej Duda i PiS podejmują tę ryzykowną dla jego pozycji grę z wyborcami. W historii polskiej polityki o wykorzystanie synergii między wyborami prezydenckimi i parlamentarnymi walczyli dotąd w zasadzie wszyscy prezydenci.
Swojemu macierzystemu ugrupowaniu, czyli Sojuszowi Lewicy Demokratycznej w 2001 roku dość otwarcie pomagał przecież też prezydent Aleksander Kwaśniewski. On po wywalczeniu rok wcześniej ostatniej kadencji na fotelu prezydenta był w wyjątkowo komfortowej sytuacji i nie musiał już obawiać się, jak to wsparcie dla partii odbije się to na wyniku kolejnych wyborów prezydenckich. W 2005 roku wyjątkowa bliskość czasowa między wyborami prezydenckimi i parlamentarnymi sprawiła, że pomimo najważniejszym członkiem sztabu wyborczego PiS pozostawał też Lech Kaczyński.
W obu przypadkach chwilowe porzucenie przez prezydentów "bezpartyjności" okazywało się wyjątkowo opłacalne i dawało zwycięstwo ich ugrupowaniom.