Trwa kampania wyborcza, więc politycy jeżdżą. Beata Szydło, wzorem Andrzej Dudy, wsiadła do autobusu, Ewa Kopacz do pociągu. Ale w sumie nie wiadomo, po co jeżdżą. Znaczy się wiadomo: żeby robić wrażenie, że rozmawiają z wyborcami o Polsce. W istocie gadają o kotletach, wakacjach i powtarzają, że chcą słuchać. Dlaczego? Bo nie mają nic do powiedzenia, nic do zaoferowania.
Jest kampania, trzeba jeździć. Nie ma wyjścia. Jeżdżą więc wszyscy: i Beata Szydło, i Ewa Kopacz, i Ryszard Petru, i duet Rozenek-Napieralski. Ale te objazdy różnią się od siebie. Bo o ile nowe ugrupowania budują struktury i tworzą program (na spotkaniach z Petru ludzie przyklejają do ściany postulaty na karteczkach), to zupełnie inaczej wygląda to w przypadku dużych partii.
Te albo mają program (PiS pokaże swój w najbliższy weekend), albo go tworzą (jak PO). W obu przypadkach jednak program tworzą zamknięte gremia - dla PiS zespoły Piotra Glińskiego i Jarosława Gowina, a dla PO 10 liderów zespołów tematycznych. Po co więc politycy zapowiadają, że będą słuchać wyborców?
Bo tak trzeba, bo wyborcy krytykują ich oderwanie od rzeczywistości i zamknięcie się w czterech ścianach swoich gabinetów. Dlatego teraz daje się wyborcom złudzenie, że jednak mają jakiś wpływ na to, co politycy im obiecają (oczywiście tylko po to, by po wyborach o tym zapomnieć). Chcą też słuchać dlatego, że po prostu nie mają nic do powiedzenia.
Mowa-trawa
Widać to było już przed wyborami prezydenckimi, kiedy Bronisław Komorowski nie potrafił odnaleźć się w rozmowie z ludźmi na ulicach. Do historii przejdzie jego suflerka i słynne "przytulmy panią", "zaprośmy panią do Pałacu". Mało do powiedzenia ma też Beata Szydło, która podczas kilku spotkań, które dotychczas odbyła najpierw wygłaszała krótkie przemówienie, a później ruszała w tłum.
Jednak kiedy padały trudniejsze pytania, powtarzała - niczym Magdalena Ogórek - że trzeba rozmawiać. Z kolei, kiedy dziennikarze pytali ją o politykę międzynarodową, uciekała w ogólniki i mówienie, że to sprawa rządu. Tak było np. w "Dziś wieczorem" w TVP z 24 czerwca. – Sytuacja jeśli chodzi o nasze stosunki z Rosją jest bardzo delikatna i jest potrzebna ogromna rozwaga – mówiła Szydło, pytana o komentarz do rosyjskich gróźb wobec Polski i Rumunii.
Godne siebie konkurentki
– Mam tylko nadzieję, że zarówno pani premier, jak i jeszcze urzędujący prezydent będą starali się wypracować tutaj taką politykę, żeby interesy Polski były zabezpieczone, ale jednocześnie byśmy nie straszyli naszych obywateli – dodała kandydatka PiS na premiera. Co z tego wynika? Absolutnie nic.
Ani krzty więcej merytoryki nie ma w rozmowach, które Ewa Kopacz prowadzi z wyborcami podczas podróży po kraju pociągami. I ile jeszcze rozmawianie z Kanadyjczykami spotkanymi na Dworcu Centralnym o tym, jak podobają im się wakacje w naszym kraju jest zrozumiałe, bo też co im do wyborów, o tyle od rozmów z rodakami można spodziewać się czegoś więcej. Pisze o tym też Katarzyna Kolenda-Zaleska.
Kotlecik i selfie
Tymczasem Kopacz robi sobie selfie z młodzieżą (i ordynuje "Młodzież, uśmiech"), opowiada o tym, że ostatni raz jadła białą kiełbasę na Wielkanoc i mówi podróżnemu, że "kotlecik dobrze pachnie". Dobrze, że nie spytała, czy może posmakować. Ale nie można powiedzieć, że szefowa PO nic dla ludzi nie robi. Kilka dni temu zawiązała bucik dziewczynce, którą spotkała podczas podróży.
Oczywiście takie gadżety są potrzebne w kampanii. Dobrze wyglądają w telewizji i sprawiają, że jest miło i przyjemnie. To samo robią politycy na całym świecie. Ale jest też druga część takich wizyt: skupiona na programie, propozycjach, dyskusjach. Tymczasem kandydatki na premiera dwóch największych partii albo uciekają od trudnych pytań niezadowolonych (jak Kopacz od młodego mężczyzny w Katowicach, który mówił o niskiej emeryturze swojego dziadka), albo słuchają pochwał ze strony zwolenników i robią sobie z nimi selfie. Jeśli tak ma wyglądać cała kampania, to już lepiej niech siedzą w tych gabinetach.