Niektórm słońce uderzyło do głowy zbyt mocno. Opalanie się - rozumiem, ale celowe uleganie poparzeniom wydaje się już mocno przesadzone. Od plumerii, przez słoneczko po batmana. Inwencja osób, które wrzucają zdjęcia na facebooka, instagrama czy twittera z #SunburnArt jest wręcz spektakularna. Obłędne wzory wydają się przez chwilę śmieszne, ale wiążą się z konsekwencjami, które niosą dość wysokie ryzyko. Pytanie: śmiać się czy płakać?
– Maria, jak usunąć samoopalacz, który mi podarowałaś, z klatki piersiowej? – zadzwonił mój przyjaciel Paweł z alarmującym tonem. Zapytałam czy ma plamy, albo czy się nierówno posmarował, ale było nieco gorzej, choć niezwykle zabawnie… – Jest najgorzej, wykleiłem sobie taśmą klejącą pająka krzyżaka, a resztę skóry wysmarowałem samoopalaczem. I teraz wyglądam jak wielki krzyżak, a wybieram się nad morze. Ja się nie pokażę tak bez koszulki! Wyglądam jak nienormalny. Nie myślałem, że to tak mocno opala.
Cóż, Pawłowi poleciłam piling solny i kawowy i gorące kąpiele, ale nie myślałam, że tych kilka lat temu, kiedy największy ekscentryk, jakiego znam był trendsetterem. Choć jego pająk wydaje mi się dziś nieszkodliwy. Bo jeżeli macie potrzebę opalania się we wzorki (niezależnie od tego czy założyliście się z kumplem o skrzynkę piwa, że wyjdziecie na plażę z nietoperzem czy orłem na klacie, czy też macie kaprys na zygzak na plecach), użycie w tym celu samoopalacza jest zdrowe. Przez tydzień do dwóch będziecie ponosić tego konsekwencje estetyczne, ale poza śmiesznym wyglądem nie narazicie się na niebezpieczeństwo.
Ale dziś świat mediów społecznościowych obiegają takie zdjęcia:
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika @mbandassociates
Podpisane #SunburnArt. Coś, co kiedyś było uznawane za nieestetyczne i kiczowate – opalone wzory od kostiumu czy ramiączek, w pewnych kręgach uchodzi za „sztukę”. I Kiedy zdarzy się przypadkiem, że opalisz sobie ramiączka czy wzorek, ale smarujesz się kremem z filtrem, opalasz się na brązowo i nie robisz tego z premedytacją, nie ma tragedii. Jeżeli nawet jak Paweł, wykleisz sobie krzyżaka czy batmana, albo zaznaczysz go większą ilością kremu z filtrem – też nie widzę dramatu. Ale problem leży zupełnie gdzie indziej…
Jak tatatuaże
Kłopot z hasztagiem #SunburnArt polega na tym, że ludzie specjalnie wystawiają się na słońce, nie stosując żadnych zabezpieczeń przed promieniowaniem UVA i UVB, a tylko wymarzony wzór jest wysmarowany kremem lub specjalną wycinanką przyklejaną do skóry. Wycinanie szablonów i obklejanie nimi ciała a następnie poddawanie się takiej ilości słońca, żeby się poparzyć, wydaje się absurdalne. Bo jest absurdalne i nieodpowiedzialne!
Zapytałam więc eksperta, specjalistkę dermatolog z gabinetu Ekoderm, dr Ewę Skulską, co sądzi o takiej modzie?
Nie dość, że wiemy, że oparzenia słoneczne są potwornie niebezpieczne, co potwierdza pani doktor, to każdy kto choć raz takiemu uległ ma świadomość dyskomfortu jaki się z nimi wiąże. Ból, pieczenie, świąd, rozdrażnienie to tylko niektóre z objawów towarzyszących poparzonej słońcem skóry. Do tego dochodzą bąble lub pęcherze wypełnione wodą, wrażliwość na dotyk – kto miał „spalone plecy, ten nie mógł na nich leżeć, ani nawet założyć koszulki, więc wie, co mam na myśli – i cały pakiet innych dolegliwości, które kończą się i tak w ten sam paskudny sposób. Skóra schodzi płatami i wygląda nieestetycznie. Skutkiem ubocznym są jeszcze plamy, zwane przebarwieniami, których nie da się wywabić pilingiem.
Ale najgroźniejszy jest czerniak. Doktor wspominała, że wystarczy jedno oparzenie, żeby zachorować na ten nowotwór. Jeśli natomiast ulegliśmy takiemu oparzeniu, jak pan „batman” czy pani „plumeria”, niezależnie od tego czy specjalnie czy przez przypadek, pięć razy w okresie młodości, ryzyko zachorowania na czerniaka wynosi aż 80 procent.
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika María Magdalena Briceño (@dramariamagdalena)
Flirt z filtrem
Dlatego im dłużej się przyglądam zdjęciom z tą cielesną pseudo-sztuką, która przypomina jak dla mnie tatuaże czy skaryfikacje – choć może mieć dużo gorszy finał – tym gorzej mi się robi. Dziś kiedy dostępne są niemal wszędzie kremy z filtrem i to w różnej cenie, na każdą kieszeń, to naprawdę chory pomysł, żeby specjalnie poddawać się poparzeniu. Mając świadomość jego konsekwencji (czerniak, szybsze starzenie się skóry, przebarwienia, plamy soczewicowate). Swoją drogą, jak w dwudziestym pierwszym wieku można tych konsekwencji nie znać?!? Chyba trzeba by siedzieć w jaskini poza cywilizacją, żeby nie słyszeć o poparzeniach słonecznych i możliwościach ich zapobiegania. A już celowe „wymalowanie” ciała promieniami UVA we wzorki jest skrajnie głupie.
Skończyły się na szczęście czasy, kiedy ludzie opalali się na balkonie czy na działce „na naftę”, olej Bartek czy oliwkę dziecięcą do kąpieli. A później takie występy kończyły się okładaniem ciała kefirem czy maślanką, żeby złagodzić ból i zmniejszyć pieczenie i świąd. Mamy pełen zakres dostępnych kosmetyków, które chronią skórę przed uszkodzeniem DNA, zarówno w kioskach, drogeriach, supermarketach czy aptekach. Wykręcanie się argumentem, że w Polsce filtrów nie warto stosować, bo to nie Karaiby czy Seszele jest również bezpodstawne. I nad Morzem Karaibskim i Bałtykiem czy na Pojezierzu Brodnickim lub w stołecznym Parku Skaryszewskim promienie UV są, docierają do naszej skóry i tak samo mogą ją oparzyć, więc szerokość geograficzna nie ma najmniejszego znaczenia. Ani na stosowanie kremów w ogóle, ani na wysokość faktora, po który sięgamy.
Zasady ochrony przeciwsłonecznej
1. Wysokość filtra. Jeżeli opalamy się i leżymy na słońcu na leżaku czy materacu, zawsze sięgajmy przez pierwszy tydzień po filtry z faktorem SPF 30 – SPF 50 w zależności od karnacji. Bardzo jasną skórę ochroni jedynie pięćdziesiątka.
Natomiast dopiero po tygodniu takiego opalania, przebywania na plaży i wystawiania ciała na codzienne działanie słońca, można zamienić filtry na niższe. Czyli SPF 20 lub SPF 15. Kremy z faktorami 10 lub 6 to za mało przy dzisiejszej szkodliwości promieni, w dodatku w środku lata. Nawet w podkładach i pudrach są wyższe! Nie warto więc ryzykować. Szczególnie, że koszt kremów jest podobny.
2. Częstotliwość nakładania kremu. Co dwie godziny dokładamy kolejne porcje kremu. Bez wyjątku. Chyba, że kąpiemy się w basenie, jeziorze czy morzu i wycieramy skórę ręcznikiem lub otrzepujemy z niej piasek. Wówczas krem wyciera się jeszcze szybciej i należy go nakładać częściej niż co dwie godziny. Sami musimy tego pilnować.
3. Ilość kosmetyku. Żeby krem zadziałał, powinno się go nakładać obficie, czego nie praktykuje niemal nikt. To znaczy tyle, ile nakładamy na ciało balsamu nawilżającego po kąpieli, czy kremu na twarz.
4. Ubranie. Rzeczy nie stanowią ochrony przed promieniowaniem UV wyższej niż krem SPF 15. Dlatego niemowlęta, dzieci i osoby o bardzo jasnej karnacji, należy smarować filtrem zanim nałożą ubrania.
5. Oczy, usta, uszy. Oczy chronimy okularami słonecznymi, ale nie plastikowymi z bazaru, tylko takimi ze znaczkiem CE, który oznacza, że ich szkła spełniają normy optyczne i naprawdę chronią oczy przed promieniowaniem UV. Na uszy i usta, nakładamy filtry, albo w wygodnym sztyfcie, albo zwykły krem do twarzy z SPF. To wrażliwe miejsca o bardzo cienkiej skórze, które w pierwszej kolejności mogą ulec poparzeniu.
6. Filtry a witamina D. Filtry nie dają 100 procentowej ochrony przed promieniami UV (m.in. dlatego wycofano z rynku te z rzekomym faktorem 100, bo mijała się ta informacja z rzeczywistością), więc witamina D syntetyzowana jest w ciele nawet jeśli jesteśmy wysmarowani kremem z SPF 50. Podobnie jak melanina (barwnik odpowiedzialny za koloryt skóry). Dlatego nawet używając wysokiej ochrony przeciwsłonecznej opalamy się. Z tym że nieco wolniej, ale za to bezpieczniej.
7. Wysokość filtra a długość przebywania na słońcu. Powtarzają to od lat dermatolodzy, ale nadal do niektórych osób ta informacja nie trafia. SPF 50 nie oznacza, że możemy przez 50 godzin leżeć i się smażyć na słońcu. I tak po upływie dwóch godzin, należy nałożyć kolejną porcję kremu. Bez wyjątku.
Zdrowe nawyki
Warto też zwrócić uwagę na to, jakie nawyki mamy i jakie przekazujemy swoim dzieciom, odnośnie ekspozycji słonecznej. Niezależnie od tego jak bardzo byśmy nie kochali opalenizny, należy zachować zdrowy rozsądek i przekazywać kilka zasad najbliższym od najmłodszych lat. W takie upalne dni, jakie panują w Polsce od mniej więcej tygodnia, nie powinno się w ogóle opalać w godzinach, kiedy promieniowanie jest najsilniejsze. Czyli od 11 do 15. Wówczas jest też najcieplej, więc organizm oprócz poparzenia narażony jest na odwodnienie.
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Hardly Amicable (@hardlyamicable)
Dzieci i niemowlęta, choćby nam zależało bardzo, żeby miały opaleniznę Pameli Anderson ze „Słonecznego Patrolu”, należy chować w tych godzinach do cienia. Albo pod parasol, albo pod drzewo, albo do specjalnych pół-namiotów dla najmłodszych, jakie można kupić w sklepach sportowych. Niemowlęta i dzieci mają cieńszą i delikatniejszą skórę, więc należy je chronić przed poparzeniami jeszcze bardziej niż siebie. I pilnować dokładania kolejnych warstw kremu na te fragmenty ciała, które są wystawione na działanie słońca.
A jeżeli moje i dermatologów argumenty nie przemawiają do Was, najlepiej jest zobaczyć w rodzinie, jak starzeją się osoby, które chronią się przed słońcem i nie opalają, a jak babcie czy dziadkowie, którzy od marca do września smażą się na leżakach na działce. Różnica jest drastyczna. Amerykanie zrobili nawet badanie odnośnie różnicy w ekspozycji skóry na słońce i szybkości postępowania zmian związanych z jej starzeniem.
Pamiętacie pierwsze reklamy past do zębów z miękką i pomarszczoną lub twardą do połowy skorupką jajka? To bardzo podobne badanie. Nauczycielka, która przez trzydzieści lat uczyła w tej samej sali i miała wystawioną do okna prawą część twarzy, miała ją zupełnie w innej kondycji niż lewą. Prawa część, wystawiona na promienie UV wyglądała na 10-15 lat starszą – pokryta zmarszczkami, bruzdami i plamami. Lewa – niemal w stanie nienaruszonym.
Nie bez powodu największe damy zawsze chroniły skórę twarzy parasolką czy kapeluszem, a skórę dłoni rękawiczkami. Wiedziały co robią. A my zgłupieliśmy do reszty. Moda #SunburnArt to najlepszy i najgorszy dowód.
Jest to najzwyklejsze oparzenie skóry. Zwiększa ono ryzyko rozwoju czerniaka na oparzonych obszarach. Rozwój tego groźnego nowotworu może nastąpić nawet po wielu latach od oparzenia. Ryzyko jest tym większe, im jaśniejsza skóra. O rozwoju czerniaka decyduje nawet jednokrotne oparzenie słoneczne skóry w danym obszarze.
Poza tym przyspieszone zostaje również starzenie skóry, szybciej pojawiają się plamy soczewicowate, plamy posłoneczne, oznaki rogowacenia słonecznego. Rośnie też ryzyko rozwoju raka skóry. Dziwna moda w czasach, gdy wiemy bardzo dużo na temat szkodliwości opalania skóry na słońcu.